środa, 23 grudnia 2020

Lee Child "100 milionów dolarów"

 


Sto milionów dolarów - Lee Child | okładka

   Pisałam wielokrotnie o serii Lee Childe`a z Jackiem Reacherem, pisałam i ogólnie o cyklu  - tutaj, i o konkretnych  książkach. Ten tom okazał się, jak i wszystkie pozostałe, świetną rozrywką na wysokim poziomie i jednocześnie niezawodnym sposobem na oderwanie się od rzeczywistości. Powieść wciąga, czyta się ją lekko i szybko. 

   Reacher tym razem rozwiązuje zagadkę, przypominającą równanie z wieloma niewiadomymi. Otóż amerykańskie służby specjalne otrzymały informację, że nieznany mężczyzna spotkał się w Monachium z innym  mężczyzną i rozmawiali o transakcji zakupu czegoś, nie wiadomo czego. Wiadome było tylko to, że zakupiona rzecz, mógł to być przedmiot, a mogła też być to informacja, miała zostać sprzedana za 100 milionów dolarów. Transakcja musiała być oczywiście nielegalna, a towar miał być zakupiony dla osób, zamieszkujących na Bliskim Wschodzie. Nasunęło to przypuszczenie, że to nieustalone coś nie będzie służyło do dobrych celów, i że najprawdopodobniej może być użyte do terroryzmu. Zmontowana została specjalna grupa, która miała ustalić, kim są strony transakcji, co, gdzie i kiedy ma być zakupione, a następnie miała udaremnić ten zakup i najlepiej go przejąć.  
 
   Reacher jak zwykle jest błyskotliwy, można podziwiać i jego inteligencję i sprawność fizyczną, wytrwałość, odwagę itp. itd. Pojawiające się problemy w żaden sposób go nie zniechęcają. Jak zawsze podczas czytania czuje się zapał do działania i załatwiania odkładanych od długiego czasu spraw, no i do rozwiązywania własnych problemów. 
   Czymś nowym jest ściągnięcie akcji do Niemiec, do tej pory zawsze wydarzenia rozgrywały się w USA. Reacher nie przepadał delikatnie mówiąc za nowinkami technicznymi, za komputerami i podobnymi rzeczami, wystarczał mu nieprzeciętny intelekt. Tutaj z racji tego, że sprawa transakcji stała się priorytetowa dla państwa i że nasz bohater działał w zespole wraz z przedstawicielami CIA i FBI, nowoczesne środki techniczne są wykorzystywane. 

   Wisienką na torcie są dla mnie zawsze spostrzeżenia Reachera, jego niesamowity, wspomniany już zmysł obserwacji. Autor to czuje i nie ulega wątpliwości, że sam jest wyśmienitym obserwatorem. Nic nie umyka jego uwagi, potrafi wyciągać błyskawicznie trafne wnioski. Potrafi też analizować. Tutaj przykładowo dowiedział się, że poszukiwany nieznany mężczyzna miał dość dziwaczną, nietypową fryzurę. Zaczął się zastanawiać, jak to zinterpretować. Można się z tym zgadzać lub nie, ale doszedł do wniosku, że taka fryzura to coś w rodzaju deklaracji, ściągania na siebie uwagi, ale że w gruncie rzeczy jest to trochę desperackie i świadczy o braku pewności siebie, jakby temu komuś nie wystarczało to, co ma w środku i jakby chciał zwrócić na siebie uwagę. Wiele obserwacji zabarwionych jest poczuciem humoru, np. Reacher zobaczył kobietę, "w trudnym do określenia wieku, o polakierowanych włosach ułożonych w kształt wielkiej półkuli na czubku głowy, czegoś przypominającego kask motocyklowy".   
4/6
   



niedziela, 13 grudnia 2020

Grażyna Bastek "Rozmowy obrazów" t. I

 Rozmowy obrazów. Tom 1

"Rozmowy obrazów" to jedna z najlepszych książek o sztuce, jakie czytałam. Do tej pory za osobę, która pisze wyśmienicie na ten temat, w taki który do mnie dotarł i mnie przekonał, uważałam siostrę Wendy Beckett, teraz odkryłam już kolejną autorkę. Myślę, że jest to pozycja głównie dla laików, ciężko mi powiedzieć, czy znawcy malarstwa, zajmujący się takimi kwestiami zawodowo, znajdą tutaj coś nowego, o czym nie wiedzieliby. Nie jestem historykiem sztuki, ale tematyka ta mnie interesuje i jestem tą książką zachwycona. 

   Autorka zestawia ze sobą różne obrazy, zbieżne albo tematyką, albo sposobem uchwycenia tematu, albo jeszcze inaczej i porównuje je i opowiada o nich.  A w trakcie czytania tej mini opowieści twórca żyjący kilkaset lat wcześniej staje się bliższy, a to co namalował, zaczyna nawet fascynować, tak jakby malarz zostawił list, który może odczytać każdy bez względu na to, jakim językiem włada i w jakiej epoce żyje. Aby jednak odczytać wszystko, trzeba albo mieć fachowe przygotowanie, albo zgłębiać ten temat. "Rozmowy obrazów" są mocno pomocne.  Autorka wydobywa z dzieła takie jego aspekty, które dla oglądającego mogą być i najprawdopodobniej w większości wypadków byłyby niezauważalne. Wynajduje też nie tylko znane obrazy, ale i te naprawdę znane mało, potrafi też znaleźć to, co te obrazy łączy. Tak jak np. są książki, w których autor piszący później, nawiązuje bezpośrednio lub pośrednio do tego, co zostało stworzone wcześniej.   

    Niekiedy element łączący dzieła jest oczywisty, np. mamy wybrane  2 obrazy Sądu Ostatecznego, jeden Hansa Memlinga, a drugi Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej.  Ale są też i porównania mniej oczywiste, dla laików początkowo nawet nieczytelne, a jasne dopiero po przeczytaniu fragmentu książki. Przykładowo w rozdziale o malarstwie portretowym mamy portrety papieża Innocentego X autorstwa Diego Velazqueza z XVII wieku i autorstwa Francisa Bacona z XX wieku. Wydawać się może dziwne malowanie portretu osoby, która zmarła kilkaset lat wcześniej. Ale Bacona fascynowała postać Innocentego X, a z racji tego, że żył w czasie, kiedy wiedza o tym papieżu była już nie tylko powszechna, ale i znacznie głębsza, niż wówczas, gdy papież żył, paradoksalnie wiedział o nim więcej, niż Velazquez. I co ważniejsze chyba, w XX wieku bez obawy twórca mógł namalować jego postać tak, jak uważał za stosowne. Kilkaset lat temu w przypadku negatywnej wymowy portretu papieża, kariera artysty mogłaby się błyskawicznie skończyć. Bacon mógł też namalować papieża w taki sposób, taką techniką, jakiej wcześniej nie znano. Bacon zreinterpretował więc obraz sprzed wieków i namalował Innocentego X oddzielonego od widza jakby kurtyną, krzyczącego, samotnego. Takiego, o którym chciałoby się dowiedzieć jeszcze więcej. Jest też portret Benedykta XVI, co wydaje się już całkiem dziwne, jest przecież masa jego zdjęć. Ale w portrecie jest coś, czego nie ma na zdjęciach. Na portrecie Benedykta XVI autorstwa Michaela Triegela z 2010r. , czyli jeszcze sprzed abdykacji, papież na tronie, jak to ujęła G. Bastek, nie czuje się swobodnie, jego ciało jest wygięte, jakby nie chciał tam być. Jeżeli jest dobry portrecista, na obrazie może pokazać to, czego na fotografii się nie da. 

   Dla mnie te opowieści o obrazach są fascynujące, a wiedza, jaką dysponuję w tym zakresie, jest na tyle mała, że nie byłabym w stanie dokonać takich zestawień. Jedyny minus książki, to zbyt mały format. Ideałem byłoby, gdyby byłoby to wydanie albumowe. 

6/6 


środa, 9 grudnia 2020

Agata Christie "Rendez-vous ze śmiercią"

 


Rendez-vous ze śmiercią - Agata Christie | okładka


     "Rendez-vous ze śmiercią" z pewnością można zaliczyć do bardziej udanych książek Królowej Kryminału. Zagadka kryminalna rzeczywiście budzi spore zainteresowanie, a wytypowanie sprawcy zabójstwa wydaje się wręcz niemożliwe. Gigantycznym plusem jest, jak zwykle u Agaty, psychologia. Tym razem mamy do czynienia z dwoma tuzami, dla których ludzka psychika nie ma tajemnic, jest Herkules Poirot i lekarz psychiatra Teodor Gerard. Ten ostatni naprawdę fascynuje się swoim zawodem. Sceneria Bliskiego Wschodu, a konkretnie Jordanii i Petry ma niesamowity urok. Jeśli ktoś widział chociażby jeden film, ekranizację A. Christie, wyobrazi sobie bez trudu całą grupę bohaterów w pięknych strojach z epoki z Herkulesem, a cudowne krajobrazy w tle. Herkules Poirot jest tym razem na wycieczce, która oczywiście nie ma nic wspólnego ze współczesnymi wycieczkami, organizowanymi przez biura podróży. 

    A jednym z problemów, które przewijają się przez całą książkę jest zniewolenie. W tym przypadku jest to zniewolenie jednej z rodzin, Boyntonów, uczestników wyjazdu, przez nestorkę rodu, kobietę tyrana, która dosłownie niszczy dorosłe dzieci i pasierbów. Jeden z uczestników wyprawy powiedział doktorowi Gerardowi, że oni, Amerykanie, hołdują zasadzie absolutnej wolności. Zdanie to nie wywarło na doktorze głębszego wrażenia. "Nieraz słyszał je wypowiadane przez ludzi rozmaitych narodowości, lecz wiedział, że żadnego kraju, żadnego lądu, żadnego osobnika niepodobna nazwać nieograniczenie wolnym. Rzecz w tym, że istnieją rozmaite odmiany i gatunki więzów."

    Ofiarą morderstwa padła właśnie pani Boynton, kobieta o której nie można powiedzieć ani jednego dobrego słowa. A kto ją zabił? Kandydatów jest tylu, ilu było uczestników wycieczki. 

    Najstarszy syn Lennox był tak przez nią zniszczony i zniewolony, że wydawał się pogodzony z losem ofiary. Ale u Agaty takie osoby, na które nikt nie stawiał, pozornie pozbawione woli walki,  też popełniały zbrodnie. 
   Synowa Nadine traktowała macochę bez jakichkolwiek emocji, była trzeźwo myśląca i mogła chcieć "odbić" męża teściowej i zacząć w końcu normalnie żyć.
  Dorosłe dzieci, bliźniaki Raymond i Carol nie byli jeszcze z racji wieku, tak ubezwłasnowolnieni i zniszczeni przez macochę, że rozmawiali o tym, iż trzeba byłoby ją zabić, co usłyszał Herkules Poirot. Czyni to ich mocno podejrzanymi, ale takie osoby też u Christie popełniały zbrodnie. Były też i u niej morderstwa popełnione przez więcej niż jedną osobę. 
  Najmłodsza córka Ginevra robiła wrażenie chorej psychicznie, schizofreniczki, żyła w swoim świecie, cierpiała na manię prześladowczą. Ale czy naprawdę jej kontakt ze światem rzeczywistym i jego zrozumienie było żadne? Czy nie odczuwała koszmaru życia z tak wredną matką? 
   Lekarz psychiatra Teodor Gerard przyglądał się wszystkiemu z boku, ale czy to nie są aby pozory? Podobała mu się jedna z uczestniczek wyjazdu, Sara King, też lekarka, bardzo zaangażowana emocjonalnie w całą tą historię
   Sara King, młoda lekarka, pozornie poza podejrzeniami, ale bardzo interesująca się tą zbrodnią, usiłująca nawiązać kontakt z rodziną zamordowanej, zaczynała lekko zakochiwać się w Raymondzie. 
   Jefferson Cope - Amerykanin, adorator Nadine, zakochany w niej,  określony przez psychiatrę jako "pospolita przeciętność", ale życzliwy. Miał cały czas nadzieję, że Nadine odejdzie od męża i chciał być przy niej w razie czego. Wiedział, że Nadine cierpi z powodu teściowej, mógł więc jej pomóc. 
   Lady Westhome, autorytarna, z koneksjami, chcąca wszystkich sobie podporządkować, miała świadomość nienormalności, w jakiej znajdowała się rodzina Boyntonów.  
  Panna Pierce, młoda, bojaźliwa, słabo radząca sobie podczas wyjazdu. Ale czy na pewno była taka słaba?
   Pułkownik Carbury, też obcy i też zainteresowany sytuacją.

  Osoby spoza rodziny pozornie nie miały interesu w zabijaniu pani Boynton, ale u Christie często okazuje się, że osoby pozornie obce tak naprawdę nie są obce, bo są np. nieślubnymi, porzuconymi dziećmi.  Każdego więc trzeba brać pod uwagę i zwracać wielką uwagę na niuanse. 

   Genialna znajomość psychologii jest tu doskonale widoczna, a niepotrzebne są długie analizy, wystarczają niekiedy krótkie wypowiedzi. Przykładowo na pytanie, jak się podobała wycieczka jednego dnia, Sara King odpowiada, że problemem były dla niej lady Westhome i panna Pierce. Jej rozmówca, doktor Gerard, stwierdził, że to oczywiste, że dla Sary obie kobiety będą problemem, ale nie interesował go przebieg wyprawy i szczegóły kontaktów Sary z nimi. Stwierdził, że "To naturalne, że pani, której nie powiodło się ostatnio, musi czuć niechęć do osób zadowolonych z siebie". Pozornie może wydawać się to banalne, ale wystarczy rozejrzeć się po nawet i najbliższym otoczeniu, aby zauważyć, że większość ludzi naprawdę nie lubi tych, którym wiedzie się lepiej. 

  Większość różnorakich uwag psychologicznych dotyczy jednak właśnie zniewolenia. Przykładowo jeszcze o rodzinie Bointonów i ich matce: "Zahipnotyzowała ich, przepełniła wiarą, że niepodobna jej nie posłuchać. Znajdują się w więzieniu od tak dawna, że nawet gdyby więzienną bramę otwarto, nie zauważyliby tego. Jeden z nich, Lennox, już nie chce być wolny, a cała reszta lęka się wolności". 

   Całość czyta się wyśmienicie, powieść, podobnie jak i wszystkie Agaty, jest krótka, a czytanie to i dobra zabawa i jednocześnie możliwość zastanowienia się nad swoimi zniewoleniami. 
5/6 

   


sobota, 28 listopada 2020

Jo Nesbo "Trzeci klucz" - audiobook, czyta Tadeusz Falana

 

Trzeci klucz - Jo Nesbo

     Bardzo rzadko się tak zdarza, ale odczytanie książki jest fatalne. Celowo nie używam określenia interpretacja. O interpretacji w tym przypadku nie ma mowy. Tadeusz Falana czyta koszmarnie, odbiera się to tak, jakby miał pierwszy raz kontakt z tekstem i jakby za bardzo nie rozumiał, o co w nim chodzi. Psuje to całkowicie książkę. Nie potrafię nawet powiedzieć, czy czytelnik może się wciągnąć w akcję, w audiobooka w tym wykonaniu z pewnością wciągnąć się nie może. Tekst nudzi, ciężko jest zapomnieć o czytającym. Tak koszmarne wykonanie zdarza mi się usłyszeć raz na parę lat. 

   Co do akcji to są dwa wątki, napad na bank, w trakcie którego została zastrzelona pracownica banku, i budzące wątpliwości samobójstwo młodej kobiety. Ta ostatnia była znajomą Herrego Hole. Harry oficjalnie zajmuje się sprawą banku, a nieoficjalnie też tą drugą. Wątków tych nie odbierałam jako szczególnie ciekawych, ale obawiam się, że "zasługę" za to ponosi czytający. 

   Pierwszą i drugą część cyklu z Harrym zapamiętałam jako nieszczególnie ciekawe, ale w kolejnych tomach jest już całkiem dobrze. Zastanawiałam się, nie po raz pierwszy zresztą, czy w tych książkach z Harrym, lub może  w ogóle w twórczości Jo Nesbo jest coś szczególnie wartościowego, co uzasadniałoby fenomen jego popularności, przychylne, a niekiedy nawet i euforyczne recenzje krytyków i czytelników. I rzeczywiście, te szczególne cechy bez trudu można znaleźć. Te różnice widać wyraźnie, gdy porówna się Jo Nesbo do innych pisarzy. 

    Nesbo ma niezłą znajomość ludzkiej psychologii, nie aż tak wyśmienitą, jak chociażby Agata Christie czy Javier Marias, albo John le Carre, ale niewątpliwie jest dobrym psychologiem. Gdy Harry zastanawia się nad czyimś postępowaniem, odkrywa motywy ukryte tak głęboko, że może nawet ta osoba, której to dotyczy, nie byłaby w stanie tak jasno wytłumaczyć, dlaczego coś zrobiła. I w tym myśleniu nie ma żadnych elementów stereotypowych.   

   Harry sporo myśli, nie tylko o zbrodniach, ale podczas rozwiązywania zagadek, w związku z różnymi sytuacjami, zastanawia się nad wieloma kwestiami, rozmawia też o nich. Te rozmyślania, z racji szybkiej akcji, nie są rozwlekłe, zahaczają o psychologię, a nawet i filozofię. Filozofię przystępną. Przykładowo, czy człowiek ma wewnętrzną potrzebę odpokutowania za swoje złe czyny? Jak daleko może  sięgać zemsta, jak głęboko może w kimś tkwić potrzeba zemsty? Które z ludzkich uczuć są najsilniejsze: miłość, nienawiść, zazdrość, czy może jeszcze inne? Są i rozważania banalniejsze, ale też warte uwagi, typu: człowiek pijany zachowuje się inaczej,  niż gdy jest trzeźwy. Czy w takich stanach nie do końca świadomych ujawnia się jego prawdziwa natura, czy te zachowania są tylko przypadkowe? 

   Harry nieprzypadkowo ma tak liczną rzeszę fanów. Jest indywidualistą w każdym calu, w pracy i w życiu prywatnym zachowuje się niestereotypowo. W pracy nie zabiega o niczyje względy, jest sobą, nie wchodzi w żadne koterie. Zmaga się bezskutecznie z nałogiem. Nie jest herosem, któremu wszystko wychodzi. Cele osiąga dzięki olbrzymiej determinacji, a nie na skutek przypadku. Wiele osób w jakimś zakresie może się z nim utożsamiać. 

   W "Trzecim kluczu" dodatkowym bonusem jest jeszcze dawka wiedzy o współczesnych Cyganach. Jest sporo o ich zachowaniu, kulturze, o tym jak odnajdują się w nowoczesnym społeczeństwie norweskim. 

   W tym tomie Nesbo zupełnie nieoczekiwanie ujawnił swoje zafascynowanie Juliuszem Verne`m. Harry w prezencie gwiazdkowym podarował synowi swojej partnerki wydanie dzieł Juliusza Verne, którego od kilku lat sukcesywnie sobie przypominam. 

  Z racji tego, że koszmarne odczytanie książki obniża przyjemność  kontaktu z nią:

4/6

  

poniedziałek, 23 listopada 2020

Jacek Kowalski „Średniowiecze. Obalanie mitów”

 Średniowiecze Obalanie mitów Kowalski Jacek

      Uwielbiam książki, które są w stanie zmienić dotychczasowy punkt widzenia czytelnika, które pokazują, że tam, gdzie widziało się obraz czarno – biały, faktycznie była szarość, albo tam gdzie widziało się czerń, w rzeczywistości była biel itp. Średniowiecze jest już symbolem zacofania, patrzy się na nie jak na regres w stosunku do starożytności. Jeszcze przed przeczytaniem książki spotkałam się z informacjami, wskazującymi na to, że średniowiecze wcale nie było epoką ciemną i zacofaną, a ludzie wówczas wcale nie interesowali się tylko i wyłącznie kwestiami religijnymi i nie żyli w porażającym strachu przed piekłem. Znajmy malarz opowiadał mi, że podczas renowacji dzieł sztuki widać, że wiele dzieł średniowiecznych jest doskonale utrzymanych, co jest zasługą użytych wówczas środków i techniki. Mówił, że np. czerwony barwnik, pozyskiwany z kory dębu, trzyma się do dziś w wyśmienitym stanie, a do tego jeszcze dzięki swoimi właściwościom, na obrazach, w miejscach gdzie był użyty, w drewnie nie ma korników, ani innych szkodników. Czytałam tez wcześniej w innych źródłach, że z kolei podczas powodzi stulecia w Kotlinie Kłodzkiej były przypadki, że rzeka niszczyła współczesne mosty. Ale średniowiecznemu mostowi nic się nie stało. Przykładów takich jest oczywiście więcej.

    Jacek Kowalski przytoczył całą masę mitów, mówiąc wprost bzdur, które wypaczają obraz epoki, które powszechnie uważane są za prawdziwe, a często są nauczane nawet i w szkołach. I z każdym z tych mitów rozprawił się, udowadniając, że było po prostu inaczej. Autor nie twierdzi, że średniowiecze było epoką idealną pod każdym względem, chce jednak oddać jej sprawiedliwość. Udowadnia, że średniowiecze było etapem w rozwoju ludzkości, podczas którego rozwijała się i nauka i sztuka, i że ta właśnie epoka stworzyła podwaliny pod odrodzenie. Odrodzenie nie wzięło się znikąd, ono rozwinęło to, co pojawiło się już wcześniej, właśnie w średniowieczu. Czyta się naprawdę ciekawie, olbrzymim walorem są zdjęcia architektury czy sztuki średniowiecznej, o których jest mowa w tekście. Po przeczytaniu książki czytelnik jest już zdecydowanie mądrzejszy. Zasygnalizuję tutaj niektóre z tych mitów, bez większego rozwijania zagadnienia. Książka ma jednak ten plus, że temat można nieco zgłębić, a uzyskana wiedza nie jest tylko hasłowa. Obraz historii też mamy nieco wypaczony, po pamięta się głównie Grunwald.

    W średniowieczu ludzie rzekomo byli ponurzy, cały czas bali się śmierci, a ma o tym rzekomo świadczyć sztuka epoki, na obrazach czy rzeźbach postacie ponoć ani się nie uśmiechają, ani się nie śmieją. W rzeczywistości malarstwo czy rzeźba rozwijały się, początkowo twórcy po prostu nie potrafili ująć żadnych ludzkich emocji, ale już pod koniec średniowiecza tworzone były i rzeźby i obrazy, uwzgledniające emocje, np. słynny śmiejący się anioł z katedry w Reims, można obejrzeć zdjęcia innych uśmiechniętych wyrzeźbionych postaci. Są dzieła literackie, w których jest dowcip czy radość, a dzieł tych jest mało dlatego, bo w ogóle literatura nie była wówczas rozwinięta, języki narodowe dopiero się wykształcały.

    Rzekomo poziom wiedzy był niski, a sztuka i kultura bardzo proste. Jako polemika z niby to niskim poziomem nauki wystarczy wskazanie arcydzieł architektury w postaci katedr. Każde dzieło średniowiecza, z katedrami na czele, pełne jest symboli, a ich rozszyfrowanie nie jest proste nawet i dzisiaj, no chyba że ktoś ma głęboką wiedzę teologiczną.

     Krzyżacy postrzegani są wyłącznie w negatywnym świetle, jako okrutnicy, napadający na nasze ziemie, pod pretekstem szerszenia wiary zabijający i grabiący ludność. Tak faktycznie robili, ale to tylko część prawdy. Nasze rycerstwo również dokonywało podobnych napadów na terytoria, które były słabsze, na które to zależało oczywiście od daty, ale napadano chociażby na Jaćwingów czy Prusów. O naszych najazdach  na inne ludy z reguły się nie mówi i nie pisze, eksponuje się natomiast te, w trakcie których to my byliśmy ofiarami.  

    Każdy chyba kojarzy średniowieczne tortury. Tego koszmaru oczywiście też nie można zakwestionowana. Tyle tylko, że mimo przeminięcia średniowiecza, tortury jeszcze przez ponad 200 lat były oficjalnie i legalnie stosowane w całej Europie.

      To oczywiście tylko przykłady. Książka jest świetna, a jedyne, co można jej zarzucić, to może zbyt głębokie wnikanie w niektóre zagadnienia, albo w paru przypadkach rozprawianie się z mitami, które wcale nie są rozpowszechnione i nie mają wielkiego znaczenia. 

5/6

  

      

 


wtorek, 17 listopada 2020

Michał Bułhakow "Mistrz i Małgorzata. Czarny mag" - tłumaczenie Krzysztof Tur

    











    Czy jest sens dokonywać kolejnych tłumaczeń tego samego tekstu? Jeżeli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, to niech sięgnie po tłumaczenie Krzysztofa Tura i wszelkie te wątpliwości się rozwieją, tłumaczenie i praca nad przypisami, przygotowanie nieopublikowanych dotąd fragmentów dzieła to naprawdę kawał dobrej roboty. Gdy ma się do czynienia z tak genialnym tekstem można go ciągle odkrywać na nowo. Przez bardzo długi czas funkcjonowało tłumaczenie pierwsze Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego, potem doszło tłumaczenie Andrzeja Drawicza. A na przestrzeni ostatnich kilku lat wyłoniły się 3 kolejne tłumaczenia: Grzegorza Przebindy i jego rodziny, Krzysztofa Tura i Jana Cichockiego. W tej chwili nie znam tylko tego ostatniego, ale na niego też przyjdzie czas. Dodatkowo jeszcze w książce tam, gdzie są przypisy, umieszczono zdjęcia np. opisywanych miejsc, plakatów czy różnych przedmiotów i in.

    Wcześniejsze fragmenty powieści, które nigdy do niej nie weszły, zawarte są w części pt. „Czarny mag”, a taki właśnie tytuł był rozważany przez Bułhakowa. Fragmenty te dotyczą zarówno wydarzeń, związanych z Piłatem, jak też już tych właściwych z udziałem Mistrza, Małgorzaty i pozostałych bohaterów. Widać jednoznacznie, że zmiany tekstu nanoszone później  przez autora, a czasem i przez jego żonę, zmiany związane były głównie z obawą przed cenzurą. A groźne były zarówno tematy związane z religią, jak też i z ustrojem państwa.  Ale widać też, że autor szlifował też język, stylistykę i kształt scen pod kątem artystycznym. Pomijając już kwestie różnych zabiegów, związanych z obawą przed cenzurą, widać wyraźnie, że praca właśnie nad istotą, nad poszczególnymi scenami miała głęboki sens. Konieczne było zrobienie tak, aby tekst nie był zbyt dosłowny, aby czytelnik miał nad czym myśleć, aby był logiczny, by nie był wulgarny itp. itd. Nawet taki geniusz jak Bułhakow musiał tekst szlifować wiele razy. Może wiec opowieści o geniuszach, np. pisarzach, malarzach, muzykach którzy działają w natchnieniu i tworzą błyskawicznie coś, co jest już genialne, można włożyć miedzy bajki.  A może dotyczy to naprawdę maleńkiej garstki twórców, jacy kiedykolwiek żyli, jak np. Mozart. Niektóre zdania tekstu z tej części pierwotnej naprawdę nie należały do szczególnie wybitnych. Paradoksalnie, może gdyby nie panujące wówczas warunki i cenzura, gdyby Bułhakow nie szlifował tekstu tak długo, może ostatecznie nie byłby on aż tak wyjątkowy. Całość tekstu pierwotnego i kolejnych wersji nie zachowała się, stąd też można czytać tylko fragmenty „Czarnego maga”.  


     Jednym z ciekawszych elementów w książce są przypisy, sporządzone pod określonym kątem. K. Tur nie opowiadał o wszystkim, o czym tylko można było, jak to ma miejsce w tłumaczeniu Przebindów. Jego przypisy obszernie  mówią m. in. o występujących w książce demonach, sporo jest te o pracy Bułhakowa nad książką. Tłumacz wskazuje np. , że określony fragment został dopisany przez żonę. Albo tłumaczy etapy pracy stoa nad konkretnym fragmentem tekstu, wskazuje na symbolikę. Przykładowo dość szeroko omówiony jest fragment książki, gdy Iwan Bedomny po spotkaniu na Patriaszych Prudach z Wolandem, po pościgu z nim i jego świtą wszedł do jednego z mieszkań, zabrał ikonę i świeczkę, a potem popędził nad rzekę, gdzie zanurzył się i pływał. K. Tur wytłumaczył, co symbolizuje zanurzenie się w rzece, dlaczego właśnie Iwan wziął ikonę i świeczkę, tłumaczy to krok po kroku, ale robi to bardzo zwięźle. Tłumacz wskazuje też na to, od czego wielu badaczy literatury ucieka. Pisze, jaki jest myśl przewodnia dzieła.

    6/6

 



piątek, 13 listopada 2020

Tomasz Duszyński „Glatz”

 


Książka Glatz

 

          Gdy zobaczyłam okładkę, trudno było mi oprzeć się pokusie kupna. Jest to najoryginalniejsza okładka, jaką widziałam w ostatnich latach. Treść też warta jest uwagi. Rzecz dzieje się w Kłodzku (w j. niemieckim właśnie Glatz) w 1920 r., gdzie giną przedstawiciele miejscowej elity. Kłodzka policja nie za bardzo daje sobie radę, został więc przysłany z pomocą tajemniczy osobnik, najprawdopodobniej mający bliżej nieokreślone związki z wywiadem.


         W tym konkretnym kryminale najciekawszy wydaje mi się aspekt historyczny. Byłam raz w Kłodzku i jestem zafascynowana tym miastem, rzuca ono jakiś nieokreślony urok na zwiedzających. Stare Miasto jest dosłownie powalające z nóg, niezniszczona zabudowa tam liczy kilkaset lat i to się doczuwa. W 1920r. Kłodzko było częścią Niemiec. Podczas czytania książki poza bodajże jedną wzmianką w ogóle nie ma mowy o Polsce czy polskości, ludność jest niemiecka i jest z tego bardzo zadowolona. Nie jest to oczywiście żaden zarzut, wręcz przeciwnie, myślę że autor oddał doskonale ducha, panującego w miasteczku 100 lat temu. Czyta się więc polski kryminał o mieście niemieckim, z Niemcami, z niemieckimi nazwami ulic czy placów. Jako osoba pochodząca z Polski południowo – wschodniej odczuwałam też, że mentalność tamtych ludzi jest inna. Kiedyś rozmawiałam z żołnierzem, będącym krótko przed emeryturą, który opowiadał mi o tym, jak to całe życie był przenoszony z miejsca na miejsce i mieszkał w różnych częściach Polski. Mówił, że widział właśnie różnice w mentalności ludzi z różnych części kraju, np. na wschodzie byli bardziej gościnni, na zachodzie bardziej cenili sobie prywatność, np. przychodzenie o kogoś bez zapowiedzi było niemożliwe. Uważam, że rzeczywiście coś jest na rzeczy, bo właśnie w „Glatzu” też to dostrzegłam. Takich drobiazgów i tej inności jest cała masa. Przykładowo boy hotelowy rozpoznał w gościu hotelowym i zarazem prowadzącym śledztwo kapitana, z którym walczył podczas wojny, ale nie ośmielił mu się tego przypomnieć. Na wschodzie byłoby to niemożliwe. Jeden z bohaterów zobaczył wspomnianego już kapitana w łóżku w dość nietypowej sytuacji intymnej, obiecał mu, że nikomu tego nie powie i dotrzymał słowa. Na wschodzie również nie byłoby to możliwe. Co najmniej kilka osób zostałoby poinformowanych „w tajemnicy”,  osoby te przekazałyby „w tajemnicy” informacje dalszym znajomym i sytuacja stałby się tajemnicą poliszynela. Podobnie na wschodzie nie byłoby możliwe, aby ktoś znajomy przybywając do miasta, gdzie kogoś dobrze zna, zamieszkał w hotelu, byłaby to wręcz obraza. Sytuacji takich jest cała masa. Dla mnie właśnie to obcowanie z tą innością podczas czytania było fascynujące. Mam oczywiście świadomość, że wskazane sytuacje i  opisy zachowań ludzkich są pewnymi uogólnieniami, ale jest ich na tyle dużo, że można wyciągnąć właśnie takie wnioski.


   Sama akcja i intryga kryminalna do szczególnie fascynujących nie należą, przypominają momentami Dana Browna, np. gdy ofiary odnajdywane są w miejscach, które na mapie miasta tworzą określoną figurę geometryczną i trzeba się zastanowić jaką, na kogo ona wskazuje itp. Akcja też niestety nie wciąga za bardzo, a psychologia też nie porywa. Generalnie jednak aspekt historyczny jest świetny. W tle jeszcze jest twierdza kłodzka, a w miarę postępu wydarzeń jest o niej coraz więcej. Teraz trudno jest sobie uzmysłowić, że tak małe miasto, jak Kłodzko, mogło kiedyś być twierdzą. Lektura daje zupełnie inną perspektywę na wiele rzeczy.

4/6  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

wtorek, 10 listopada 2020

„Rebeka” film 2020r. - reż. Ben Wheatley na podstawie „Rebeki” Daphne du Maurier

 

Rebeka (2020) plakat

    










    Kręcenie kolejnej ekranizacji książki ma sens wtedy, gdy reżyser chce coś o niej dodatkowego powiedzieć, gdy np. chce uwypuklić jakiś aspekt, który jest drugo czy trzecioplanowy, albo gdy chce pokazać historię bohaterów w uwspółcześnionych realiach, albo gdy  wydobywa i akcentuje przesłanie książki itp. Odnoszę wrażenie, że Ben Wheatley powieść z 1938r. jedynie nieco uwspółcześnił. Obejrzeć warto, ale w tym przypadku można powiedzieć bez cienia wątpliwości, że książka jest lepsza od filmu. O ile w przypadku genialnej ekranizacji „Rebeki” przez Hitchcocka, zdania co do tego, czy lepsza jest książka czy film, mogą być podzielone, o tyle tutaj jest inaczej.    


     Film jest w większości książce wierny, ale to nie jest najważniejsze. Młodziutka, biedna dziewczyna, zatrudniona jako osoba towarzysząca bogatej prostaczce, będąc w Monte Carlo, poznała bogatego arystokratę, wdowca Maxima de Wintera. Wszyscy wiedzieli, że jest on pogrążony w  głębokiej rozpaczy po śmierci żony, mimo to jednak oświadczył się nowo poznanej dziewczynie,  a po ślubie młoda para udała się do jego rodzinnej posiadłości Manderley, gdzie zaczyna się właściwa akcja.  O książce pisałam tutaj.


     W filmie charaktery bohaterów są niestety spłaszczone. Maxim w książce był znacznie bardziej skomplikowaną osobą, był bardziej rozdarty, przeżywał większe dylematy. W filmie głębię psychologiczną zamieniono na to, że w nocy lunatykował. Jego druga żona, której imię nie pada, też była bardziej skomplikowana, w miarę rozwoju wydarzeń dojrzewała w przyśpieszonym tempie, co dało się wyraźnie odczuć. Tutaj jej obraz właściwie specjalnie się nie różni, jest taka sama i na początku i na końcu. Służąca Danvers w książce była osobą wyjątkowo tajemniczą i to do końca, intrygowała, wiadomo jedynie było, że była mocno przywiązana do Rebeki. W filmie pola do niedopowiedzeń i pytań bez odpowiedzi nie ma, zagadka jest rozwiązana i to w dosyć prostaczy sposób. Poza spłaszczeniem psychologii ekranizacja nastawiona jest na aspekt sensacyjny, co widać już od pierwszych kadrów, pokazujących leżący pod wodą wrak jachtu. W filmie brakuje też ducha Rebeki, oczywiście nie ducha w rozumieniu horroru, ukazującego się komuś. Brakuje tej przytłaczającej obecności nieżyjącej Rebeki, którą wyczuwa się czytając książkę, czy oglądając Hitchcocka.


   Co natomiast w filmie jest dobrego? Gra Kristin Scott Thomas. Aktorka gra wyśmienicie. Danvers zawsze kojarzyła mi się z Judith Anderson z wersji Hitchcocka. Anderson była skrajnie niedostępna, zero uśmiechu w każdej scenie, jej twarz przypominała maskę, a do tego w tym filmie wyglądała na wyjątkowo nieatrakcyjną kobietę. Wiadomo było, że nienawidzi młodej pani de Winter, a gdy na ekranie pojawiały się w jednej scenie obie te kobiety, to emocje sięgały zenitu. W najnowszej wersji Danvers w wykonaniu Kristin Scott Thomas jest bardziej perfidna i zakłamana, ale jest zadbana, prezentuje się nieźle, nawet uśmiecha się do młodej kobiety. Nie podlizuje się, a uśmiech można traktować albo jako uśmiech profesjonalnej służącej, albo jako element podstępu. Można nawet uwierzyć, że Danvers ma dobre intencje, a już na pewno w to, że młoda dziewczyna w te dobre intencje mogła uwierzyć.    


   Posiadłość Manderley pewnie zawsze kojarzyć mi się będzie z widokiem z czarno – białej wersji z Hitchcocka, zarówno krajobrazy, jak też i wnętrza pałacu. Ale obecna wersja pod tym względem nie jest zła. Są inne ujęcia morza, ale naprawdę piękne. Tutaj można zobaczyć ogrom tego morza, nie tylko małe fragmenty zatoki. Można więc czuć rzeczywisty podziw dla Rebeki, że nie bała się sama wypływać jachtem i to nawet w złą pogodę.  Ogrody widziane w kolorze są oszałamiające. Wnętrza z obecnej wersji są zaledwie jednak poprawne, nie ma się o co szczególnie przyczepić, ale brak w nich oryginalności. A Rebeka nie tylko była piękna, ale też miała wyjątkowy gust, zamieszkiwane przez nią pokoje musiały się wyróżniać. Gdy zobaczyłam w wersji Hitchcocka sypialnię Rebeki, byłam naprawdę oszołomiona. Tylko zanim widz tą sypialnię zobaczył, towarzyszyło temu również rosnące przez wiele scen napięcie, chociażby pies Rebeki czekający stale pod drzwiami, potem jeszcze szum morza, informacje, że Maxim de Winter tam już nie wchodzi, odpowiednia muzyka, zbliżenia kamery. Ale nie każdy ma umiejętności Hitchcocka. 


     Zasługą reżysera jest natomiast to, że Rebeki nie ma w żadnej scenie, tak jak u Hitchcocka i w książce. Jest więc napięcie i zaciekawienie, jak rzeczywiście mogła ona wyglądać. Koleżanka, która oglądała film i nie znała historii o Rebece, powiedziała mi, że cały film oglądała w napięciu.

4/6    

 

 

 

 

 

 

 

 

piątek, 6 listopada 2020

Nico Walker "Świeży" - audiobook, czyta Maciej Kowalik

 

Obraz znaleziony dla: Nico Walker Świeży

   Nico Walker








 Nico Walker był amerykańskim żołnierzem w Iraku, bardzo zaawansowanym w nałogu narkomanem, złodziejem, a potem w końcu więźniem, odbywającym wyrok za napady na banki. Mogłoby się wydawać, że w tej sytuacji właściwie to niewiele sobą reprezentuje, ale miał i zapewne ma nadal niesamowity zmysł obserwacji i ku swojemu zaskoczeniu potrafi pisać. Język, jakim pisze, nie każdemu się podoba, w jednym zdaniu wulgaryzmów jest niekiedy więcej niż zwyczajnych słów. No ale skoro w środowiskach, w których się obracał, mówiło się właśnie w taki sposób, to nie wyobrażam sobie, żeby ten język zmienił  w książce i aby mógł być jednocześnie wiarygodny. To właśnie m. in. wiarygodność jest jednym z największych atutów „Świeżego”. Nie czytałam jeszcze żadnej książki, napisanej w taki sposób.    

   

       Dzięki tej książce, w tym również dzięki temu, że została napisana właśnie w takim języku,  miałam wrażenie, że w końcu już wiem, jak to było w Iraku i jak jest w melinach narkomanów. Autor się nie kryguje, nie udaje kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Przeważającą większość „Świeżego” stanowią opisy wydarzeń, refleksje są szalenie krótkie, jednozdaniowe, albo nie ma ich wcale. A jeżeli są, to w stylu: byliśmy w czarnej d. Refleksje nasuwają się za to czytelnikowi i ta formuła pisania  w przypadku tej książki naprawdę się sprawdza. W ani jednym miejscu nie czułam żadnego zgrzytu, żadnej sztuczności. W przypadku audiobooka to też wielka zasługa Macieja Kowalika, który wyjątkowo dobrze sobie poradził w roli Nico Walkera. Czytał tak, jakby po prostu nim był. 


    Książka to też obraz tego, jak potwornie nisko może upaść ktoś, kto pochodzi z tzw. dobrego domu. Pokazuje ona jednocześnie też, że rodzina w takich przypadkach jest całkowicie bezsilna. I paradoksalnie ukazuje też sytuację, w której to, że bohater nie jest sam, ma żonę, która kocha z wzajemnością, tylko pogarsza sytuację. Nico Walker sam wspomniał, że oboje z żoną ćpali i że właściwie uniemożliwiało to wyjście z nałogu.  I – co chyba najważniejsze – „Świeży” jest wyśmienitym dowodem na to, że literatura naprawdę potrafi zmienić czyjeś życie. Czytałam wywiad z autorem, bodajże w magazynie „Książki” i mówił on tam, że gdyby nie trafił do więzienia, nie przeżyłby, zaćpałby się na śmierć. A gdy już poszedł siedzieć, zaczął czytać książki z więziennej biblioteki. Najpierw współwięzień coś mu pożyczył ze swojego księgozbioru i namówił go na lekturę, a potem już samo poszło. Po jakimś czasie napisał o sobie, a „Świeży” jest wydawany w wielu krajach świata. Książki w więzieniu uratowały mu życie. Naszła mnie taka refleksja, że czasem gdy widzę się w mediach różnych wykolejeńców, trafiających za kratki, nasuwają mi się myśli, że już nic z kogoś takiego dobrego nie wyjdzie, że jest już stracony dla społeczeństwa. Okazuje się, że niekoniecznie. Nico Walker naprawdę nie siedział za nic, napadał z bronią w ręku. A teraz jest pisarzem, oby tylko nie skończyło się to na jednej książce.   


      I taka mała próbka spojrzenia autora na świat. W Afganistanie nie było żadnego patriotyzmu, mało kto zastanawiał się nad sensem bytności amerykańskiego wojska w tym miejscu. Właściwie to żołnierze mieli świadomość bezsensu i tego, że mogą zginąć, ale starali się o tym nie myśleć, w miarę możliwości ćpali albo pili. Z solidarnością między nimi też było różnie, były kłótnie, a w samych superlatywach mówiło się tylko o kimś, kto zginął. Niektórzy żołnierze „umilali” sobie czas, torturując zwierzęta, albo drażnili się z miejscowymi dziećmi, udając, że chcą im dać coś do jedzenia. Sale do spania obwieszone były zdjęciami porno. Gdy coś się działo, trzeba było ruszać na akcję, widać było wyraźnie niekompetencję dowódców i chaos, za co niejednokrotnie ktoś płacił życie. To oczywiście tylko przykłady.  


    Całość nie jest długa, słucha  się dobrze, nie ma miejsca na nudę, trzeba tylko przyzwyczaić się do tego specyficznego stylu.

5/6

 

 

 

 

 

 

wtorek, 3 listopada 2020

Szczepan Twardoch „Królestwo” - audiobook, czyta Maja Ostaszewska i Maciej Stuhr

 


   „Królestwo” jest jeszcze lepsze od „Króla”, książka jako audiobook obroniłaby się sama,  ale czytana przez Maję Ostaszewską i Macieja Stuhra jest rewelacyjna. Ostaszewska nie tylko czyta świetnie, ale ma jeszcze taki głos, który idealnie pasuje do Ryfki, aż momentami ciarki przechodzą po plecach. Maciej Stuhr też wyśmienicie wciela się w rolę Dawida, syna Jakuba Szapiro. Nie ma tu muzyki czy innych aktorów, nie ma efektów specjalnych, ale audiobook dorównuje pod względem poziomu superprodukcjom, gdzie wszystkie te atrakcje są.

 

    Całość rozpoczyna się od momentu, gdy Ryfka z Jakubem ukrywają się przed Niemcami  w ruinach Warszawy pod koniec 1944r. Z uwagi na mocno semicki wygląd nie mogli ewakuować się z ludnością cywilną z Warszawy po upadku powstania. Są liczne retrospekcje i czytelnik może prześledzić zarówno losy rodziny Szapirów, jak i Ryfki, od 1937r.,  od tego dnia, kiedy to kończy się „Król”. Snute są dwie opowieści, jedna Ryfki, a druga Dawida.  Mimo tego, że Dawid był młodym chłopakiem, nastolatkiem, na skutek doświadczeń wojennych stał się, jak sam powiedział, młodym starcem, a jego dzieciństwo skończyło się definitywnie z chwilą wejścia do getta. Jego historia opowiadana jest właśnie z perspektywy dorosłego, doświadczonego życiowo człowieka. Niekiedy obie te opowieści snute są wokół tych samych wydarzeń, z reguły jednak Ryfka opowiada o czymś innym niż Dawid. W opowieściach tych jest wszystko, bo jest i miłość, historia dziwnego trójkąta, czy nawet czworokąta, tzn. jest Jakub, jego żona Emilia, Ryfka i Anna Ziembińska. Jest więc miłość, zazdrość, nienawiść, zemsta. Jest przedwojenne królowanie Jakuba w dzielnicy żydowskiej, potem getto, powstanie w getcie, ukrywanie się i powstanie warszawskie. Ale wszystko to opowiadane jest ze specyficznej perspektywy, z perspektywy Żydów, którzy nie utożsamiali się z Polską i nie interesowały ich żadne powstania, chcieli tylko przeżyć.

   

      Dla mnie najciekawszym aspektem w tej książce było przypatrywanie się Jakubowi i Ryfce pod kątem tego, jak i czy w ogóle zmienia się ich zachowanie, podejście od życia, do ludzi, sposób radzenia sobie z problemami itp. w różnych okresach życia. Oboje byli dziećmi ulicy, w dzieciństwie mieli bardzo ciężko, do wszystkiego musieli dojść sami. Jakub był, nieformalnym oczywiście, ale królem, miał tyle pieniędzy, ile chciał, miał praktycznie każda kobietę, jaka tylko mu się spodobała, miał też żonę, taką bez ślubu, i dzieci. Mógł spełniać wszystkie zachcianki, jakie  tylko przyszły mu do głowy. Cała dzielnica się go bała, znał go każdy. To, jak zarabiał na życie, nie stanowiło dla niego, z jednym małym wyjątkiem, większego problemu. I raptem, właściwie z dnia na dzień, z chwilą wybuchu wojny wszystko to stracił. Gdy trafił do getta stał się wręcz nikim. Ryfka, początkowo zwykła prostytutka, stała się właścicielką ekskluzywnego, przedwojennego domu publicznego. Też straciła wszystko, gdy wybuchła wojna.

 

     Przypatrywanie się temu, co się z nimi dzieje w czasie wojny jest fascynujące. I do tego dochodzi jeszcze Dawid, któremu nigdy nic nie brakowało. Czy niebywale silni przed wojną ludzie będą tacy w czasie wojny? Jakub zareagował na wszystko, co się dzieje inaczej, Ryfka inaczej. Dlaczego jedno tak, a drugie tak?  Można się zastanawiać. Czy można było przewidzieć te ich zachowania wcześniej, gdy wszystko jeszcze było dobrze, gdy byli na szczycie? Chyba można było, tak uważa Ryfka.

 

   „Królestwo” bardzo zyskuje, gdy zna się „Króla”, bez tego obraz musi być niepełny. Tak jak i w przypadku „Króla” jestem pełna głębokiego podziwu dla znajomości psychologii u Twardocha. Wiele rzeczy bardzo zaskakuje, ale po namyśle okazuje się, że aż tak bardzo zaskakiwać nie powinno. Chociażby właśnie kwestia, czy aby na pewno Jakuba nie gryzło to, że kradł, napadał, ściągał haracze i zabijał przez niemal całe życie. Albo Dawid, który nienawidził swojego ojca, uważał, że nie ma z nim nic wspólnego i w niczym nie jest podobny. Czy aby na pewno tak było, jak mu się wydawało? Wątków do zastanowienia się jest sporo.

6/6




środa, 28 października 2020

Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”

 Dziennik hipopotama

       Dziennik to jakby zatrzymanie pędzącego czasu, zatrzymanie na zawsze i nie tylko dla siebie. A dzięki temu zatrzymaniu czytelnik może garściami czerpać i z doświadczeń autora i z jego rozmyślań.

       

    „Dziennik hipopotama” ma sobie masę rzeczy unikalnych, przede wszystkim jest bardzo dużo o książkach, które autor czyta, a jest to i klasyka i pozycje nowe. Są nawet i fragmenty np. o wiecznym układaniu książek na półkach, przekładaniu itp., co przerabiam ze swoim księgozbiorem na bieżąco, podobnie chyba jak i każdy, kto czyta. Obecnie nie za wiele osób czyta książki i znalezienie sensownego i inspirującego rozmówcy w tym temacie jest dość trudne. A czytając dziennik czułam się tak, jakbym w taki oryginalny sposób rozmawiała z autorem. Z wieloma opiniami się zgadzałam, z równie wieloma już niekoniecznie, niektóre z kolei były dla mnie wręcz absurdalne. Całości nie dało się jednak czytać bez emocji. Gdy się z czymś zgadzałam, to w myślach  przytakiwałam,  gratulując trafnego ujęcia zagadnienia, gdy zaś stanowiska autora nie podzielałam, to emocje były jeszcze większe, bo w myślach układała mi się już polemika.  

 

      Dziennik czyta się dobrze, aczkolwiek jest to lektura wymagająca uwagi, są tematy lżejsze i cięższe, ale jest też doskonale wychwycona proporcja w opisywaniu różnych aspektów życia, autor poza literaturą pisze o sztuce, muzyce, filmach czy serialach, a oprócz tego jeszcze o życiu osobistym, społecznym, polityce i całej masie rzeczy. W zależności od tego, co dzieje się w życiu autora czy w polityce, niekiedy więcej jest o kulturze, niekiedy właśnie o innych sprawach. Są opisy pewnych zjawisk, są i refleksje. Nie ma absurdalnych fragmentów o genialnym potomstwie, od opowiadania czego większość rodziców nie jest w stanie się uwolnić, autor nie ma dzieci, nie ma więc tematu. Dziennik do wielu rzeczy mnie zainspirował, nad innymi mocno się zastanowiłam. Wisienką na torcie były liczne nawiązania do Mokotowa, do ulic, sklepów, placów, które są mi doskonale znane. Szkoda, że nie znam autora, z pewnością jest świetnym rozmówcą. 


       Od fragmentów z książkami trudno było mi się oderwać. Nie będę w stanie dorównać autorowi w liczbie przeczytanych książek, podobnie jak i zdecydowana większość czytelników, ale ja chodzę regularnie do pracy, a on pracuje w domu pisząc i czytając. Chociaż też pewna nutka zazdrości się we mnie wyzwoliła, też chciałabym mieć czasu na lekturę więcej. K. Varga często sięga do klasyków, co też robię, a szczególną estymą darzy Bolesława Prusa. Rzeczywiście sięgnięcie po niego po latach robi wrażenie. Poza szkołą nie czytałam żadnych krótkich form autorstwa Prusa i chyba teraz zainspirowana jednak po nie sięgnę, zupełnie umknęło mi, że Prus pisał w Warszawie i o Warszawie, między innymi oczywiście. Z sentymentem czytałam w dzienniku nawiązania do „W poszukiwaniu straconego czasu” i skojarzyłam, że pierwszego tomu wysłuchałam jako audiobooka jeszcze zanim zaczęłam pisać bloga, zatęskniłam za tamtymi bohaterami i zakupię ten brakujący książkowy tom i do niego wrócę. Pewnych nazwisk mi z kolei brakowało, np. Josepha Rotha, E.M. Remarque, Javera Mariasa, sióstr Bronte, Jane Austin, Tolkiena. Być może tak się złożyło, w okresie pisania dziennika, tj. w latach 2018-2020 autor nie sięgał po książki w.w., albo po prostu ich nie ceni.

 

     Zastanawiąjący jest dla mnie natomiast i niepojęty wstręt autora do tzw. literatury popularnej. To że nie zostawia na Remigiuszu Mrozie suchej nitki jest całkowicie zrozumiałe, ale całą literaturę lżejszą niż klasyka i tzw. ambitne książki współczesne, których jest bardzo niewiele, wrzuca do jednego worka i traktuje jako bezwartościowe. Szczególnie atakuje kryminały. Jest to dla mnie absurdalne, bo jest tylko jeden fragment, świadczący o tym, że przeczytał jakiś kryminał. Przeczytał mianowicie trylogię Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim, którą ocenił bardzo pozytywnie. Być może wynika to z uprzedzeń, ale pewnie głównie z tego, że autor nie chodzi do pracy, nie czuje zmęczenia i potrzeby oderwania się od rzeczywistości. Może też nie chciał atakować konkretnej książki i obrażać autora, swojego znajomego. Szkoda, że nie przyjmuje do świadomości, że naprawdę spora część kryminałów dorównuje klasyce i z pewnością te właśnie przetrwają próbę  czasu. Największą herezją dla mnie było krytyczne stanowisko wobec „Mistrza  Małgorzaty”, teraz czytam je po raz kolejny, ale w tłumaczeniu Krzysztofa Tura.  Myślę, że aby zostać uwiedzionym przez tą książkę i aby chcieć po nią sięgać ponownie, konieczne jest otwarcie czytelnika na transcendencję, a K. Varga deklaruje się jako ateista.

 

    W dzienniku jest też co nieco o życiu społecznym, o tym co dzieje się w polityce, to jest jakby tło wydarzeń. Uderza dość mocno szalenie silny antyklerykalizm. Duchowieństwo autor postrzega przez pryzmat pedofilii jako osoby mocno zaburzone, które albo dopuszczały się przestępstw pedofilskich, albo kryły pedofili lub były bierne. Innych aspektów życia i działania księży nie ma. Polityka postrzegana jest mocno jednostronnie, tak jak i spolaryzowana jest scena polityczna. Bałam się w pewnym momencie, czy autor nie będzie aby przewidywalny aż do bólu. Na szczęście tak nie jest, są więc i elementy zaskoczenia. Przykładowo podkreślając, iż bardzo wysoko ceni O. Tokarczuk jako pisarkę, z dystansem i ironią nawiązywał do zrobienia z noblistki autorytetu moralnego i wyroczni w każdej dziedzinie życia. Na szczególną uwagę zasługują też opisy pewnych zjawisk czy sytuacji, połączone z komentarzem i refleksjami, np. opis jak to podczas jednego  festiwalu prowadzący zorganizowali spotkanie autorskie z autorami badziewi, a po nich z autorem piszącym na zupełnie innym poziomie i czy nie jest to poniżające dla tego ostatniego.  

 

      Życie prywatne autora też budzi zainteresowanie, szczególnie z tego względu, że nie jest ono standardowe, prowadzi on niezwykle bogate życie wewnętrze, owszem spotyka się ze znajomymi czy z rodziną, ale sporo czasu spędza na rozmyślaniu, ta refleksyjność jest dziś niestety rzadka, większość ludzi z równych względów jest stale w biegu. Nie zauważyłam jakiegoś szczególnego zamiłowania do modnego obecnie podróżowania, jest oczywiście sentyment do Węgier. W okresie, który obejmuje dziennik, a jest to do marca tego roku, autor odbywał podróże po kraju, co związane było z różnymi festiwalami literackimi czy spotkaniami autorskimi. A co do rozmyślań to obejmują one chyba wszelkie możliwe tematy, w tym również i o przemijaniu i o śmierci.   

 

    Wyczuwalne jest też poczucie humoru, niektóre fragmenty zapamiętam chyba już na zawsze. A ostatecznie całość można zreasumować stwierdzeniem, że dawno nic nie dało mi tak dużo do myślenia, jak ten dziennik . 

6/6

    

 

 

 

 

 

 

 

 

 



środa, 21 października 2020

"Ania, nie Anna" serial Netflixa na motywach "Ani z Zielonego Wzgórza"

 

Ania, nie Anna (2017) plakat

     






      Po obejrzeniu tego serialu postanowiłam wprowadzić do bloga nowy element w postaci pisania o filmach i serialach, nakręconych na podstawie książek.

       Serial Netflixa dał drugie, czy raczej kolejne życie powieści. "Ania, nie Anna" powstała na motywach powieści L. M. Montgomery, to nie jest jedynie ekranizacja. Zgodność z książką istnieje jedynie co do zasadniczych elementów powieści. I całe szczęście, bo dzięki temu nie jest nudno, a poza tym widać, że książka inspiruje  nadal po ponad stu latach od daty pierwszego wydania. Zgadza się to, że Ania, sierota, została przygarnięta, dziś powiedzielibyśmy adoptowana przez rodzeństwo w starszym wieku: Marylę i Mateusza z wioski Avonlea. W Ani jako podlotku zaczął podkochiwać się Gilbert, Ania przyjaźniła się z mieszkającą w pobliżu z rodzicami Dianą. Zgadzają się imiona innych dzieci ze szkoły, jest też pani Linde i jest ciotka Diany, Józefina. Reszta jest już wizją reżysera i scenarzysty. Pewne postacie, ich historie są znacznie bardzie rozbudowane , niż w książce, jest jednak sporo nowych bohaterów pierwszego i drugiego planu.

     Generalnie myślą przewodnią serialu jest odwaga w myśleniu i działaniu, w walce o spełnienie marzeń, w przełamywaniu stereotypów. Ale jest i znacznie większym stopniu niż pokazane zaangażowanie w sprawy społeczne, w to co dzieje się dookoła, troska o innych. W serialu, podobne jak w książce, jest stale pokazywane optymistyczne spojrzenie na świat, umiejętność cieszenia się chwilą, ale mimo to zdecydowanie bardziej niż książka pokazuje on, że w życiu nie zawsze jest tylko miło i przyjemnie, że zdarzają się dramaty i sporo jest mniejszych przykrości. W książce właściwie poza sieroctwem i śmiercią Mateusza długo nie było innych traumatycznych zdarzeń. Trzy sezony dostępne obecnie kończą się z chwilą wstąpienia Ani na uniwersytet.

     Avonlea w powieści było jakby oderwane od tego, co działo się gdzieś indziej, tu wręcz przeciwnie. Jeden z bohaterów serialowych, Sebastian,  jest czarnoskóry, przybył dopiero do Avonlea i doświadczał gigantycznej dyskryminacji, konduktor chciał go wyrzucić z pociągu, lekarz nie chciał go przyjąć itp. Niedaleko Avonlea była wioska indiańska, a rząd kanadyjski właśnie wpadł na pomysł "cywilizowania" Indian i utworzył szkoły z internatami dla indiańskich dzieci, gdzie przemocą i groźbami je wynaradawiano, zmieniono im imiona, uczono na siłę religii. Ania zaprzyjaźniła się z małą Indianką, która wylądowała potem właśnie w takiej szkole. Gdy dziewczyna ta mieszkała jeszcze w swojej wiosce, jej rodzina też doświadczała wiele razy dyskryminacji, wydawało się, że nie może być gorzej, ale gdy poszła do szkoły, jej życie zamieniło się w prawdziwe piekło.

        Jest wiele scen, w których gloryfikowane jest kształcenie się, myślenie o samodzielności finansowej. Ideałem młodych dziewczyn nie było tylko zamążpójście. Pokazana jest rodząca się powoli emancypacja kobiet, dzieje się to na tle jawnej ich dyskryminacji. I nie chodzi tu o bzdury typu żeńskie końcówki, np. czy powinno się mówić na kobietę wykładowca, czy wykładowczyni. Są sceny, gdy ojciec jednej z bohaterek musi jej tłumaczyć, że rodzinną firmę przejmie jej brat, chociaż ma mniejsze zdolności i predyspozycje niż ona, no ale przecież nie może być tak, że kobieta będzie prowadziła biznes.

    Znacznie bardziej skomplikowane są wszystkie wątki, związane z uczuciami. W powieści Gilbert jest szaleńczo zakochany w Ani, a ona długo odrzuca jego zaloty, pamiętając jak nazwał jej włosy marchewką. Tutaj zaakcentowane jest, że Gilbert był ładnym chłopcem, miał spore powodzenie i interesował się również i innymi dziewczynkami. Nie było tak, że Ania była pewna jego uczucia. Jest sporo scen pokazujących ludzkie charaktery. Ania kiedyś, gdy była jeszcze stosunkowo mała,  wpadła na pomysł wyswatania kogoś, kto nie miał małżonka. Była pewna, że to świetny pomysł, bo przecież nie powinno się tak żyć, samemu. Dowiedziała się, że dawna miłość tego człowieka jest wolna, wydedukowała, że chętna, co zresztą - to ostatnie - było prawdą, i przystąpiła do działania. Osoba, na rzecz której działała, gdy wszystko wyszło na jaw, bardzo się zdenerwowała, miała żal do Ani o mieszanie się bez pytania o zdanie. Ania usłyszała potem, że powinna dać ludziom żyć tak, jak chcą, że nie każdy musi żyć tak, jak inni i że gdy ktoś nie ma małżonka nie zawsze oznacza to, że jest niezadowolony.  

     Zwrócona jest uwaga na osoby starsze, które też mają swoje życie, pani Linde kiedyś na spacerze z Marylą w odległym nieco mieście, chociaż miała męża, zaczęła zalotnie mrugać do przechodzącego mężczyzny, to był taki mini flirt. Mężczyzna ukłonił się,  a Małgorzata zachęcała Marylę, aby robiła to samo. Stosunki koleżeńskie przyjacielskie, a nawet i rodzinne też są ukazane jako bardziej skomplikowane, niż w książce. Dochodzi do kłótni nie tylko pomiędzy Anią i Dianą , ale i pomiędzy Małgorzatą a Marylą. Starsze panie przyjaźniły się całe życie, ale też było sporo zgrzytów w ich relacji, np. Małgorzata dogryzała Maryli, że jest starą panną, sugerowała, że przez to Maryla jest gorsza od niej. Ale jednocześnie gdy trzeba było pojechać z Marylą do okulisty, bez wahania pojechała, gdy trzeba było pomóc, pożyczyć pieniądze, była pierwsza, aby to zrobić.

    Serial naprawdę ogląda się bardzo dobrze, odcinki są krótkie, trwają około 40 minut i nigdy nie wiadomo, co się będzie działo, bo nawet postacie z książki mają nieco inne życie, niż powieści. Nawet gdy pozornie nic się nie dzieje, to serial jest tak wyreżyserowany, że można z zapartym tchem oglądać np. odcinek, w którym przed Bożym Narodzeniem przygotowywane jest przez dzieci przedstawienie teatralne. Serial kręciło kilku reżyserów, w zależności od odcinka, ale naprawdę poszło im super.

    Świetnie też są oddane realia tamtych czasów. Te pokazane są wiernie. Przykładowo półmrok, panujący w domu na Zielonym Wzgórzu i lampy naftowe, albo błotnista wiejska droga, przez którą po deszczu naprawdę trudno było przejechać. Albo Maryla wiecznie robiąca coś w kuchni, w tamtych czasach nie można było przecież kupić w sklepie nawet półproduktów, wszystko robiło się samemu, nawet piekło się chleb.

    Jedyne, do czego można byłoby się przyczepić, to otwarcie twórców jedynie na to, co nowe, na nowe prądy myślowe, konserwatywny model życia nie powinien był być zignorowany. Mogłyby być pokazane osoby, które żyją w rodzinie i dbają o ognisko domowe, są przy tym spełnione. Tak samo duchowieństwo pokazane jest wyłącznie w krzywym zwierciadle. Pastor to wiejski idiota o przeraźliwie wąskich horyzontach myślowych, dla którego jedyną dopuszczalną, życiową rolą kobiety jest rola matki i żony, a jakakolwiek edukacja jest kobietom zbędna. Zakonnice ze szkoły dla Indian to wyłącznie sadystyczne potwory. Ale lista tych minusów nie jest duża.

      Trzy sezony dostępne obecnie koczą się z chwilą wstąpienia Ani na uniwersytet. Chciałabym bardzo, żeby postał IV sezon, czytałam jednak, że jest to mało realne. Oglądalność wśród dorosłych nie była dla Netflixa na takim poziomie, jak oczekiwano.

5/6