środa, 25 września 2013

Erle Stanley Gardner „Aksamitne pazurki” audiobook





Gdy włączyłam płytę w samochodzie rozległ się niski, seksowny, szalenie przykuwający uwagę głos Andrzeja Łapickiego. Wiedziałam, że nie oderwę się od płyty, chociażby dla tego głosu.  I dlatego zacznę od końca. Wykonanie jest rewelacyjne.W tym przypadku wydarzenia rozgrywają się Stanach, w środowisku, gdzie na porządku dziennym jest szantaż , fałszerstwo, a poza tym dochodzi do morderstwa. Męski głos w tym przypadku jest dobrym pomysłem. Łapicki świetnie przybierał inne intonacje, gdy odczytywał partie swojego bohatera, adwokata, prowadzącego cos w rodzaju własnego śledztwa, inne gdy jego adwersarzy, np. redaktora naczelnego gazety, utrzymującej się z kompromitowania ludzi, szantażowania itp. Inaczej oczywiście jeszcze brzmi, gdy czytał głosy kobiet, chociaż one w tym przypadku nie były wcale lepsze, pod względem moralnym, od mężczyzn.


        Autor miał niebanalny życiorys. Studiował prawo i fascynował się  boksem, zasugerowano mu więc na uczelni, że z boksu musi zrezygnować. Zrezygnował, owszem, ale z uczelni i nadal zajmował się boksem, a co do prawa, to stał się samoukiem, w innym stanie zdał wszystkie egzaminy, dzięki którym mógł wykonywać zawód adwokata.  Adwokatura zaczęła go jednak nudzić i zaczął pisać książki detektywistyczne z adwokatem Masonem w roli głównej. Około 40-tki stał się zawodowym pisarzem. W międzyczasie rozstał się z żoną i związał ze swoja sekretarką.  Ożenił się z nią po śmierci żony. Drugą żonę uwiecznił w swych powieściach i opisał jako sekretarkę Masona, Dellę. Występuje ona w „Aksamitnych pazurkach”, jest pracowita, uczynna , dokładna, zaradna i ślepo posłuszna swojemu mocodawcy.  Odgadywała jego życzenia, nawet niewypowiedziane. W każdym bądź razie zawsze podziwiam ludzi, którzy potrafią zaryzykować, dążą do tego, żeby robić to, co lubią i Gardner mi zaimponował. A w książkach zawsze można odnaleźć charakter piszącego, w tej też. 
Ku mojemu zaskoczeniu, o Gardnerze piszą też  prof. Wojciech Burszta i Mariusz Czubaj w dziele „Krwawa setka. 100 najważniejszych powieści kryminalnych”, mowa jest tam o innej powieści Gardnera, ale wszystkie te powieści składają się na cykl z adwokatem Masonem.
       Co do akcji, to, do Masona przybywa pewnego dnia   klientka, która informuje go, że wraz ze swoim przyjacielem była przypadkowo w lokalu, w którym doszło do morderstwa. Jej przyjaciel to polityk i ujawnienie tego, że  był na miejscu zbrodni , może mocno zaszkodzić mu w karierze. Ona z kolei jest mężatką i również nie chciałby nagłośnienia tego, gdzie i z kim była. Pani Griffin powiedziała też Masonowi,  że o sprawie tej wie już pismo brukowe „Pikantne wiadomości”. Mason udał się więc do redaktora naczelnego celem przekupienia go. Oświadczył, że jeżeli informacja o jego klientce nie ukaże się w gazecie, on wykupi drogą reklamę. Przystąpiono więc do umawiania ceny „reklamy”. Sprawa zaczęła się jednak komplikować coraz bardziej. Okazało się, pismo utrzymuje się z szantażu , a na dodatek    jego nieformalny właściciel to mąż Evy Griffin, który wkrótce zostaje zamordowany.
                Znalazłam tu to, co lubię. Mały krąg osób, wiemy, że ktoś z nich jest mordercą. Można analizować charaktery , typować sprawcę. Jest trochę jak u A. Chritie. Jest to oczywiście klimat retro, akcja nie pędzi aż tak szybko, nie ma tylu wątków, co w powieściach współczesnych, trupów też za wiele nie ma.  Jest trochę tak , jak w starym kinie… Płyta idealna na podróż, ok. 5 godzin.
4/6

sobota, 21 września 2013

„Kot, który" seria






Ta sympatyczna pani to autorka mojej ulubionej „kociej serii”  , czyli Lilian Jackson Braun, Kanadyjka, wielka miłośniczka kotów , żyła prawie 100 lat  od 1913r. do 2011r. .   Seria o Koko i Yum Yum , wspaniałych syjamczykach i ich opiekunie Jamesie Qwilleranie   jest absolutnie fantastyczna i jestem jej wielka fanką. Szczególnie polecałabym ją miłośnikom kotów  i kryminałów. Każdy bowiem tom z serii to oddzielny kryminał, łączy je jednak osoba Qwilla i kotów . Nie jest to oczywiście  literatura typu „Wojna i pokój”, są to książeczki lekkie i przyjemne, ale zarazem bardzo mądre , jedna na wieczór to absolutnie  w sam raz. Są niesamowicie pogodne i każda taka lektura z miejsca zdecydowanie poprawia na długo nastrój.

Cały cykl zaczyna się od tomu pt. „Kot, który czytał wspak” , gdzie poznajemy Qwilla i Koko. Qwill jest mężczyzną po 40-tce, bezdzietnym rozwodnikiem, dziennikarzem. Jest też wielkim fanem literatury, kupuje i wypożycza z biblioteki masę książek, cześć z nich czyta głośno przy  swoich kotach, twierdząc, że to dobrze na nich wszystkich wpływa. Wiemy zawsze, jakie książki aktualnie on czytuje, jest więc dodatkowa atrakcja, tym bardziej, że Qwill często rozmawia o tych dziełach, znamy też jego myśli po lekturze, czy nawet w trakcie. Sięga z reguły do klasyki, ale musimy pamiętać, że autorka jest Amerykanką i dla niej , a tym samym dla Qwilla , klasyka to co innego, niż dla nas. Przykładowo byłam bardzo zdziwiona, gdy Qwill czytał w jednym z tomów Twaina, ten zawsze kojarzył mi się  literaturą dla dzieci. Z przemyśleń Qwilla nie wynikało jednak absolutnie, aby czytał książkę dla dzieci. Po wielu latach sięgnęłam więc znowu do Twaina, aby się przekonać, jak to jest. Ale to tylko taka dygresja. Qwill kocha też muzykę, wiemy zawsze, czego słucha . Pasjonuje się też teatrem, wiemy, jakie sztuki ogląda , co o nich myśli, sympatyzuje z miejscowym teatrem amatorskim, wiemy wiec, co myślą aktorzy o sowich rolach itp. Seria jest więc dodatkowo mocno pouczająca i zdecydowanie dla inteligentów. Muszę też dodać, że Qwill w pierwszym tomie  dopiero co wyszedł z problemów alkoholowych. Z uwagi na swój dawny nałóg i na to, że pozawalał sporo rzeczy w pracy,  stracił pracę w prestiżowym piśmie w wielkim mieście  i znalazł się jakby na zsyłce, na prowincji , w piśmie prowincjonalnym, gdzie musi się jakoś odnaleźć.    Jest mu szalenie trudno, ale  książki te, jak wspomniałam, są lekkie i nie ma tutaj głębokich opisów psychologicznych, jak to Qwill zmaga się z problemami, tylko pokazane jest, jak podchodzi do nich z pogodą ducha. Qwill  wynajmuje pokój w rezydencji bardzo znanego dziennikarza, krytyka sztuki. Krytyk wkrótce ginie w tajemniczych okolicznościach , a nasz bohater staje się opiekunem kota, który należał do zamordowanego . Kot ten,  czyli  Kao Ko Kung, inaczej  Koko, jest niezwykły, ma paranormalne zdolności , lub inaczej widzi, słyszy i przeczuwa to, czego ludzie nie są w stanie spostrzec.  Wszyscy opiekunowie zwierząt, w tym również niżej podpisana, doskonale wiemy, że tak to właśnie z kotami jest.  Dzięki temu Koko niejednokrotnie będzie pomagał Qwillowi w wielu sprawach.

W drugim tomie Qwill przygarnia wyrzuconą na bruk kotkę Yum Yum   i coraz lepiej odnajduje się w nowym środowisku. Jest to szalenie ciepły człowiek, życzliwy  , łatwo nawiązuje znajomości, jest elokwentny, ale jak trzeba , bywa też i złośliwy i potrafi pokazać pazurki. Jako dziennikarz ma bardzo oryginalny styl pisania, bo  w każdym człowieku , o którym pisze,  stara się znaleźć dobre i najmocniejsze strony. I pisze właśnie o nich . 

W jednym z kolejnych   tomów Qwill dziedziczy fortunę, ale pod warunkiem zamieszkania przez okres ca najmniej lat 5 w małej mieścinie Pickax na zapadłej już prowincji. Decyduje się na próbę tam zamieszkać i mimo tego, że wszystko, na co się natyka,  jest odmienne od tego, do czego przywykł, adaptuje się coraz bardziej. We wszystkich spotkanych osobach i miejscach dostrzega plusy, a jeżeli już się nie da, to nie tragizuje z tego powodu.    I zapuszcza tam korzenie, jest zadeklarowanym singlem, chociaż ma bliską przyjaciółkę, ale jak twierdzi, jego rodzina to Koko i Yum Yum, a małżeństwo już przerabiał.  Nie ma też dzieci i nie chce mieć, ale ma sporo znajomych i przyjaciół w przeróżnym wieku. Oczywiste jest, że ma szalone powodzenie u kobiet, jest to po prostu ideał mężczyzny – w rzeczywistości takich nie ma , ale poczytać raz na jakiś czas z przymrużeniem oka można.  Większość książek serii rozgrywa się właśnie w Pickax i w każdym z tych tomów poza morderstwem jest nieco inne tło i inna problematyka. Przykładowo jeden z tomów autorka przedstawia wydarzenia , rozgrywające się w teatrze amatorskim i sporo jest o teatrze. W każdym zaś z tomów centralne miejsce zajmują koty i to nie tylko koty Qwilla. Kota  ma jego przyjaciółka Polly i cała masa ludzi, również dzięki Qwillowi zarażona jest tym bakcylem. Kot mieszka w bibliotece i w antykwariacie, w miasteczku stawiany jest pomnik kota i organizowane są różne konkursy z udziałem kotów. Nie mieć żadnego kota  to niemal grzech. Qwill codziennie bawi się ze swoimi kotami, zabawy są nietuzinkowe, np. gra w domino, rozmawia z nimi , a potraw, jakie koty jedzą, sama im zazdrościłam.   Dodam jeszcze, że bohaterowie całej serii są ciekawymi oryginałami, każdy może znaleźć tu swojego ulubieńca.   



 

Seria ta wydana została kilka lat temu przez Elipsę sp. z o.o., patronem medialnym były „Kocie sprawy”, a pierwszy tom można było kupić z Gazetą Wyborczą.   Szata graficzna tego wydania pozostawia dużo do życzenia, ale może nie dało się inaczej, każdy tom kosztował zaledwie 12 zł. , a tomów jest łącznie 30. Dla przykładu na wyjątkowo uroczym zdjęciu autorki, tym z kotem, można porównać szatę graficzną wydania amerykańskiego z wydaniem polskim .



 

Myślę też, że zdecydowanie lepiej zacząć cała serię od początku, czytając od środka traci się wiele uroku, tomy są zrozumiałe, ale  czytając od pierwszego wiemy, skąd się biorą poszczególni bohaterowie.  Wszystkie serie , jak również seriale telewizyjne, mają to do siebie, że pewne tomy czy odciski filmu, są lepsze, inne gorsze, ocena to kwestia gustu. Tak też jest i w tym przypadku. Moim zdaniem całość trzyma poziom. Pierwsze 3 tomy autorka napisała w latach 60-tych, a kolejny dopiero 18 lat później   i następne już powstawały sukcesywnie .

  

     
  

 

piątek, 13 września 2013

„Joyland”- Stephen King



  
Pamiętam  dreszczyk grozy, gdy czytałam „Christine” czy „Lśnienie” Stephena Kinga , tak samo gdy oglądałam „Lśnienie” z Jackiem Nicholsonem,   jeden z moich ulubionych filmów.  Nie czytałam więcej  książek Kinga , tak jakoś wyszło. Ponieważ jednak cały czas jestem na urlopie,  gdy w miejscowej księgarni zobaczyłam „Joyland”, pomyślałam, że to doskonały moment, aby znowu do tego mistrza  sięgnąć.  Zawahałam się, czy aby z niego nie wyrosłam, ale urlop to urlop. Kiedy ma być lepszy moment na coś lekkiego? Odżyły więc chwilowo  dawne sentymenty, powróciły na moment  chwile spędzone nad „Christine” i „Lśnieniem”  i wyszłam z nowym nabytkiem. Pamiętałam też jedną z recenzji, bardzo entuzjastyczną, mojego ulubionego recenzenta, w tym przypadku mieliśmy jednak, niestety,  zupełnie inne zdanie . 

Zabrałam się za „Joyland” bardzo szybko i tak samo szybkie  było rozczarowanie.  Mówiąc krótko, młody chłopak, Jonesy,  postanowił zarobić w wakacje i zatrudnił się właśnie w joylandzie, czyli wesołym miasteczku. Wkrótce rzuciła go dziewczyna, co spowodowało, że wpadł niemal w depresję. Miał jednak swoje towarzystwo , ludzi, z którymi pracował i zaprzyjaźnił się na całe życie,  a poza tym poznał swoich niemal sąsiadów – młodą kobietę i jej kalekiego, bardzo ciężko  chorego synka. Chłopczyk ma paranormalne zdolności, widzi i słyszy to, czego inni widzieć i słyszeć nie są w stanie, chociaż sytuacji, gdy te zdolności się uaktywniają, nie ma wcale tak dużo, jak chociażby w „Lśnieniu”.   W wesołym miasteczku jeszcze przed  przybyciem Jonsiego doszło do zabójstwa młodej dziewczyny, a niektórzy widzą jej ducha. Nasz bohater zaprzyjaźnia się z matką, jej synkiem i próbuje znaleźć zabójcę. Kulminacja następuje w końcowych scenach, które dla mnie były całkowicie nielogiczne. Wszystkie te wydarzenia opisuje sam Jonesy , kilkadziesiąt lat później, co jakiś czas rzucając coś w rodzaju złotych myśli o życiu, miłości itp. dla mnie brzmiały one totalnie kiczowato.  

Całość napisana jest bardzo prosto, jasno, idealnie dla młodszej młodzieży. Nie zauważyłam żadnych nowych pomysłów.    Dreszczyk grozy poczułam w dwóch momentach  , ale trwał krótko . Nie poczułam się ani w trakcie czytania , ani po przeczytaniu,  mądrzejsza w jakimkolwiek stopniu, a poświęcony czas skojarzył mi się z nudą.  Nie doszło nawet do tego, abym wczuła się w książkę i zapomniała o całym świecie, gdyby bowiem tak się stało, nie mogłabym narzekać i zakup uznałabym za udany.  Trudno znaleźć w tym dziele  coś godnego uwagi i zarazem polecenia. Miejsce akcji niewątpliwie jest oryginalne, ale jakie to ma znaczenie? W poprzednich książkach S. King rzeczywiście chyba potrafił wyczuć nasze lęki . W „Lśnieniu” mieliśmy hotel, w którym rozegrały się różne straszne wydarzenia, w tym zbrodnia.  W każdym  prawie z nas drzemie gdzieś pytanie, czy takie wydarzenia i ludzie, którzy żyli dawno temu, mogą aby wpływać na nasze życie? Każdy słyszał o różnych nawiedzonych domach i mimo, że mamy XXI wiek, są miejsca, w których nikt nie chce przebywać i domy, których nawet za pół darmo nikt nie chce kupić.  Nie trzeba daleko szukać , pisałam o „Stacji Muranów” B. Chomątowskiej, która opisała m.in.,  jak obecni mieszkańcy warszawskiego Muranowa, radzą sobie z tym, że mieszkają na gruzach getta. Część z nich nie tylko nie tylko ma świadomość dawnej obecności Żydów, ale tych Żydów  słyszą , czy nawet widzą.  Wracając do Kinga, autentycznie bałam się tamtego hotelu i dawnych jego mieszkańców. W „Joylandzie” trudno było czegoś się bać.  Może to kwestia tego, że King w poprzednich dziełach dość długo budował nastrój grozy, „Lśnienie” czy „Christine” to powieści o sporej objętości. „Joyland” jest stosunkowo krótki . Główny bohater jest wyjątkowo mało dojrzałym  chłopakiem  , sądząc po sposobie opowiadania przez niego wydarzeń, taki pozostał w wieku lat 60-ciu. Może opowiadanie z jego punktu widzenia, spowodowało infantylizację całości?

Wygląda na to , że albo  wyrosłam z Kinga, albo  ta książka nie jest w moim guście, lub też nie jest to żadna rewelacja. Stawiam na to ostatnie wyjście.  Sądzę, że gdyby tą książkę napisał  nie sam Stephen  King i gdyby nie szeroko zakrojona  akcja promocyjna, gdyby napisał ją przysłowiowy John Brown i nie można byłoby jej reklamować hasłem, że „jeden z najpopularniejszych pisarzy wszechczasów powraca! " – mało kto, o ile w ogóle, kupiłby ją.  Zawsze gdy przeczytam cos absolutnie złego, czuje totalny niesmak i staram się, nawet na siłę znaleźć jakiś plus takiego dzieła, aby chociaż trochę zmniejszyć niesmak i nie wyrzucać sobie, że zabrałam się za takiego gniota.  Z powodu urlopu zabrałam się za rzeczy lekkie i mam teraz na koncie aż 2 gnioty – „Rosyjskiego kochanka” i „Joyland” . Czy jest jakiś plus tej lektury? Mam olbrzymi problem, aby go znaleźć. Nasuwa mi się tylko taki komentarz, że powinnam bardziej dokładnie czytać recenzje, komentarze, blogi, wszelkie informacje o danej pozycji. A w razie kupna czegoś  pod wpływem impulsu  muszę liczyć się z takim efektem, jako prawdopodobnym.  Do dzieł znanych pisarzy będę chyba podchodzić z dużo większą dozą ostrożności i obawą, że może już tylko odcinają kupony dawnej wielkości. Nigdy nie przepadałam za bestsellerami i podchodziłam do nich z dużą dożą ostrożności, ale teraz chyba na dźwięk słowa bestseller  będę miała reakcję – oby jak najdalej od nich.

poniedziałek, 9 września 2013

Ian McEwan „Na plaży Checil”

Na plaży Chesil - Ian McEwan


Oryginalna, ciekawa  i zajmująca pozycja, aczkolwiek z racji objętości nie nazywałabym jej książką, ale raczej opowiadaniem.  I jest to również jedna z najlepszych książek/opowiadań , jakie przeczytałam w tym roku.  Z cała pewnością w moim prywatnym rankingu przeczytanych dzieł będzie to kandydatka do książki 2013r. Przyznam, że to pierwsze dzieło McEwana, jakie przeczytałam, do tej pory znałam tylko  „Pokutę”, ale jako film.   Ale z całą pewnością sięgnę po dalsze jego książki . Nie potrafię o tym dziele pisać bez spojlera , ale myślę, że dla odbioru całości,  znajomość zakończenia w tym przypadku nie ma większego znaczenia, tym bardziej, że było ono ujawniane w wielu recenzjach.  To rzeczywiście jest bardzo dobra literatura, taka, jaką czyta się więcej niż jeden raz i nie robi się tego po to, aby dowiedzieć się, „jak to się skończy”, ale po to, aby chłonąc całą rzecz jeszcze i jeszcze raz.   Moim zdaniem tą książeczkę  powinien  przeczytać każdy, kto chciałby polepszyć swoje relacje z innymi ludźmi i zastanowić się nad budowaniem mocnych i trwałych więzi z innymi. Czyli inaczej mówiąc jest to książka dla każdego, a z racji tego, że wszyscy mamy jakieś problemy z komunikacją i z budowaniem  głębokich relacji, większe lub mniejsze, jest to książka o każdym z nas. Każdy z nas jest i Edwardem i Flo. Gdybym była psychologiem, a nim nie jestem, zalecałabym taką lekturę na popołudnie, to zaledwie góra 3 godziny.   Za to dyskutować o niej można byłoby zdecydowanie dłużej.

Jest o powieść/opowiadanie o trudnościach w porozumiewaniu się między ludźmi, problemach w budowaniu więzi , bezsensownych tajemnicach, o wzajemnym ranieniu się i niszczeniu, o marnowaniu szans, nieprzejednaniu,  braku cierpliwości i wyrozumiałości. Wszystkie te problemy  zostały pokazane na przykładzie nowożeńców : Flo i Edwarda, którzy w czerwcu 1962r.  znaleźli się  w hotelu , właśnie na plaży Checil, gdzie mają spędzić noc poślubną. Znają się dosyć krótko, ale są dla siebie kimś ważnym, kochają się i marzą, aby razem stworzyć rodzinę. Oboje w sprawach erotycznych nie mają żadnego doświadczenia, on ma lęki, które są typowe dla mężczyzny, szczególnie młodego. Z Flo sprawa jest trudniejsza, bo w głębi duszy nie chce ona żadnego zbliżenia, a sama myśl o nim napawa  ją olbrzymim wstrętem. Żadne z nich nie mówi drugiemu o swoich obawach, wychodząc z założenia, że ”jakoś to będzie”  . Gdy nadchodzi noc, jak można było przewidzieć, zaczyna się problem.  Młodzi w dalszym ciągu nie artykułują swoich lęków. Narracja prowadzona jest w o tyle ciekawy sposób, że narrator wie, co Flo i Edward   myślą i czują, a zarazem słyszy, co mówią i jednocześnie widzi, co robią, wszystko to niemal jednocześnie przedstawia czytelnikowi. Nie pozostawia miejsca na domysły czytelnika, wali prosto z mostu, tak, aby nie było niedomówień i wątpliwości co do przebiegu wydarzeń i co do uczuć i działań każdej ze stron . Do konsumpcji małżeństwa nie dochodzi, w trakcie nocy między małżonkami dochodzi natomiast do kłótni i jest to zarazem ich pierwsza kłótnia w życiu. Do tej pory nie podejmowali w rozmowach tematów trudnych i kontrowersyjnych, kłócić się wiec nie mieli o co.  Poza tym, Flo wywodzi się o majętnej i wykształconej rodziny, gdzie kłócić „się nie wypada”. Kłótnia więc przypomina coś w rodzaju trzęsienia ziemi, każda ze stron coraz mniej się  kontroluje i oboje  dają,  częściowo przynajmniej,  upust emocjom, wyładowują z siebie wściekłość i frustrację. Przypominało mi to trochę sceny z „Rzezi” Polańskiego, chociaż różnica polega m. in. na tym, że w filmie dwie pary poszły na całość i nikt już niczego przed nikim nie udawał, a u bohaterów McEwana mimo wszystko jeszcze działają pewne hamulce. Zarówno Flo , jak i Edward, co innego myślą i czują, a co innego mówią. W głębi duszy każde z nich chciałoby    przestać udawać  i wyznać, że ma pewne obawy, usłyszeć, że wszystko w końcu będzie dobrze , że druga strona będzie wyrozumiała i cierpliwa . Ale mówią coś zupełnie innego, ranią się, wymierzają sobie ciosy jak wytrawni szermierze.  W pewnym momencie brakuje już jakiejkolwiek nici porozumienia i cienia wyrozumiałości. Po tej nieudanej i nieskonsumowanej nocy poślubnej  Flo i Edward nie dają sobie drugiej szansy, pojawia się urażona ambicja, odchodzą od siebie raz na zawsze i dochodzi do unieważnienia małżeństwa.

Na sam już koniec widzimy Edwarda i Flo w przyszłości, Edward już 60-letni wspomina różne chwile z młodości i ocenia przebieg wydarzeń z punktu widzenia bardzo dojrzałego człowieka.  Edward ma świadomość, że mimo, iż nie pozostał kawalerem, najbardziej w życiu kochał właśnie Flo. Wie, że gdyby mieli oboje odrobinę dobrej woli, może wygraliby los na loterii, czyli udany związek. Wie, że przy niej może napisałby książki, o napisaniu których marzył. Że może miałby udane życie. Być może by tak było, być może nie. Nie ulega wątpliwości, ze nie dali sobie żadnej szansy. Przypomniały mi się też wersy ks. Twardowskiego

„żal, że serce nie poszło do serca,

żal, że dusza nie poszła do suszy”.

Brak porozumienia i stracone szanse to tematy wiele razy poruszane w literaturze, tej Wielkiej Literaturze. McEwan  podaje  je jednak w zaktualizowanej formie i „prosto z mostu”. Robi to sugestywnie, na tyle sugestywnie, że przed oczami stanęły mi różne sytuacje z życia i mojego i rodziny i znajomych, gdzie właśnie dwojgu ludzi brakło zdolności normalnego porozumiewania się, wyrażania myśli i uczuć. Cały problem jest zresztą dużo szerszy, dla mnie małżonkowie i kwestia seksu, to tylko przykład i to dosyć drastyczny, te same reguły dotyczą przecież innych relacji międzyludzkich, jak np. przyjaźń czy chociażby znajomość, a nawet relacje pokrewieństwa.  Trzymanie w tajemnicy całej masy rzeczy, które mają kluczowe  znaczenie właśnie dla relacji pomiędzy  dwojgiem ludzi, jest powszechne.  Tak samo powszechne jest ranienie się w kłótniach, tak straszne, że obcy człowiek wobec obcego nie odważyłby się na takie zachowanie.  Jeden z najbardziej drastycznych przykładów takiego ranienia się, ale już w fazie , gdzie nie do końca wiadomo, czy małżonkowie kochają się , czy już tylko nienawidzą, jest znowu u Polańskiego,  w „Gorzkich godach”, które też mi się przypomniały.  W „Na plaży Checil” mamy takie irracjonalne zachowanie w  pigułce i możemy śledzić niemalże krok po kroku, gdzie nasi bohaterowie popełniają błąd za błędem.  Wiemy, gdzie i w którym momencie jest szansa na wycofanie się z gniewu i wyciągnięcie ręki na pojednanie . Edward już po około roku od pamiętnej nocy przestał odczuwać gniew i jego emocje się ostudziły. A potem przez całe życie nosił w sobie nie do końca chyba uświadamiany , spychany gdzie głęboko do podświadomości, żal. Czy powinien odnowić kontakt z Flo? Kwestia dyskusyjna, ja uważam, że tak. Jeśli ona nie dałaby pozytywnej odpowiedzi, nie miałby sobie przynajmniej nic do zarzucenia. Tyle tylko , że my wiemy, że nawet po tym czasie Flo dalej go kochała. Czemu patrzyła podczas swojego pierwszego  koncertu na miejsce dziewiąte  w pierwszym rzędzie? Było to  miejsce, kojarzące się z obietnicą Edwarda, że    będzie tam siedział ,  gdy  ona da  pierwszy  koncert.  Zapomniałam dodać, Flo była skrzypaczką i stworzyła własny zespół, kwartet. 

Książkę tą początkowo czytało mi się tak sobie i nawet byłam zła, że się za nią zabrałam. Akcja poruszała  się niemrawo, wiele było różnych retrospekcji. Po około godzinie odłożyłam ta książeczkę na bok,     nie mając pewności, czy aby do niej wrócę. Drugiego dnia wydała mi się dużo bardziej zajmująca, nie mogłam się już od niej oderwać i gdy zobaczyłam, że zostało mi tak niewiele do końca, poczułam rozżalenie. Doczytałam już ją niemal jak jakiś thriller i byłam autentycznie zachwycona. Czy można było ją napisać ciekawiej, szczególnie na początku? Pewnie tak, zastrzeżenia co do formy mam,  ale za to końcówka rekompensuje   w całości te niedociągnięcia. Mam nadzieję, że ktoś wyreżyseruje tą książeczkę i to wkrótce.

piątek, 6 września 2013

Maria Nurowska „Rosyjski kochanek” audiobook

Rosyjski kochanek - Maria Nurowska
Jest to wyjątkowo żałosne dzieło. I właściwie mogłabym na tym poprzestać, ale aby wrażenia po tym „arcydziele” gdzieś mi nie uciekły, napiszę więcej, może przy okazji odstraszę kogoś od ewentualnej lektury, dzięki czemu zaoszczędzi i czas i pieniądze.  Obiecałam sobie w lipcu , po lekturze „Powrotu do Nałęczowa”, że w tym roku nie sięgnę już po żaden romans. Ale upały były wyjątkowo dotkliwe również i w sierpniu , tak więc zakupiłam „Rosyjskiego kochanka”.

Bohaterka to  profesor j. polskiego Julia, lat 51 i potem 52, Polka, warszawianka, niezamężna, matka dorosłej córki i babcia 4 wnucząt . Wydarzenia rozgrywają się kilkanaście lat temu, w latach 90-tych .Ponieważ nie ma faceta „nie czuje się prawdziwą kobietą”. Jej ostatnim kochankiem był  kolega z uczelni, od którego „zażądała, aby opuścił swoją żonę”, nie dostosował się  on jednak do tego rozkazu i romans się skończył. Ponieważ dostała propozycję rocznych wykładów na Sorbonie, wyjechała do Paryża. Zamieszkała w hotelu, za ścianą mieszkała para Rosjan, słyszała często, jak mężczyzna koszmarnie traktuje kobietę, wyrzucał ją często z pokoju, bo mu przeszkadzała, kazał jej wówczas spacerować po mieście, a jak jej to nie odpowiada, to się powiesić .    Od razu Rosjanin ten spodobał się Julii, uznała, że skoro się tak zachowuje, musi być ciekawym człowiekiem o „mocnym charakterze”. Podsłuchiwała często parę, gdy uprawiali seks, wówczas to „czuła się ponownie kobietą” . Po jakimś czasie Rosjanka wyjechała, a Julia stała się kochanką Aleskandra, mimo tego, że była od niego starsza o 20 lat. Nie obyło się bez problemów, bo zaraz na początku doszło między nimi do kłótni, w trakcie której ona uderzyła jego, a on ją. Fakt, że mężczyzna ją uderzył w twarz, wstrząsnął Julią, albowiem uświadomiła sobie, że dotknąwszy ją, mógł poczuć, ze ma ona zmarszczki i „że jest stara”. Julia niemal non stop rozważa swój wiek i ubolewa, że „jest stara”, właściwie jest to coś w rodzaju refrenu w tej książce. Słowo „stara” i „starość” są najczęściej używanymi, odmieniane są przez wszystkie przypadki, aż do skrajnego znudzenia i irytacji . 

W związku z tym, że Julia ma przy swoim boku mężczyznę  i „ponownie jest kobietą”, wszystkie jej problemy rozwiązują się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki . Julia na początku znajomości poważnie zachorowała, ale choroba  natychmiast zniknęła. Jej stosunki z córką nie były nigdy najlepsze, ale gdy ponownie „stała się kobietą” córka przyjechała do Paryża, porozmawiały jak „kobieta z kobietą”  i  wszystko się między nimi ułożyło. Najważniejsze jednak było, aby stosunki z Rosjaninem były dobre. Gdy rozmawiali, odpowiadała mu „posłusznie”,  a gdy podejmował bez zapytania o jej zdanie kluczowe decyzje, dotyczące ich obojga, „czuła się szczęśliwa, bo wiedziała, że wreszcie  nie jest już sama i przy jej boku ktoś jest”. Gdy dowiedziała się, że jej kochanek wynajął dla nich mieszkanie, mimo, że absolutnie jej się podobało, udawała, że jest dokładnie odwrotnie.  Nasza bohaterka jako „prawdziwa kobieta” miewała też prawdziwe napady histerii, jeden z nich miał miejsce , gdy Aleksander, wiedząc, że zachowuje się ona czasem dziwacznie,  kupił  książkę o menopauzie.  Gdy to zobaczyła zaczęła krzyczeć, szlochać i rzuciła się na niego z pięściami, po czym zaczęła go okładać. Ale były to drobiazgi.     Julia z kochankiem żyliby niemal w idylli, gdyby nie fakt, że jej kontrakt na Sorbonie  się kończył. Wiedziała, że „jedynym miejscem  dla nich jest Paryż”, a fakt, że żadne nie miałoby tam stałej pracy , był niemal bez znaczenia. W pewnym momencie do Paryża przybyła Katia, poprzednia dziewczyna i dawna współlokatorka zza hotelowej ściany. Julia poczuła wyrzuty sumienia, że odbiła jej kochanka, zadzwoniła więc  do córki, a tamta kazała jej „walczyć o miłość”.   

Poza wątkiem znajomości z Aleksandrem nic więcej się nie dzieje. Julia pojęła , ze przed jego poznaniem jej życie pozbawione było wartości, a gdy już go poznała, nie zajmowała się niczym innym,  jak rozważaniem,  jak wygląda i  że jest „za stara”,  dogadzaniem mu, jak również kontaktami z jego znajomymi, którzy wszyscy bez wyjątku okazali się absolutnie rewelacyjni.

Nie zdradzę, jak to dzieło się kończy, może jednak przez przypadek kogoś zachęcę do lektury. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w tym roku, a może i na przestrzeni dekady ,  jest to największa moja pomyłka w doborze książki . W tym względzie autorka ustawiła tak wysoko poprzeczkę, że trudno będzie o tak durną pozycję, aby mogła z „Rosyjskim kochankiem”  się zmierzyć.     Gdyby nie melodramatyczny  ton i bezustanne powtarzanie jak mantry słów o starości , „Rosyjski kochanek” mógłby być śmieszny, niestety nie jest.  

środa, 4 września 2013

Henning Mankell „Niespokojny człowiek”


Niespokojny człowiek

Niespodziewanie to ta właśnie książka okazała się jedną z najlepszych , jakie przeczytałam w tym roku. Zdecydowanie jest to najciekawsza  cześć Wallandera, jest to dokonały przykład na to, że kryminał dawno temu przestał już być literaturą klasy C i bez problemu może być klasą B , czy nawet A, tak jak w tym przypadku. Jest to refleksyjna opowieść  o przemijaniu i robieniu  bilansu życia, a także o starzeniu się, lub może ładniej, o wchodzeniu w smugę cienia.
Ale od początku. W książce snute są równolegle dwie opowieści: jedna to kryminalno – szpiegowska historia teściów córki Wallandera, a druga to właśnie wyjątkowo tym razem rozbudowany  wątek samego komisarza Wallandera. Nasz bohater przez swoja córkę poznaje jej teściów, emerytowanego oficera szwedzkiej marynarki wojennej Hakana von Enke i  jego żonę. Wojskowy obchodzi 75 –te urodziny , ale mentalnie żyje jeszcze w trakcie zimnej wojny, bo stale wspomina pewne wydarzenie z czasów, gdy był jeszcze czynnym oficerem , a związane z rosyjską łodzią podwodną, jest to coś w rodzaju obsesji. I właściwie nic więcej nie można ujawnić, aby nie zepsuć komuś przyjemności czytania.  Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy oficer znika, a jakiś czas później znika także jego żona.  Wallander mimo że  jest na urlopie,  przez wzgląd na swoją córkę i zięcia, zajmuje się tą sprawą . Im więcej rzeczy się dowiaduje, tym bardziej sytuacja się komplikuje. Musi on wchodzić niejako w życie Hakana i jego żony i też dokonuje  oceny ich osiągnięć czy niepowodzeń, próbując rozwikłać  zagadkę zaginięcia musi sięgać do wydarzeń z głębokiej przeszłości. I im bardziej ich poznaje, tym więcej pojawia się pytań, czy rzeczywiście byli dobrym małżeństwem, dobrymi rodzicami,  co tak naprawdę o nich wiadomo. Wątek ten był dla mnie szalenie zajmujący nie tylko  z powodu nietypowej zagadki, ale głównie przez tą psychologię, przyglądaniu się z boku całemu cudzemu życiu, wchodzeniu w najskrytsze tajemnice małżonków ,  porównywaniu tego, co ukryte,  z tym, co było widoczne przez wszystkich na zewnątrz.

Wallander z kolei tym razem stał się postacią pierwszoplanową pod każdym względem. Już na samym początku książki zaczyna mieć problemy z pamięcią i ze zdrowiem. Można powiedzieć, że „się sypie”, co dziwne nie jest, dobija przecież do 60-tki.  Może to tempo „sypania się” jest trochę za szybkie , ale nie dbał on przecież o to zdrowie nigdy . Powoli myśli też o swojej przyszłości, a w  kontekście życia zawodowego, realną przyszłością w jego przypadku, jako policjanta, może być tylko  emerytura.  Mając pełną świadomość, że pewien rozdział w jego życiu się kończy, do tego jeszcze wnikając w życie von Enkego i jego żony , snuje  refleksje na temat swojego dorobku życiowego, swoich zwycięstw i porażek, marzeń spełnionych i niespełnionych. Sprzyjają temu jeszcze zbiegi okoliczności,  niespodziewana wizyta byłej żony i wizyta innej kobiety, która była miłością jego życia, dają początek refleksjom, czy te związki faktycznie musiały skończyć się fiaskiem, czy on miał szansę i ją zaprzepaścił,  czy może były to tylko incydenty bez szans na powodzenie ? Może samotność była jego przeznaczeniem , a może jednak wyborem?  Refleksje te , w większości bolesne, są na wskroś prawdziwe, bo Wallander snuje je sam przed sobą, nie udaje i nie nagina rzeczywistości do swoich wizji. Mankell nie pomija chyba żadnego aspektu życia Wallandera , nad każdym się pochyla i zamyka swój cykl w wielkim stylu.

Mankell jest mniej więcej rówieśnikiem Wallandera, o ile można mówić jako o rówieśnikach, o żywym człowieku i o postaci fikcyjnej. I to się czuje , że przeżycia starszego człowieka – fikcyjnego bohatera - nie wyszły spod pióra 20-to, czy 30-to latka i nie są jego bzdurnymi wymysłami.   Podczas przerw w lekturze myślałam nie tylko o Wallanderze , ale i o swoim dorobku życiowym, chociaż do 60-tki jest mi  daleko. Książka niewątpliwie pomaga w pewnej autorefleksji i zmuszeniu się do myślenia o sobie. A co do Wallandera i jego życia, to patrząc z boku rzeczywiście też analizowałam, co mu wyszło w życiu, a co nie. Najbardziej rzucająca się w oczy była dla mnie jego samotność i to bynajmniej nie w sensie braku żony czy parterki, on w ogóle miał przy sobie bardzo, ale to bardzo mało naprawdę bliskich osób, czy to z rodziny czy przyjaciół 
  I kolejna rzecz , czyli pustka, poza pracą Wallander nie ma nic, żadnej pasji i żadnej alternatywy dla braku pracy  . Zaskakujące dla mnie było też to, że w jego życiu nie było w ogóle Boga, nie spodziewałam się, że zacznie na starość chodzić do kościoła, ale Boga, chociażby w kontekście pytania o Niego,  nie ma  nawet w  najgłębszych refleksjach , nawet wówczas, gdy zwierza się córce, że boi się śmierci. Ani on, ani ona, nie wspominają nawet o Bogu .Chyba jest to ateizm w najczystszej postaci, dla mnie dosyć szokujący. Zaskakująca była dla mnie też jego refleksja o polityce, w swych rozważaniach nie ograniczył się tylko do swego „Ja”, popatrzył też trochę szerzej na siebie, jako przedstawiciela pokolenia zimnej wojny i zastanowił się nad dorobkiem całego tego pokolenia. I przypomniał mu się jego ojciec, gdy zrobił mu kiedyś awanturę za to, że nie poszedł na wybory. Wallander doszedł do wniosku, że ojciec miał wówczas całkowita rację, bo  przecież każdy nawet w minimalnym stopniu ma wpływ na kształt świata, na to, co po nas zostanie, chociażby przez udział w wyborach. I po tej konkluzji żałował nawet, że tą polityką nie interesował się bardziej.
      Wszystkie te rozważania autorstwa Mankella są też moim zdaniem typowo męskie, może się mylę, ale to mężczyźni emeryturę i pierwsze oznaki starzenia się odbierają jako niemal koniec świata, a właściwie jako śmierć. Kobiety snują plany na ten czas i wiedzą, że różne niedomagania organizmu i choroby , są w pewnym wieku nieodłączną częścią życia.  Może się mylę, ale takie mam obserwacje, patrząc na różnych członków mojej rodziny i na znajomych z pracy. Ale to już trochę za daleko odbiega od tematu książki.  

Bałam się, że  „Niespokojny człowiek” może być dołujący, zaczęłam go czytać tuż przed wyjazdem na urlop i nawet pomyślałam, że wrócę do niego  dopiero po powrocie. Na wyjazd chciałam wziąć książki lekkie, a jak się okazało, ta , kryjąca się pod płaszczykiem kryminału,  była lekka jedynie z pozoru .  Ale pozostawienie jej okazało się  niemożliwe, bardzo szybko wsiąkłam w akcję i książkę tą musiałam ze sobą zabrać  .I wbrew pozorom nie była wcale  dołująca.
6/6 

  

poniedziałek, 2 września 2013

Tadeusz Dołęga-Mostowicz „Kariera Nikodema Dyzmy” - audiobook


     Niektórzy ludzie zastanawiają się,  czy w ogóle jest sens czytania/słuchania książek, które zostały już sfilmowane i całkiem dobrze się je zna. Jest to oczywiście pytanie, które zadaję sobie prawie zawsze, gdy sięgam po książkę , a wcześniej znam film lub odwrotnie.   Z reguły jednak tak się dzieje, że gdy sięgam w takich przypadkach po książkę, nie jestem zawiedziona i odnajduję w niej coś, co w filmie się nie znalazło, albo zwracam uwagę na to, co w filmie pominięto lub zmarginalizowano. Panuje teraz  taki trend, aby  wszystko było robione szybko, trzeba np. podróżować i zwiedzać, dużo oczywiście, piszę o pewnych kręgach, w których taka tendencja panuje. Trzeba czytać tylko nowości, w dużej liczbie,  tak jakby cała klasyka wydana wcześniej była bezwartościowa i niegodna uwagi . Jest sporo programów o książkach, w telewizji i w radiu, ale rzadko w których mówi się o czymś innym, niż tylko o nowościach.  A  obejrzenie filmu, przeczytanie książki, na podstawie której został nakręcony, daje znacznie większą gwarancję dogłębnego zrozumienia dzieła i odkrycia różnych podtekstów.   Jestem za tym, aby było mniej, ale gruntowniej, głębiej i dlatego i czytuję książki i oglądam nakręcone na ich podstawie filmy no  i porównuję. W przypadku Dołęgi-Mostowicza    ekranizacji było sporo, z Adolfem Dymszą, z Romanem Wilhelmim, Cezarym Pazurą – biorę tu pod uwagę „Karierę Nikosia Dyzmy”. W tym przypadku ostatecznie zadecydował przypadek, czyli to, że pojawiła się okazja, abym pożyczyła audiobooka, a oprócz tego jechałam samochodem na dłuższą trasę.

    Nie będę pisać, o czym jest książka, bo w tym przypadku jest to kwestia oczywista. Okazało się, że książka sfilmowana została w miarę wiernie,  szczególnie na początku – mam na myśli najbardziej znaną ekranizację z Romanem Wilhelmim  . Są pewne różnice, ale na tyle małe, że można byłoby je enumeratywnie wymienić.  Sam zaś pierwowzór jest bardzo krótki, ok. 5 godzin słuchania.  Odniosłam wrażenie, że pisarz największy nacisk położył na  kwestie polityczne , czyli na ośmieszenie ówczesnego obozu władzy i ówczesnych elit, nie tylko politycznych . Portret chama i prostaka , który zrobił zawrotną karierę i jego podboje miłosne w książce stanowiły tylko tło dla portretu klasy rządzącej, arystokracji i ziemiaństwa, portretu subiektywnego oczywiście.  W filmie wszystkie te kwestie potraktowane zostały równorzędnie. Aluzje polityczne w książce są czytelniejsze, niż w filmie. Podczas słuchania przyszło mi do głowy, że na podstawie tej samej książki mógłby powstać jeszcze inny film, niekoniecznie tak zgodny z książką, byłby to film – satyra na „elity”, a inne wątki mogłyby zostać skrócone. Naszła mnie też refleksja , że za czasów Dołęgi - Mostowicza  w większości elitę stanowiły osoby wykształcone i dobrze urodzone. Teraz pojawili się celebryci.  Dyzma musiał udawać, że skończył Oxford i że jest ziemianinem. Bez tej mistyfikacji nic z kariery nie wyszłoby. Teraz wszystko można błyskawicznie sprawdzić i taki numer nie przeszedłby. Ale współcześni celebryci niczego nie muszą udawać, w większości nie udają i podobają się tłumom. Piszą idiotyczne książki, udzielają wywiadów, opowiadają, co jedli na obiad itp. Czy to lepiej, czy gorzej? Czy może bez różnicy? Może w latach 30-tych tylko hipokryzja była większa? Panuje teraz tendencja do pewnej gloryfikacji XX- lecia międzywojennego, tak jak w PRL-u przedstawiano je jako coś godnego potępienia , tak teraz jest odwrotnie. Czas na obiektywizm z tym zakresie przyjdzie dopiero pewnie w kolejnej epoce. I warto może zobaczyć tamten okres tak, jak go widział Dołęga- Mostowicz , czyli raczej w mało kolorowych barwach, jest to spojrzenie skrzywione, ale to w końcu jego, Dołęgę – Mostowicza, sanacyjna bojówka pobiła i ledwo uszedł z życiem. I to ponoć to właśnie wydarzenie zaowocowało „Karierą Nikodema Dyzmy”.

„Kariera” w wersji filmowej mnie nudziła, brzmi to jak herezja, ale taka jest prawda. Książka natomiast świetnie napisana i jest na tyle krótka, że znudzić nie może , nawet najbardziej opornych . Audiobook „wciągnął mnie”, jechało mi się z nim super .