środa, 28 sierpnia 2013

Donna Leon „Ukryte piękno”




    Kiedy zobaczyłam „Ukryte piękno” bez zastanowienia i nawet bez czytania jakichkolwiek recenzji wiedziałam, że książkę  kupię. Kilkanaście lat temu  czytywałam Donnę Leon. Jej książki miały dla mnie wspaniały klimat już chociażby przez to, że miejscem akcji jest zawsze Wenecja, a wydarzenia rozgrywają się głównie wśród jej rdzennych mieszkańców.  Wenecja kojarzy mi się z czymś pięknym i tajemniczym do tego stopnia, że dziwnie jest mi uzmysłowić sobie, że tam przecież też mieszkają ludzie i zajmują się swoimi codziennymi sprawami. Klimat książki jest taki, że nie daje się go zapomnieć, bohaterom  odpływa sprzed nosa tramwaj wodny, albo gdy idą na spacer  zbyt blisko kanału, zostają ochlapani przez motorówkę itp. Główny bohater to komisarz Brunetti, który spośród różnych książkowych policjantów czy detektywów wyróżnia się chyba , zabrzmi to paradoksalnie, swoją zwyczajnością. Jest żonaty, i to  szczęśliwe, ma dwoje dzieci, nie ma nałogów, nie miewa depresji , nie jest neurotykiem i generalnie prowadzi udane życie. Jego żona jest profesorem literatury, teść wszechstronnie wykształconym hrabią, podobnie teściowa, są elokwentni , inteligentni itp. Autorka jest Amerykanką, była wykładowcą na uczelni, potem osiedliła się w Wenecji. I w każdej książce Brunetti lub jego żona Paola gotują wspaniałe potrawy, opisane tak, że umiejący gotować czytelnicy mogą opisy traktować jak gotowe przepisy . Przy fragmentach z gotowaniem, zawsze robiłam się głodna i niemal czułam zapach bazylii czy innych potraw, używanych przez Paolę.   W każdej książce z Brunettim historia kryminalna jest tłem do odzwierciedlenia prawdziwych wydarzeń i zjawisk, z jakimi zmagają się Włosi , a głównie Wenecjanie, np. handel kobietami z Europy Środkowej i Wschodniej, pedofilia.

      Czytywałam więc Donnę Leon dano temu, a po przeczytaniu dostępnych w bibliotece książek, po pewnym czasie o niej zapomniałam.  Nie wiem, jak  mogło się to stać, ale stało się.  I -   jak już napisałam -  zobaczyłam w internecie „Ukryte piękno” i kupiłam audiobooka. I nie rozczarowałam się.

    Z Brunettim kontaktuje się inny policjant lub może raczej żandarm, carabinieri. Carabinieri to instytucja typowa włoska, coś pomiędzy policją a żandarmerią wojskową. I ten carabinieri chce od Brunettiego pomocy w sprawie, która dotyczy m. in.  handlu śmieciami. Śmieci są we współczesnym świecie coraz większym problemem, bynajmniej nie chodzi tu o śmieci    z kuchni czy przeciętnego mieszkania, ale  o śmieci przemysłowe, toksyczne, szkodliwe dla życia i zdrowia ludzi, dla środowiska  a także  o śmieci radioaktywne. Okazuje się, że na handlu takimi śmieciami można wspaniale zarobić, kupuje się je od właściciela, który żałuje pieniędzy na utylizację lub wręcz ukrywa, że te śmieci ma i próbuje się je wcisnąć krajom trzeciego świata za marne grosze, ale przedstawicieli tych krajów i tak jest to dużo, a na masową skalę bardzo dużo. Problemu  w takich   krajach z pozbyciem się tego „towaru”, nie ma. Pośrednikami w handlu  są często Włosi, a konkretnie włoska mafia. Cześć śmieci trafia w trakcie obrotu do Włoch, co wynika częściowo  z racji położenia, ale nie tylko   . Po krótkim czasie wspomniany carabinieri  zostaje zabity strzałem w głowę i Brunetti zaczyna śledztwo w tej sprawie. Brunetti, co mu się zdarza pierwszy raz, zaczyna też być zauroczony inną kobietą, niż żona, tą fascynującą damą , jest piękność, szalenie oczytana i błyskotliwa, elegancka , ale ze zeszpeconą w nieznanych okolicznościach twarzą. Na oczach Brunettiego ona strzela do człowieka. I pada kolejny trup. Jak się można domyślić, wszystkie wątki w pewnym momencie zaczynają się łączyć.  

      Intryga kryminalna nie jest najmocniejszą stroną tej książki. Mało mnie zainteresował problem, kto zabił carabinieri, za to niezaprzeczalnie zaciekawił mnie mało elegancki problem śmieci i historia kobiety z dziwną twarzą – signory Marinelli - która lubi prowadzić rozmowy o książkach , zawsze przy sobie  książkę ma i  czytuje ją w wolnej chwili . Najsłabszym punktem „Ukrytego piękna” jest początek, kiedy to   przez kilka rozdziałów Brunetti prowadzi rozmowę z carabinieri, jest to ewidentnie nudne, ale gdy już odsłuchałam tą cześć, to było tylko lepiej.   Niektóre  inne fragmenty były wyjątkowo wciągające. Jeden gdy Brunetti z dwoma innymi policjantami dotarli do fragmentu jakby wysypiska takich toksycznych śmieci ,  weszli do czegoś w rodzaju wielkiej kadzi , o wysokości ok. 10 metrów, w środku panowała ciemność a na dnie znajdowała się dziwna ciecz. Jak się okazało była to ciecz toksyczna, jeden z policjantów  niechcący zanurzył w niej rękę, cudem niemal uniknął amputacji. Z zapartym tchem słuchałam tych rozdziałów, w których Brunetti rozmawiał z kobietą z oszpeconą twarzą o tym, dlaczego zabiła swojego towarzysza, a także gdy rozmawiał o tej kobiecie z teściową. Miewałam też wrażenie, że ten kryminał to opowieść o życiu weneckiej arystokracji, jej zwyczajach  i o prawdziwym jej obliczu .

     Nie wiem, dlaczego tak mało o tej książce się mówi, mnie cykl z Brunettim urzekł. Nie utożsamiam się z komisarzem, ale w książkach D. Leon jest to „coś”, co powoduje, że będę do nich wracać i odpoczywać raz na jakiś czas od skandynawskiej mroczności.   

 

 

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Elżbieta Cherezińska „Korona śniegu i krwi”

Korona śniegu i krwi - Elżbieta Cherezińska

     Wreszcie! Brakowało takiej książki ! Nie tak dawno, gdy czytałam „Królów przeklętych” kolejny raz pomyślałam , że przecież  mamy tak ciekawą historię, wcale nie mniej intersującą od Francuzów, a tak mało jest u nas sensownych , beletrystycznych książek historycznych.  A jeżeli te książki lub filmy są , to ciągle o tym samym, eksploatowane są stale te same wydarzenia i te same postacie  (chrzest Polski,  Grunwald, królowa Jadwiga, królowa Bona i Barbara Radziwiłłówna, rozbiory, powstania i wojny) , a między nimi jest coś w rodzaju „czarnych dziur”, o których mało kto coś wie. Jedną z tych „czarnych dziur”  jest rozbicie dzielnicowe. Chociaż historią się interesuję i mam wykształcenie humanistyczne,  to o rozbiciu dzielnicowym mam , a właściwie miałam wiedzę zaledwie podstawową  i zawsze uważałam, że nie mam sensu jej pogłębiać, bo przecież w tym czasie nic ciekawego się nie wydarzyło. Ta książka ten pogląd zmieniła.

      „Korona śniegu i krwi” to zbeletryzowana historia z lat  1235 - 1296. Już na wstępie można zorientować się, że istnieje mnogość wątków , występują postacie historyczne i fikcyjne, podobnie i wydarzenia mamy i historyczne i fikcyjne. Książę Przemysław II chce zjednoczyć kraj i koronować się na króla Polski. W poszczególnych księstwach panuje  chaos, książęta raz się sprzymierzają, potem kłócą, zdradzają, porywają, mordują, stale walczą o władzę . Wojują ze sobą nie tylko poszczególne księstwa, ale konieczna jest walka tych księstw z Brandenburgią, Krzyżakami , Czechami i in. wrogami . Kraj od 200 lat jest ochrzczony, ale część ludności nadal kultywuje pogańskie kulty, duchowieństwo w większości jest niemieckiego pochodzenia, w tej sytuacji  na arcybiskupa mianowany zostaje Jakub Świnka . Pierwszoplanowe postacie, wokół których koncentruje się akcja , to właśnie Przemysław II,  Jakub Świnka, Mechtylda Askańska, książę Henryk Probus, święta Kinga, książę Bolesław Wstydliwy, książę Bolesław Pobożny, generalnie są to postacie, o których przed lekturą , poza Jakubem Świnką czy świętą Kingą , bardzo mało się wie. 

     Czuję do tek książki olbrzymi sentyment i mogę nie być obiektywna, przy jej ocenie , trochę tak jak rodzic , który mówi o swoim dziecku. Nie mogłam się pozbyć tego emocjonalnego podejścia, chociaż wiedziałam, jak skończą się wątki historyczne. Czytając tak kibicowałam Przemysłowi II, aby zjednoczył kraj i aby koronował się na króla , jak czasem , zdarza się to bardzo rzadko, gdy oglądam mecz piłki nożnej z naszą drużyną na ważnych rozgrywkach. I tu i tu wydawało się, że szanse są minimalne , ale kibicując Przemysłowi II nie kibicowałam jednak sprawie straconej ,  przecież jemu w większości się udało. To było niesamowite uczucie , że jako naród tego nie spartaczyliśmy, że nie zmarnowaliśmy szansy.  I tą książkę warto przeczytać chociażby dla tych emocji.

    Ale wysilając się już na pewien obiektywizm musze powiedzieć, że „Korona śniegu i krwi” nie jest  lekturą dla każdego, raczej jest dla młodych ludzi i bez gruntownego wykształcenia historycznego. Autorka najmocniejszy  nacisk postawiła na akcję i to bardzo szybką akcję, nie zawarła zaś w niej  głębszych refleksji poszczególnych bohaterów, czy pogłębionego chociażby ich portretu psychologicznego. Ich reakcje na poszczególne wydarzenia potraktowane są bardzo prosto, gdy np. Przemysławowi II zmarła żona, powiedziane jest , że rozpaczał po jej stracie i nie miał ochoty na ponowny ożenek. W rozmowach z innymi bohaterami widzieli oni, że nie może on przeboleć straty , on niekiedy też o tym wspominał...  no i koniec tematu, Przemysław II zajmował się już innymi wydarzeniami. Mnie to niekiedy przeszkadzało i przez to odbierałam całą książkę jako trochę  płytką, tym bardziej , że miałam w pamięci stosunkowo świeżą lekturę „Królów przeklętych”, gdzie jednak Maurice Druon był w stanie opisać i toczące się wydarzenia i poświęcić trochę czasu na refleksję nad nimi i nad stosunkiem różnych bohaterów do tych wydarzeń. Myślę, że może najmłodsze pokolenie będzie zadowolone z tego rodzaju obrotu sprawy, może chwilami mieć wrażenie, że ma do czynienia z czymś w rodzaju gry komputerowej.  Czytałam kilka książek, w których akcja była tak szybka, że było to męczące. Podobnie jest też w tzw. filmach akcji, natłok wydarzeń staje się w pewnym momencie nudny, wiadomo przecież , że zaraz ktoś zginie, będzie też pościg za kimś , ktoś się z kimś pobije, będą sceny łóżkowe  itp.  Portrety psychologiczne też w przeważającej większości nie są głębokie, określiłabym je jako  jednowymiarowe, czyli czarne albo białe, mało kto ma poważne dylematy,   szczytem hagiografii jest tu święta Kinga,  która jest piękna, mądra, cierpliwa, dobra , na jej widok ludzie zaczynają wyznawać swoje grzechy, nigdy się nie denerwuje , unosi się w powietrzu, itp.

   Kolejna kwestia, do której mam też zastrzeżenia , to elementy fantasy. Nie wiem za bardzo, czemu mają one służyć. Owszem, zwierzęta z herbów szlacheckich ożywają , ale tylko chwilami i nic z tego nie wynika.  Te elementy powodują, że akcja bywa momentami bardzo  dziecinna, przykładowo gdy witają się dwie osoby, lew z jednego herbu i orzeł z drugiego przyglądają się sobie, prężą się , lub orzeł wzbija się, by zobaczyć z wysoka , co się dzieje. A potem to zależy, co dzieje się miedzy ludźmi, zwierzęta mogą też ze sobą walczyć . Inaczej całkowicie wyglądało to np. we „Władcy pierścieni”, gdzie wszystko miało swój sens i cel. W niektórych momentach sceny są przez to zdziecinniałe i na skutek  poleciłam tą książkę swojej koleżance, która zastanawiała się nad prezentem urodzinowym dla 13-letniego syna. Poleciłam jej książkę, gdy dopiero zaczynałam ją czytać i nie dotarłam jeszcze do scen seksu. 

      Seks odgrywa w dziele olbrzymią role i znaczna część akcji to opisy różnych scen łóżkowych. Nie jestem pewna, czy w każdym przypadku taka drobiazgowość w tym zakresie była potrzebna, zwłaszcza, że przy ewentualnym kręceniu filmu – gdyby kiedyś ktoś wpadł na taki pomysł – reżyser albo musiałby zrezygnować z bycia wiernym książce , albo wyszłoby mu porno. Przypuszczam, że te fragmenty miały służyć uwspółcześnieniu tamtej epoki i przyciągnięciu młodego czytelnika, ale momentami jest to chyba czasem przesadzone, opisany szczegółowo  jest seks z żoną, kochanką, prostytutką i różnice pomiędzy tym seksem we wszystkich wypadkach.    Jest też scena, przypominjąca pedofilię, gdy księżna Mechtylda  doprowadza małego chłopczyka do orgazmu. I w ogóle trzeba pamiętać, że gdy czyta się drobiazgowy opis nocy poślubnej pomiędzy 12- latką i 15- latkiem, ma się mieszane uczucia, nawet gdy się wie, że w tamtych czasach  było to zupełnie normalne.

    Brakowało mi też kalendarium wydarzeń, (wystarczyłby krótki wykaz z datami ) i przypisów, gdzie byłyby dane o osobach, kiedy ktoś żył i chociaż jedno czy 2 zdania o tej osobie.  Przydałaby się też bibliografia.

    Ale mimo tych minusów „Koronę” oceniam zdecydowanie na plus. Za wydobycie z mroków zapomnianych wydarzeń i zapomnianych postaci. Za  to, że autorka zaciekawiła historią Polski masę osób , a mnie konkretnie zaciekawiła historią rozbicia dzielnicowego .  

      

środa, 14 sierpnia 2013

„Spacerownik po warszawskich cmentarzach” Jerzy Majewski , Tomasz Urzykowski

 


Cmentarz Powązkowski w Warszawie
    Po raz pierwszy napiszę o pozycji, której nie przeczytałam, konkretnie nie przeczytałam całej, tylko część , a resztę przejrzałam. No i bardzo pozytywnie ją oceniam. Ale po kolei.
       Rocznica powstania warszawskiego nastroiła mnie jakoś tak, że postanowiłam wybrać się , oczywiście kilka dni później, na Powązki . Nigdy wcześniej nie miałam takiego zamiłowania, aby zwiedzać cmentarze, wręcz przeciwnie, raczej ich unikam . Ale mieszkam przecież od kilkunastu lat w Warszawie i w tym czasie nigdy na Powązkach nie byłam, a bywałam przecież na wielu innych cmentarzach podczas różnych wycieczek i wyjazdów zagranicznych. Umówiłam się więc z Szymonem, który jest idealnym kolegą do zwiedzania  i wyruszyliśmy na Stare Powązki i Wojskowe Powązki . W trakcie jazdy uświadomiłam sobie, że jest problem, bo właściwie będziemy tam chodzić w ciemno, bez pojęcia, kto i gdzie jest pochowany, a chciałam oprócz mogił powstańców, zapalić jeszcze parę świeczek na innych grobach. I rzeczywiście byłoby to trudne przedsięwzięcie, ale na szczęście Szymon wziął ze sobą stare, broszurowe wydania takich mini przewodników , dołączonych kiedyś do jednej z gazet. Dzięki temu nie poruszaliśmy się na chybił trafił, tylko wiedzieliśmy już, jak idziemy, no i  była to olbrzymia ulga.
      Po powrocie jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiłam, było poszperanie w internecie i znalezienie czegoś w rodzaju przewodnika po cmentarzach warszawskich . Nie wiem, czy wybrałam dobrze, być może gdybym szukała wnikliwiej, znalazłabym coś lepszego, trudno mi powiedzieć, bo porównania nie mam. Uważam jednak, że „Spacerownik” jest idealny dla kogoś takiego, jak ja, czyli dla kogoś, kto potrzebuje podstawowej wiedzy o tych nekropoliach. Dzieli się on na 7 rozdziałów, każdy poświęcony jest innemu cmentarzowi, ostatni tylko rozdział mówi zbiorczo o „innych warszawskich cmentarzach” . Przykładowo na Stare Powązki poświęconych jest ponad 40 stron , na Powązki Wojskowe 25 stron. W każdym rozdziale jest propozycja trasy zwiedzania , mapa z tą trasą, a miejsca zasługujące na szczególną uwagę , jak groby czy pomniki , są oznaczone numerami. Do tego są zdjęcia części tych grobów czy pomników i dodatkowo informacje o zmarłym, a niekiedy jeszcze o grobie, o ile ma walory dzieła sztuki, lub chociażby dzieła, zasługującego na uznanie.  Wydanie jest oczywiście kolorowe. Miałam problem, aby ustalić datę wydania, nie widzę jej tam, ale znalazłam zdjęcia z 2009r. i chyba mniej więcej wówczas było to wydane, tym bardziej, ze nie ma mowy o Smoleńsku.
       Ta drobna książka może  służyć całe lata , nawet gdybym chciała ponownie udać się na Powązki znowu za rok. I będzie idealna np. gdy ktoś z rodziny czy znajomych przyjedzie i chciałabym mu pokazać cmentarz. Jeżeli ktoś interesuje się sztuką szczególnie, to „Spacerownik” mu z pewnością nie wystarczy, ale na razie nie zamierzam kupować niczego obszerniejszego, nie wiem nawet, czy coś obszerniejszego w ogóle jest.
     Tegoroczne zwiedzanie moje i Szymona mogło przypominać wizytę przybyszów z obcego miasta, niemal obcokrajowców, ale dzięki z kolei temu broszurowemu wydaniu, jakie Szymon miał, było w nim trochę ładu i składu. Wiedziałam, np. na Powązkach Wojskowych, które wydały mi się zdecydowanie ciekawsze od Powązek Starych , że mogę szukać kwater powstańców nie tylko warszawskich, ale i listopadowych czy styczniowych, a nawet wielkopolskich, grobów poległych w wojnie bolszewickiej, czy zamachu majowym. Odrębną kwestia są groby różnych twórców.  Uzmysłowiłam sobie patrząc w te broszury, że na Powązkach leżą m. in. ci pisarze czy poeci, których wyjątkowo cenię, a nawet i ci , którzy są moimi ulubionymi. I dzięki temu już właściwie na początku  wędrówki mogłam  zapalić świeczkę na grobie Andrzeja Drawicza, którego za tłumaczenie „Mistrza i Małgorzaty” będę zawsze pamiętać.   Zapaliliśmy znicze  też  u innych  paru pisarzy i poetów.  Było to dziwne  uczucie, bo nigdy wcześniej niczego takiego nie robiłam, na groby rodzinne  chodziłam 1 listopada. Broszura była niestety mało dokładna i nie znaleźliśmy grobu K.K. Baczyńskiego, świeczkę zapalę mu więc innym razem, szkoda jednak , żałowałam , że wcześniej nie zakupiłam jakiegokolwiek przewodnika, mogłabym zrobić to od razu.
       To wyjście, poza mankamentem , że nie mieliśmy normalnego przewodnika, i że nie byliśmy przygotowani, zrobiło nieoczekiwanie  na mnie spore wrażenie. Nie chcę snuć tu teorii o duchach, bo niczego takiego nie wiedzieliśmy i nie słyszeliśmy, byliśmy tam w biały dzień. Ale – nie wiem, z czego to wynika – czułam pewną , nazwijmy to pozytywną energię podczas całej tej wizyty, do dziś czuje się nią naładowana.   Być może wynika to z tego, że zwiedzaliśmy miejsce dalekie od hałasu, spokojnie i bez pośpiechu  . Ale może to jednak z tych zmarłych płynie jakaś siła, jakąś myśl, która nie umarła i którą można czerpać? Nie wiem, jaka siła i jak miałaby płynąć i wiem, że brzmi to mało rozsądnie, ale tak to odczuwam .

niedziela, 11 sierpnia 2013

Alice Munro „Taniec szczęśliwych cieni”

Taniec szczęśliwych cieni - Alice Munro

Kupiłam tą książkę bez wielkiego przekonania, ale w tradycyjnej księgarni,  tak jakby książka sama o to poprosiła.  Wiem, że rzadko kiedy opowiadania przypadają mi do gustu, ale Alice Munro wielu czytelnikom się podoba, pomyślałam więc,  czemu nie? I powoli oczekiwałam oczarowania, porównywalnego co najmniej z tym oczarowaniem, kiedy to jeszcze w liceum  czytałam opowiadania  Londona czy Maupassanta. Okazało się, że to nie do końca będzie tak, a już na pewno nie ze wszystkimi opowiadaniami z tego zbioru .

    Na zbiór składa się  15  opowiadań, zaś książka była debiutem. Znaczna część opowiadań pisana jest z punktu widzenia dziecka , Munro opisuje w tym przypadku wydarzenie z dzieciństwa i to właśnie te opowiadania najmniej mi się podobały .  Jedno jest skrajnie makabryczne, mówi o oblanym wrzątkiem dziecku, które potem umarło.  W wielu z nich odstraszały mnie sceny złego traktowania zwierząt, np. zabijania koni, łapania w sidła piżmoszczurów   , tłumaczenia małej dziewczynce, jak one się topią i jak potem obdziera się je  ze skóry , trzymania lisów w różnych hodowlach itp.  Wiem, że takie jest życie  i że takie sytuacje mają miejsce, ale jestem na te sprawy szczególnie wrażliwa  i czyta mi się takie opisy ciężko.   Bałam się, że sceny z końmi zaczną mi się śnić i że efektem lektury będzie koszmar senny. Jedno z opowiadań w ogóle wydało mi się niedorzeczne, w małym miasteczku pojawił się hipnotyzer  i za zgodą babki dziewczynki podjął próbę zahipnotyzowania tej babki. Babka w czasie tej próby zmarła. 

     Nie po wszystkich jednak opowiadaniach czułam rozczarowanie. Było kilka, dla  których jednak warto było kupić tą książkę, mam na myśli głównie opowiadanie tytułowe „Taniec szczęśliwych cieni” oraz  „Pokój utrechcki”, „Dzięki za przejażdżkę” i „Czas umierania”.  I są to opowiadania tej klasy co „Uczta Babette” Karen Blixen. Akcja wszystkich tych opowiadań rozgrywa się w zwykły dzień , który pozornie niczym się nie wyróżnia od innych.  Są to zwyczajne dni i normalne zajęcia. Wygląda to tak, jakby A. Munro niczym psychoanalityk lub roentgen była w stanie przejrzeć najbardziej skrywane  sekrety różnych osób, stanowiące klucz do ich zrozumienia . Munro   wie, które wydarzenia z życia były najbardziej kluczowe dla danego człowieka i zaważyły na całości. Wie, kto, co i od kiedy  ukrywa , nawet przed sobą. Rozumie, dlaczego ktoś dokonuje takich lub innych wyborów. Wie, kto dlaczego i o co ma do kogoś żal a kto inny z kolei i dlaczego żyje w poczuciu winy, chociaż prawie nikt go o to nie  podejrzewa. Wie, jakie ludzie mają marzenia, wie, że niemal każdy odczuwa  poczucie samotności.   I właśnie w opowiadaniach wskazuje te klucze do czyjegoś wnętrza, czyli opisuje , co takiego się wydarzyło, po czym ktoś będzie już trochę innym człowiekiem.  Niestety, większość historii nie jest wesoła i nie kończy się happy endem, ludzie walczą, starają się, ale rzadko kiedy  osiągają prawdziwe szczęście, widzą i doświadczają tego,  że za dużo jest zła czy nieszczęść. Jest tak jak w życiu, a nie w filmie.

       W „Tańcu szczęśliwych cieni” dziewczynka obserwuje swoją dawną nauczycielkę gry na fortepianie. Nauczycielka – panna Marshalles to starsza kobieta , trochę dziwaczka, samotna, mieszkająca z siostrą, słynie z wydawanych co roku w czerwcu przyjęć, połączonych z pokazami dziecięcej gry na fortepianie.  Z racji tego, że kobieta jest bardzo zaawansowana wiekiem i jej pozycja towarzyska jest już żadna, ku jej rozpaczy  coraz mniej ludzi przychodzi na przyjęcia, a ci , co ją znają mówią na nią często „biedna panna Marshalles”.  I właśnie podczas jednego z tych przyjęć wydarza się coś, co zmienia obraz sytuacji i po tym wydarzeniu w rodzinie dziewczynki o nauczycielce  nikt już nie powie  „biedna panna Marshalles”. Zebrani byli świadkami sytuacji, które stanowiła klucz do zrozumienia zachowania nauczycielki  . Znali ją niemal całe życie i nie  mieli pojęcia, dlaczego żyje ona właśnie w taki sposób.

     W innym opowiadaniu  - „Pokój utrechcki”     z kolei  również  poznajemy kobietę, która ma swoją tajemnicę , a na dodatek żyje w poczuciu winy. Poza 2 krewnymi nikt nie domyśla się jej sekretu.        W „Pokoju utrechckim” młoda kobieta – Maddy - uparcie tkwi w  miasteczku Jubilee  , mimo, że nie ma tam żadnych perspektyw. Nie ma ona tam żadnych zobowiązań, a matka, którą się opiekowała, zmarła jakiś czas wcześniej.   Sekret odkrywa jej siostra, która po wiele latach do miasteczka powraca. Maddy ukrywa coś, chyba nawet i przed sobą samą, nie jest to pojedyncze wydarzenie, ale pewna sekwencja wydarzeń, trwająca troszkę dłużej.

   W „Dzięki za przejażdżkę” główny bohater ze swoim kuzynem, będąc chwilowo w małym uzdrowisku nadmorskim,  postanawiają poderwać dziewczyny. Ma to być podryw na jedną noc, lub nawet tylko na kilka godzin . Nasz narrator ma pewne skrupuły, czy aby nowo poznana Lois, ma świadomość, że jest to jednorazowa przygoda , a nie wielka miłość,  wie, że dziewczyna jest bardzo młoda, ma lat 17 , a do tego musi już pracować.  A on chce tylko seksu i nic więcej.  

   „Czas umierania” opowiada o małym Beeny`m, który pozostawiony został na parę godzin pod opieką starszej siostry, Patrycji. Został wówczas przez nią niechcący oblany wrzątkiem , być może sam się nim oblał, nie jest to do końca powiedziane. Wszystko wskazuje na to, że Patrycja szybko otrząsnęła się po tym wypadku.

     Pani Alice ma też talent do zakończeń, są autentyczną niespodzianką,  może również nie we wszystkich wypadkach, ale w tych opowiadaniach , które spodobały mi się szczególnie, na pewno.    A tak w ogóle warto do tych opowiadań wrócić , zastanowić się i zerknąć ponownie chociażby na zakończenie.  Czasem dopiero przy ponownym zerknięciu i zastanowieniu, byłam w stanie wszystko zrozumieć.  Czytałam je powoli, po jednym, góra 2 lub 3 na dzień i chyba jednak sięgnę po kolejny zbiór.       

  

piątek, 9 sierpnia 2013

Zwyczaje czytelnicze c.d.


Morze

        Tym razem opiszę zwyczaj nowy, narodził się zaledwie rok temu, sądzę jednak, że będę go praktykować bardzo długo. Też jest to zwyczaj urlopowy i dotyczy sposobu kupowania książek. Jestem fanką kupowania książek przez internet, mniej więcej orientuję się, co jest wydawane, wiem , co chcę kupić i przez dobrych kilka lat w ogóle nie korzystałam ze zwyczajnych księgarni. Rok temu właśnie na urlopie , w Ustce, zajrzałam do normalnej , a nie wirtualnej księgarni.   Była to dla mnie niesamowita przyjemność, chodzenie miedzy regałami i przeglądanie książek dało mi niesamowitą frajdę, a poza tym kupiony wówczas „Sunset Park” nie tylko mię spodobał i to spodobał szalenie, ale też zarówno  ten tytuł , jak i  Paul Auster kojarzy mi się już z Ustką. Gdy widzę tą książkę na półce mam przed oczami piękne, wrześniowe morze, wiatr i słońce  . I na sam widok okładki poprawia mi się nastrój, a fakt, że książkę przeczytałam dopiero po powrocie, nie ma żadnego znaczenia.

       Teraz właśnie już przed urlopem postanowiłam, że z całą pewnością muszę zobaczyć księgarnie w J. I przeszłam całe miasto i rzeczywiście wszystkie niemal księgarnie zobaczyłam. I było to w dalszym ciągu niemal zmysłowo przyjemne. Brałam książki do ręki , oglądałam, niczym jakiś neofita, albo analfabeta, który dopiero co posiadł sztukę czytania, albo jak ktoś, kto w ogóle nie czyta książek i nagle musi coś kupić. Utwierdziłam się w przekonaniu, że ceny książek w księgarniach internetowych     rzeczywiście są niższe, albo nawet dużo niższe od cen w księgarniach tradycyjnych, tak więc z całą pewnością nadal większość pozycji kupować będę przez internet, ale jednak z jednym wyjątkiem. Na wyjazdach różnego rodzaju mimo wszystko zaglądać będę do księgarni.

      W trakcie tej lipcowej wizyty zauważyłam, rozważając co konkretnie kupić,  że sporo daje przejrzenie, poczytanie paru akapitów. I poza tym może się okazać, że zaczyna kusić i prosić o kupno książka, której nie brało się pod uwagę podczas przeglądania różnych wariantów w internecie. Tak jakby te książki były czymś więcej, niż zbiorem  zapisanych  kartek, tak jakby co najmniej żyły jakimś sekretnym życiem i wiedziały, w czyje ręce w danym momencie powinny trafić. Nie potrafię powiedzieć, na czym polega ten sekret, ale przecież „są rzeczy na ziemi i  niebie, o których nie śniło się nawet filozofom.  Jedną z moich ulubionych , kultowych dla mnie książek, mam na myśli „Kroniki Portowe” A. Proulx,  kupiłam kilkanaście lat temu całkowicie przypadkowo . Nie znałam wtedy autorki, tytuł nic mi nie mówił, weszłam do księgarni,  stanęłam przed tą książką i była moja.  Zdecydowałam się błyskawicznie, jakaś dusza tej książki lub inna tajemnicza siła wiedziała, że  została napisana właśnie dla mnie.

    Teraz podczas urlopowej wizyty kupiłam „Taniec szczęśliwych cieni” Alice Munro i też zaczęłam ją czytać dopiero po powrocie . Jeszcze nie ma swojego miejsca, ale wiem, że położę ją przy „Sunset Parku” i w ten właśnie sposób zacznie się wypełniać półka urlopowo - wyjazdowa . I przy rzuceniu okiem na nią , błyskawicznie będę wiedziała, to jest pamiątka pobytu w J., podczas tego urlopu wydarzyło się to i to.

środa, 7 sierpnia 2013

Henry James „Ambasadorowie”


 
Donna Leon – „Ukryte piękno” – „Dlaczego on Cię tak fascynuje? /Henry James/ Zapytał nie po raz pierwszy. Uświadomił sobie przy tym, że mówi jak nadąsany, zazdrosny mąż, w którego tak często zmieniał się w reakcji na jej entuzjazm dla amerykańskiego powieściopisarza .

- Dlatego, że rozumie różne rzeczy. Odparła. ……I dlatego, że dzięki niemu my rozumiemy te rzeczy.” 

 

    - wkraczamy w powolny rytm paryskiego życia, do smakowania chwili, do nieśpiesznych ale głębokich rozmyślań i rozmów, do  piękna w mowie i ubiorze no i kryjących się pod tą otoczką intryg-  
Ambasadorowie - Henry James


    Jestem pod urokiem tej powieści. Im dłużej się w nią wgłębiałam, tym bardziej i ku mojemu zaskoczeniu, byłam nią oczarowana . Do tej pory twórczości H. Jamesa praktycznie nie znałam. Widziałam filmy „Plac Waszyngtona” A. Holland i „Portret damy” Jane Campion no i czytałam „W szponach lęku”. To właśnie te filmy , które  moim zdaniem są niemal arcydziełami, spowodowały, że sięgnęłam po ich pierwowzór.

   Akcja książki jest z pozoru bardzo zwyczajna, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że może początkowo wydawać się mało ciekawa. Otóż do Paryża z przełomu stuleci, przybywa Amerykanin, 55-letni   Strether . Został wysłany z misją przez swoją narzeczoną , bogatą wdowę, panią Newsome,  mianowicie ma skłonić do powrotu   jej syna Chada. Chad  już od kilku lat tkwi w Paryżu, a zaniepokojona matka obawia się, że mógł on zakochać się w nieodpowiedniej kobiecie. Matka oczekuje powrotu  syna i tego, aby ustatkował się, ożenił i przejął firmę.   Strether ma jej  w tym pomóc właśnie  jako jakby jej ambasador. Tymczasem Paryż  rzuca na niego urok. Zaczyna wątpić w słuszność swojej misji. Do pani Newsom docierają także wieści , że pan Strether  zbyt dużo czasu spędza w towarzystwie jednej z kobiet. Narzeczona zaniepokojona wysyła z odsieczą kolejne osoby, a na ich czele stoi jako jej kolejny „ambasador”  – córka Sarah. Sarah daje Stretherowi   do zrozumienia, że matka może zrezygnować z ożenku z tak mało skutecznym  wysłannikiem , a poza tym stanowczo domaga się od Chada, aby ten wrócił do matki.

    Tymczasem Strether  zjawia się w obcym kraju i obserwuje dziwne jego zdaniem zachowania innych osób. Spodziewa się zobaczyć kobietę niemoralną, będąca uosobieniem wszelkiego zła,  czyli tą, która w przekonaniu matki Chada uwiodła jej syna. Hrabina de Vionnet tymczasem oczarowuje Strethera mądrością, pięknem, gustem, erudycją i klasą. Strether zaś  wcale nie ma pewności, czy pomiędzy nią, a Chadem kiedykolwiek do czegoś doszło.  Zaczyna on wsiąkać w atmosferę Paryża.

    Dzieło skojarzyło mi się   z raczkującym obecnie trendem – slow life, czyli powolnym refleksyjnym życiem.  Bohaterowie się nie śpieszą, rozmawiają długo ze sobą , poświęcając drugiej osobie i rozmowie całą uwagę , chłoną dźwięki, zapachy, piszą często długie listy, prowadzą długie rozmowy . Rozmyślają , analizują,   Stether   bywa w katedrze, nie po to, aby się modlić, ale aby się wyciszyć.   Ubierają się elegancko,  mieszkają w pięknie i z klasą urządzonych domach, mówią  starannie. Są przeciwieństwem często teraz spotykanego pośpiechu i niechlujstwa. Ta powolność wciągała mnie i właściwie się nią rozkoszowałam, przypomniało mi się, jak to uroczo jest dostawać  świąteczne czy wakacyjne widokówki, zamiast sms-ów czy maili, jak miło jest spacerować bez pośpiechu. Czytanie „Ambasadorów” było trochę jak wkraczanie w inną rzeczywistość lub inny wymiar czasowy. I jest to chyba coś, co wywarło na mnie największe wrażenie, nie było żadnych gwałtownych zwrotów akcji. Obcowanie z takim jakby innym wymiarem rzeczywistości dosyć szybko zaczęło przynosić skutki, podczas czytania potrzebowałam spokoju i większej ilości czasu. Czytanie kilku kartek w trakcie np. gotowania lub w metrze, albo np. tuż przed filmem w telewizji  wydawało mi się świętokradztwem. Bezwzględnie musiałam mieć minimum godzinę na wyłączność, aby zasiąść do lektury  . No i żadnych obowiązków. I nie odpowiadałam wtedy na sms-y, a właściwie nawet ich nie czytałam, poświęcałam się tylko temu . To olbrzymie wytchnienie dla umysłu .

    W „Ambasadorach” bez wątpienia czytamy też o pewnym zderzeniu kultur, oczywiście nie na miarę Huntingtona, ale obyczajowość amerykańska i europejska na przełomie wieków różniły się mocno. Ciekawy jest sposób, w jaki na to zderzenie kultur reaguje Strether, on się spokojnie wszystkiemu przygląda, analizuje  i daje ponieść wydarzeniom, nie uprzedza się z góry do niczego. Stara się zrozumieć, co się dzieje. Podczas czytania przypominało mi się, jak to trochę lat temu przybyłam do Warszawy   . Też miałam, tak jak i Strether swoje spostrzeżenia , ale początkowo   prawie nic mi się nie podobało, wszystko wydawało mi się gorsze, niż u mnie . Siła uprzedzeń robi swoje. Myślę, że każdy, kto przeżył pewnego rodzaju zmianę miejsca  zamieszkania i środowiska ma podczas lektury dodatkowe wspomnienia. 

      W „Ambasadorach” Henry James przygotował jednak dla czytelnika pewną zasadzkę. Nie wiem, czy każdy się na to nabierze, ja nabrać się dałam. W pewnym momencie poczułam się tak,  jak podczas czytania powieści – kryminału czy thrillera, gdy uzmysławiamy sobie, że autor wprowadził nas w ślepą uliczkę i że np. osoba, co do której byliśmy pewni, że jest mordercą, z pewnością nim nie była. Wydarzenia opisywane są z punktu widzenia Strethera, co spowodowało, że to jemu kibicowałam i to jego punkt widzenia uznawałam za słuszny. Przychodziło mi to tym prościej, że nasz bohater jest osobą uczciwą i prostolinijną , daleką od intryg czy oszustw.  Początkowo więc uważałam, że jego misja jest absolutnie słuszna i chciałam, aby szybko skłonił Chada do powrotu. Potem z kolei uznałam, że przedłużenie pobytu w Paryżu i przyjrzenie się bliżej całej sytuacji nikomu nie zaszkodzi i że Stretherowi też należy się odrobina odpoczynku w tym pięknym mieście. W pewnym momencie załapałam się niemal za głowę, uświadamiając sobie,  że Henry James właśnie mnie nabiera. Uzmysłowiłam sobie  , że Chad jest młodym mężczyzną, pani de Vionnet atrakcyjną, piękną kobietą  i że naiwnością byłoby sądzić, że spędzają oni czas wyłącznie na rozmowach o sztuce czy pogodzie. Poza tym – co szalenie ważne – hrabina de Vionnet jest mężatką i chociaż  z mężem żyje w separacji, szans na rozwód nie ma. Postawa i matki i siostry Chada  , chcących zerwania tego nie rokującego niczego dobrego związku, wydała mi się już wtedy całkowicie uprawniona , a Strethera zaczęłam postrzegać jako poczciwego, naiwnego i trochę uwiedzionego zarówno przez panią de Vionnet, jego znajomą panią Gostrey i przez sam Paryż. Zaczęłam się bać, że Strether rzeczywiście będzie przedłużał pobyt w Paryżu w nieskończoność ,  narzeczona zerwie z nim, a Chad pozostanie przy kochance i zaprzepaści swoje szanse na ustatkowanie się, na ożenek z normalną dziewczyną, na zwykłe życie , a także na odziedziczenie całego majątku w Ameryce i na przejęcie firmy.  A potem nastąpił kolejny zwód   - zastanowiłam się, czy faktycznie porzucenie kobiety, którą Chad kocha  i powrót do Ameryki wyłącznie dla ocalenia możliwości dziedziczenia bogactwa, ożenek z niekochaną osobą, zasugerowaną przez matkę ,  są faktycznie  takim dobrym wyjściem.   I co jest bardziej niemoralne, życie w pobliżu kochanki lub wręcz razem z nią? Czy życie w zaaranżowanym małżeństwie bez miłości i narzucona kariera businessmana oraz jednoczesne udawanie, że te fałsz jest ok? O  tych dylematach trudno jest zapomnieć po skończonej lekturze. Te pytania gdzieś we mnie tkwią.

    W „Ambasadorach” jest mnóstwo celnych obserwacji psychologicznych , to właśnie do tej przenikliwości psychologicznej H. Jamesa nawiązywała w książce „Ukryte piękno” żona komisarza Brunettiego, Paola, mówiąc, że Henry James  „rozumie  różne rzeczy i  że dzięki niemu my rozumiemy te rzeczy”.  Paola posunęła się nawet dalej,  bo aby zgłębiać twórczość H. Jamesa i coraz lepiej ją rozumieć uznała za konieczne przeczytać biografię jego brata Wiliama, wybitnego psychologa i filozofa.  

   Nie można zapomnieć o języku tej książki. Jamesa tłumaczyła Maria Skibniewska, ta, która przetłumaczyła  „Władcę pierścieni” i to wystarczy za komentarz w tym zakresie. Styl Jamesa, dla niektórych zbyt zawiły, oczarował mnie.   No i na koniec Paryż – to jest kolejny bohater książki, nie ma co prawda zbyt wielu opisów zabytków, ale oddana atmosfera miasta, do tego stopnia, że znowu chciałabym tam pojechać…