niedziela, 20 marca 2016

Aleksandra Łojek „Belfast. 99 ścian pokoju”


 Okładka książki Belfast. 99 ścian pokoju           

   Wydawnictwo „Czarne” i nazwisko Stasiuk są dla mnie gwarantem dobrej książki. Mimo, że nie jestem ani fanką reportażu, ani fanką podróży,   ani nawet nie byłam w Belfaście i nie znam nikogo, kto tam mieszka, ten tytuł mnie zaintrygował.  W „Angolach”  Ewy Winickiej był rozdział o Polakach, którzy okazyjnie kupili dom w Belfaście. Błyskawicznie okazało się, że w pobliżu domu  niemal stale rozgrywają działania, przypominające wojenne, nacierają na siebie katoliccy Irlandczycy i protestanccy Brytyjczycy, obrzucają się kamieniami , wybijają szyby, podpalają samochody. Tekst ten był na tyle intrygujący, że sięgnęłam po coś głębszego w tym zakresie. Aleksandra  Łojek, Polka, mieszka obecnie w Belfaście, a jej książka – reportaż,  jest o tym, co właściwie dzieje się w tym mieście. Mimo, że jako tako orientuję się, co dzieje się w świecie, byłam podczas czytania w totalnym szoku.  Wojna religijna, strzelaniny czy podkładanie bomb, nie są przeszłością. Nienawiść króluje tam nadal.

     Każdy rozdział poświęcony jest oddzielnemu zagadnieniu, właściwym dla współczesnego Belfastu, tj.  samobójstwom, strzelaninom, alkoholizmowi itp.   Nie będę szczegółowo opisywać źródeł czy przebiegu konfliktu. Generalnie rzecz biorąc, północna część Irlandii stanowi część Wielkiej Brytanii, z czym Irlandczycy nie są w stanie się pogodzić.  O to, czy to terytorium powinno przynależeć do Irlandii, czy Wielkiej Brytanii, toczył się przez około 30 lat konflikt, oficjalnie zakończony w 1998r. porozumieniem. Konflikt najbardziej widoczny był właśnie w Belfaście. Na mocy amnestii wszystkie osoby, odbywające wyroki z zabójstwa polityczne czy terroryzm zostały wypuszczone .  To tak jakby zaraz po wojnie żyć mieli w Polsce w bezpośrednim sąsiedztwie Polacy, Niemcy, Żydzi i Ukraińcy. Tyle tylko, że w Irlandii nie ma jasnego podziału na katów i ofiary. Wszystko, co obecnie rozgrywa się w Belfaście, jest odmienne od tego, co nazywamy normą.

    Strzelaniny czy podkładanie ładunków wybuchowych trwają nadal, nie jest tylko tak intensywne, jak przed porozumieniem. Policja ma procedury postępowania odmienne od procedur, stosowanych w innych miastach. Przykładowo gdy  pali się samochód, w każdym innym miejscu przyjeżdża policja i straż pożarna,  zaraz po przyjeździe służby te zaczynają pracę. W Belfaście w takim przypadku najpierw bierze się pod uwagę pułapkę i bombę. Na miejsce przybywają antyterroryści w kominiarkach, którzy odgradzają określoną część terenu na wypadek wybuchu.

    Policja ma problem , kogo zatrudniać. Według przepisów powinno być pół na pół Irlandczyków i Brytyjczyków. Ale policja reprezentuje Wielką Brytanię i wśród Irlandczyków jest mniej chętnych, aby tam pracować. Wśród irlandzkiej społeczności takie zatrudnienie oznacza zdradę i zdarzają się zamachy na policjantów tylko dlatego, że są policjantami.   Opisany jest przypadek policjanta, któremu z powodu zatrudnienia w policji podłożono ładunek wybuchowy w samochodzie  , stał się kaleką. A ponieważ wybuch nastąpił, gdy nie był on w pracy, nie dostał nawet odszkodowania.  

      Wiele osób nie jest w stanie żyć bez bliskich, którzy zginęli w różnych zamachach. Wielu nie może z kolei żyć z bezustannymi wyrzutami sumienia. W tym miejscu jest wyjątkowo wysoki odsetek samobójstw. Nietypową formą samobójstwa jest pójście do pubu strony przeciwnej, tzn. Irlandczyk idzie do brytyjskiego, a Brytyjczyk do irlandzkiego i tam ten ktoś mimochodem rzuca, że np. był w IRA i zabił kilka czy kilkanaście osób. W przeważającej większości wypadków oznacza to śmierć.

    Autorka opisała też sytuację najmłodszego pokolenia, zwykłą parę, chłopaka i dziewczynę, którzy mieszkają w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie. Dziewczyna jest Polką, protestantką, a chłopak pochodzi z rodziny irlandzkich katolików. Mieszkają po dwóch różnych stronach muru. Gdy chcą go obejść, nie mają już do siebie tak blisko. Ale to najmniejszy problem. Dziewczyna nieopatrznie napisała na facebooku, z kim się  spotyka. Zaczęła być śledzona, pojawiły się groźby. Para  za tą znajomość mogła zapłacić nawet i życiem. Jeśli chcą się spotkać, mogą to robić tylko w centrum miasta, gdzie jest nadzieja, że nikt się nie zorientuje, ale dojechać tam i wrócić każde musi oddzielnie.  

        Każdy rozdział jest intrygujący na swój sposób. Warte uwagi były chociażby przykłady nawróceń podczas odsiadek w więzieniach. Dotyczyło to także osób, które sprawcami zamachów. Zdarzało się, że ktoś siedział za określony czyn, a przyznawał się do innych jeszcze zabójstw. Wtedy, kiedy się przyznawał,  nie mógł przewidzieć, że za ileś lat zostanie objęty amnestią. 

     Książka napisana jest ciekawie,  nie ma nudy, intryguje od samego początku. Czyta się ją tak dobrze, jak czytuje się kryminały. Brakowało mi tylko zdjęć. W „Angolach” zdjęcia idealnie dopełniały tekst, a nie było ich dużo, jedno do każdego rozdziału. Tutaj jedno zdjęcie na okładce to stanowczo za mało. Nieco naiwna wydawała mi się  wiara autorki w różnorakie programy państwowe, czy unijne , mające na celu łagodzenie konfliktu i integrowanie wrogich sobie społeczności.  Polegają one na np. spotkaniach w świetlicy czy pomocy psychologicznej. Moim skromnym zdaniem tego rodzaju programy obejmują nieznaczny odsetek ludności, a całościowo konflikt ma może szanse wygasnąć za dwa czy trzy pokolenia. Ale z drugiej strony lepsze chyba są takie programy, niż załamanie rąk i stwierdzenie, że nic się nie da zrobić. A najwięcej zależy od zwykłych jednostek. W książce podane są też i przykłady, nieliczne, że ludzie mają już tego dojść i   podejmują próby otwierania bram, w sensie dosłownym. Próby te są szalenie ryzykowne i nie wiadomo, jaki ostatecznie efekt będą miały tego rodzaju posunięcia.

     Mnie osobiście podczas czytania pojawiały się refleksje nad zacietrzewieniem i zantagonizowaniem się ludzi. W Belfaście sprawy zaszły tak daleko, że trudno wymagać od rodzin zabitych ludzi, aby jednali się z zabójcami. Ale u nas, w naszym kraju, antagonizmy w społeczeństwie są coraz większe. I w skali mikro i w skali makro. I każdy ma na tym polu coś do zrobienia, nienawiść wynosi się z domu i z podwórka. Znam przypadki, że ktoś zrywa z inna osobą kontakt tylko dlatego, że ten drugi głosował na inną partię. Może, aby nie dopuścić do takiej sytuacji, jak w Belfaście, warto się nad tym zastanowić.    

5/6

wtorek, 15 marca 2016

James Herriot „To nie powinno się zdarzyć”


To druga część cyklu „Wszystkie stworzenia duże i małe”. Uwielbiam książki Herriota, jest tam miłość, przyjaźń,  zwierzęta, piękne krajobrazy, radość życia , humor. Rewelacja. Pisałam już o pierwszej części , czyli „Jeśli tylko potrafiłyby mówić”. Część druga jest jeszcze lepsza od pierwszej, autor ma już wprawę w pisaniu. Cały czas pisze o swoim życiu. W pierwszym tomie młody weterynarz przybył na angielską prowincję i rozpoczął praktykę u nieco bardziej doświadczonego weterynarza, Siegfrida  Farnona. Wkrótce zamieszkał z nimi młodszy brat Siegfrida, Tristan, który chociaż był bardzo błyskotliwy , woląc zabawy, randki, tańce itp. nie był w stanie uporać się ze skończeniem studiów.

     W tomie drugim sceneria jest ta sama. Konstrukcja książki również jest tożsama. W każdym rozdziale opowiedziana jest historia jakiegoś zwierzęcia, któremu nasz weterynarz udziela pomocy. Równolegle do tego toczy się oczywiście prywatne życie bohatera, w tym właśnie tomie się on zakochuje . Perypetie  związane z pierwszymi randkami są szczególnie komiczne. O ile udzielając pierwszej porady weterynaryjnej na farmie ojca Helen, młody lekarz zaprezentował się dobrze, o tyle drugie spotkanie było absolutnym fiaskiem.  Gdy patrzy się na to z boku, jako czytelnik, a nie jako bohater wydarzeń, to drugie spotkanie można określić jako czysty komizm. Zabawne są też fragmenty z Tristanem i jego wieczny konflikt z bratem, w tym tomie przykładowo Tristan rozbił dwa samochody Sigfrida, w tym jeden szczególnie wypieszczony i ukochany.  Znajomość pierwszego tomu nie jest potrzebna, jeśli ktoś go nie czytał, to wiele stracił, ale można zacząć czytanie również i od drugiego tomu.

     Każdy niemal rozdział nadawałby się do druku jako odrębne opowiadanie. Każdemu inne rozdziały utkwią w pamięci bardziej, niż inne. Mnie szczególnie podobał się chociażby rozdział o wizycie u chorej krowy na jednej z farm. Rolnik  i jego rodzina klepali biedę, a utrata krowy byłaby dla nich tragedią. Krowa była niestety zaatakowana przez chorobę, która w tamtych czas z reguły bywała śmiertelna. Herriot wyjeżdżając po pierwszej wizycie nie za wiele  mógł zrobić i spodziewał się, że drugiego dnia krowa nie dożyje. Kolejnego dnia  była ona jednak niemal całkowicie zdrowa. Co się stało? Rolnik całą dobę spędził przy krowie, mówił do niej, głaskał ją, masował.  Siedział przy niej całą noc. Weterynarz nie był w stanie sobie do końca tego wytłumaczyć, ale wiedział, że to dzięki temu rolnikowi krowa przeżyła.

       Dla mnie szczególnie fascynująca jest ta radość życia. Tak, jakby autor był po tej jasnej jego stronie , jak w tytule ostatniego  filmu Majewskiego. Nie idealizuje on niczego. Widzi wszystkie wady swoich przyjaciół, czasem ma ich dość i trudno mu z nimi wytrzymać, ale zawsze zwyciężają ich zalety,   a właściwie ich świadomość.

     Książki Herriota wznawia obecnie Wydawnictwo Literackie , ale nie wiem dlaczego tylko 3 tomy, w sprzedaży są „Jeśli tylko potrafiłyby mówić” i „To nie powinno się zdarzyć”. Trzeci  tom „Nie budźcie zmęczonego weterynarza” jest dopiero w przygotowaniu. W całym cyklu tomów było jednak zdecydowanie więcej. Na allegro też nie wszystkie pozostałe są dostępne.   Pozostaje więc polowanie na poszczególne egzemplarze. Dla mnie jest to coś absolutnie wyjątkowego.

6/6   

    

sobota, 12 marca 2016

Javier Marias „Jutro w czas bitwy o mnie myśl”

Okładka książki Jutro, w czas bitwy, o mnie myśl          


 

        Javier Marias to moim zdaniem jeden z  najwybitniejszych pisarzy współczesnych. Czytałam kilka z jego książek, pisałam tutaj o nich, a jego trylogia „Twoja twarz jutro” stała się jedną z moich ulubionych .  Nie jest z pewnością twórcą prostym w odbiorze, pisze długimi zdaniami, nie da się jego dzieł chłonąć błyskawicznie , jak np. można to zrobić z kryminałami. Do tego podejmuje tematy trudne i mroczne.  W jego powieściach jest mało, a niekiedy bardzo mało akcji. Jest za to masa rozmyślań,  głównie psychologicznych. I Marias jest dzięki temu mistrzem psychologii, nikt nie potrafi tak głęboko kogoś prześwietlić , jak on. Te głębokie rozważania psychologiczne to niejako jego „znak firmowy”.

    „Jutro w czas bitwy o mnie myśl” opowiada o dość nietypowej sytuacji. Żyjący współcześnie Wiktor, rozwodnik,  został zaproszony przez dopiero co poznaną Martę do domu na kolację. Marta była mężatką, matką małego chłopczyka, a jej mąż wyjechał na delegację. Obie strony nie miały jasno sprecyzowanych oczekiwań wobec tego wieczoru, każdy   czekał , jak się to wszystko potoczy. W  trakcie pobytu Victora u Marty kobieta źle się poczuła i zmarła. Victor uciekł , potem zaś dręczyły go wyrzuty sumienia, czy dziecku nic się nie stało, kiedy i kto chłopczyka  znalazł. Postanowił   poznać rodzinę Marty.

     Każdy inaczej odbiera powieść. Dla mnie najciekawsze były opisy, jak każdy członek rodziny Marty odnalazł się w tej trudnej sytuacji. Większość rozmyślań i obserwacji poświęconych jest właśnie temu zagadnieniu.    Ojciec Marty załamał się i błyskawicznie znalazł winnego, winnym stał się dla niego mąż Marty, który niepotrzebnie wyjechał, bo gdyby nie wyjechał, to może nic by się nie stało. Siostra Marty z kolei  skoncentrowała się na empatii i działaniu. Przejęła opiekę nad osieroconym chłopczykiem, a nawet zaoferowała, że w ogóle na stałe może się nim zajmować.  Mąż, a właściwie wdowiec, skoncentrowany był na sobie i na tym, co on przeżywał podczas swojego wyjazdu  do Londynu. I druga rzecz, która go interesowała, to kim był mężczyzna, z którym jego żona spędziła wieczór. O synu specjalnie nie myślał. W  trudnych sytuacjach, gdy nie ma czasu na udawanie i trzeba działać błyskawicznie, odsłaniają się ludzkie charaktery i tak właśnie jest w tym wypadku.  Co więcej, Victor już na pogrzebie, gdy przyjrzał się rodzinie, zorientował się, kim oni tak naprawdę są.  To co napisałam tutaj, to oczywiście tylko bardzo krótkie nawiązanie do tego, co autor pisze, dopiero czytając książkę można śledzić, co on widzi, jaki i dlaczego wyciąga z tego wniosek.  

     Marias pisze też o tym , jak ludzie zafałszowują swój obraz i przed innymi i nawet przed sobą samym. Vivtor np. sam przed sobą  mętnie tłumaczył, że nie mógł postąpić inaczej, jak zostawiając dwuletnie dziecko samo w nocy. Ciekawa jest też opowieść męża o tym, co tak naprawdę  robił w Londynie, gdy jego żona zabawiała się z Victorem. Opowiadając, przedstawiał przebieg wydarzeń  w specyficzny sposób. Nie trzeba tylko takich sytuacji ekstremalnych, Marias opisuje to zjawisko nawet na banalnych przykładach. Ludzie udają , że są kimś innym, trzymając masę rzeczy w ukryciu.  Potem gubią się w tym, kim są, czy kim byli.

     Książka jest dobra, ale z twórczości Mariasa dla mnie najlepsze są cały czas „Twoja twarz jutro”, która jest arcydziełem i „Zakochania”. „Jutro w czas bitwy o mnie myśl” powstały w 1994r. Od tamtego czasu autor dojrzał. Późniejsza twórczość jest również dojrzalsza, chyba nawet jeszcze wnikliwsza.  Ale trzeba pamiętać, że mówimy cały czas o pisarzu z górnej półki, inni do takiego poziomu nigdy nie dorośli.      

5/6

sobota, 5 marca 2016

Juliusz Verne „Z Ziemi na Księżyc” – audiobook , czyta Janusz Zadura




             „Z Ziemi na Księżyc” to książka za mało doceniana. A mogą ją czytać czy słuchać zarówno dzieci, jak też i dorośli. Kipi wprost od entuzjazmu i optymizmu. Jest to opowieść o przygotowaniach do wyprawy na Księżyc, wyprawy oczywiście wymyślonej przez autora . Wydarzenia rozgrywają się po zakończeniu wojny secesyjnej.  Otóż jeden z członków Klubu Artylerzystów, Amerykanin, wpadł na pomysł wystrzelenia na Księżyc pocisku armatniego. Pocisk i armata musiały być oczywiście monstrualnych rozmiarów. Przy wsparciu innych osób ustalił plan, jak to ma się odbyć i go zrealizował. Pierwotnie w pocisku miało nie być załogi, zebrało się jednak 3 śmiałków, dwóch Amerykanów i Francuz, wśród nich sam pomysłodawca. Tom kończy się właśnie na wystrzeleniu pocisku, dalsze losy bohaterów i całego przedsięwzięcia opisane są w książce „Wokół Księżyca”.  

        Książka jest frapująca z wielu względów . Zaskoczeniem dla mnie był fakt, że wiele rzeczy, które miały miejsce podczas prawdziwej,  pierwszej wyprawy w kosmos, ponad 100 lat później, zostały przewidziane przez Verne’a. Miejsce wystrzelenia rakiety, czyli Floryda było to samo. Ta sama była długość statku powietrznego. W obu wypadkach załoga liczyła 3 osoby. Podobieństwa i różnice można wyliczać.  

          Nadal jednak nie to jest najważniejsze. Najwspanialszy dla mnie był entuzjazm, optymizm i humor .  Tak jest od samego początku. Członkowie Klubu Artylerzystów po zakończeniu wojny secesyjnej zagrożeni byli zachorowaniem na depresję, nikt już nie potrzebował ich opinii czy usług . I wtedy pojawił się ten pomysł. Wydawał się on całkowicie nierealny, ale jego entuzjaści nie znali słowa „niemożliwe” i wychodzili z założenia, że trudności są po to, aby je pokonywać. Gdy pojawili się chętni do tego, aby stanowić załogę, ryzykowali wszystko, ale duch przygody pokonał wszelki sceptycyzm. Myślę, że taki sam nastrój, jak w książce, musiał towarzyszyć osadnikom zdobywającym tzw. Dziki Zachód.   To idealna książka, aby wybić kogoś z marazmu.

    Jako dziecko uwielbiałam Verne`a. Moją ulubioną jego  książką pozostaje niezmiennie „20 000 mil podmorskiej  żeglugi”, kilka razy wracałam do niej jako osoba dorosła. „Z Ziemi na Księżyc” jest inne, ma większy rozmach.  Podczas słuchania cały czas czułam się , jakby ta książka była tylko zakąską, a prawdziwe danie główne to „Wokół Księżyca”.

    Wykonanie audiobooka jest rewelacyjne. Janusz Zadura jako lektor gwarantuje znakomite odczytanie i świetną lekturę, on nie czyta byle czego. Zadura czyta z humorem a tam gdzie trzeba i z dystansem. Przykładowo trudno mi sobie wyobrazić śmiertelnie poważne odczytanie tych fragmentów, gdzie członkowie Klubu Artylerzystów martwią się, że wojna się skończyła, a „co gorsze”, nie zanosi się szybko na następną.  Każdy rozdział kończy się kilkoma dźwiękami, które kojarzą mi się z futurystyką i kosmosem.   Nie wiem, co to za dźwięki,  niby taki drobiazg, ale tworzy niesamowity nastrój. Świetnym pomysłem było też dodanie wstępu, nie jest to wstęp Verne`a, tylko wydawcy, współczesny. Jest bardzo krótki i zawiera informację o tym, co w zakresie lotu na Księżyc Verne trafnie przewidział. Też niby drobiazg, ale po jego wysłuchaniu z jeszcze większym podziwem patrzę na Verne`a.

5/6

 

wtorek, 1 marca 2016

Evzen Bocek „Arystokratka w ukropie”

Okładka książki Arystokratka w ukropie           

 
„Arystokratka w ukropie”  to bez cienia wątpliwości arcyzabawna  książka i jedna z najśmieszniejszych, jakie kiedykolwiek czytałam. Pierwsza część, o której pisałam w marcu 2015r.  była gorsza, nie miałam wówczas zamiaru kupować części drugiej. Jak się okazało , część druga jest wyśmienita .

      Właściciele po odzyskaniu rodowego zamku w Czechach już się w nim zadomowili, przyzwyczaili nawet  do nowego życia i zatrudnili menedżerkę, która miała pomóc im zwabiać turystów i zarabiać jakieś pieniądze.  W tym właśnie tomie interes ten się rozkręca. O wszystkim opowiada , tak jak i poprzednio, córka Maria.  W tym tomie głównym tematem są turyści i różne śmieszne sytuacje z turystami .  Maria, czyli autor ma niewątpliwie dar obserwacji. Do tego nie moralizuje, nie popisuje się , nie udaje kogoś lepszego czy mądrzejszego, niż jest w rzeczywistości. Z dystansem opisuje różne scenki , które ewidentnie wskazują na porażającą chytrość i skąpstwo jej ojca. Poczucie humoru jest kwestią względną , jednego śmieszy to, drugiego tamto.  W tym tomie coś u mnie zaskoczyło, był rewelacyjny. Nie ma w nim już tego, co drażniło mnie w pierwszym tomie, nie ma żadnych scen, w których zwierzętom dzieje się krzywda, nie ma dowcipów z sikaniem i tego typu rzeczami.    

    Narratorka z dystansem opisuje i swą rodzinę i innych arystokratów, których udało jej się poznać. Okazuje się, jak można było przewidzieć, że nie są oni ani specjalnie mądrzy, ani nie mają innych pozytywnych cech, które wyróżniałyby ich od ogółu.  Poziomem wykształcenia czy życiową mądrością nie odbiegają od ogółu. Są za to w większości snobami. Według Bocka czeska arystokracja nie jest grupą szczególnie wartą poznania.

   Po tej lekturze nabrałam   apetytu na inne książki , nazwijmy to humorystyczne. Po zastanowieniu wygląda na to, że nie czytałam ich za wiele, w ogóle nie szukałam takiej lektury, przynajmniej ostatnimi czasy. Z ostatnio czytanych przypominam sobie „Nomen Omen” Marty Kisiel, o której pisałam w marcu 2015r. Pod względem humoru Bocek był jednak dla mnie dużo zabawniejszy.   Raz na jakiś czas wracam też do Chmielewskiej, najzabawniejszy dla mnie był chyba „Lesio”. Generalnie coś kiepsko to u mnie wygląda czytanie tego typu książek. A plusy są ewidentne. Podczas czytania „Arystokratki w ukropie” zapomniałam o całym świecie.

   Opisywanie tego, co jest w książce nie będzie w stanie oddać jej humoru, każdy musi sam się zorientować, czy mu odpowiada. Poza rozbawieniem zyskuje się też jeszcze pewną dawkę wiedzy o czeskiej arystokracji, o psychologii. Zaskoczeniem były dla mnie np. informacje o tym, że turyści są w stanie ukraść wszystko, kradną nawet papier toaletowy.   A autor, będąc kasztelanem na zamku, wie, o czym pisze. W książce nie ma polityki na całe szczęście.

   Część drugą można spokojnie czytać bez znajomości pierwszej. Na początku jest krótka informacja , kto jest kim, np. „Pan Spock – ogrodnik zamkowy, wyglądający jak pan Spock z serialu Star Treck. Muzyk i hipochondryk obawiający się raka, zawału, cukrzycy i Alzheimera, Parkinsona i łysienia, ponieważ na to wszystko chorował jego ojciec.”   Jest też krótko streszczone to, co działo się w części pierwszej.  
6/6