czwartek, 30 czerwca 2022

Ewa Woydyłło „Dobra pamięć, zła pamięć”

 

Dobra pamięć, zła pamięć - Ewa Woydyłło

    

    Nie jestem fanką książek psychologicznych, a „Dobra pamięć, zła pamięć” jest chyba pierwszą przeczytaną tego rodzaju, od kiedy prowadzę bloga, czekała na półce kilka lat. Każdy przeżył chyba w przeszłości jakieś albo traumatyczne, albo po prostu bardzo niemiłe wydarzenia, które co jakiś czas się przypominają. Niekiedy to przypominanie bywa natrętne. Autorka zgłębia ten właśnie temat, dlaczego tak się dzieje, jakie mechanizmy rządzą pamięcią, oraz czy możliwa jest sytuacja, że te złe wspomnienia przestaną nas nękać. 

     Najważniejsza według mnie konkluzja z książki jest taka. O ile te niemiłe wspomnienia są tylko przeszłością,  to nie musimy do nich ciągle wracać. Trzeba przypominać sobie jak najwięcej wydarzeń pozytywnych, które wzbudziły w nas radość i inne pozytywne emocje. Gdy przypomina się wydarzenie złe, warto zamiast pogrążać się w jego przypominaniu, przerwać to i jakby przejść do wspomnienia dobrego. Gdy skupimy się na tym dobrym wspomnieniu raz, drugi, trzeci, gdy wydobędziemy z mroków zapomnienia te dobre rzeczy, sytuacja już zacznie się poprawiać. Złe wspomnienia powinny zacząć blednąć. Warto też odnaleźć przedmioty, które przypominają te dobre wydarzenia, np. papierowe zdjęcia lub inne pamiątki i ustawić je w widocznym miejscu tak, aby rzucały się w oczy i aby narzucały te dobre wspomnienia. Najważniejsze jest to, żeby walczyć z tymi niechcianymi wspomnieniami, a nie żeby się im poddawać.   

      Jeżeli wspominane natrętnie wydarzenie rzeczywiście było traumą, to sytuacja jest zdecydowanie bardziej skomplikowana i tego typu przypadkom poświęconych jest kilka rozdziałów, w takich sytuacjach jest sugestia, aby jednak udać się do specjalisty, najlepiej do psychoterapeuty wyspecjalizowanego w tego typu sprawach.

    W książce jest sporo ciekawych innych spostrzeżeń, np. takich, że są osoby, które z natury rzeczy są odporne na niemiłe, straszne i traumatyczne wydarzenia i nie są one w stanie takiego kogoś złamać, czy mu zaszkodzić. Ale bywa też i to zdecydowanie częściej odwrotnie, są ludzie wyjątkowo wrażliwi i im jest znacznie ciężej z tego rodzaju przeżyciami. Innych spostrzeżeń  jest tu cała masa. Jak dla mnie, za mało było jednak wskazań tych działań, które można podejmować, aby pozbyć się niechcianych wspomnień. 

4/6

niedziela, 19 czerwca 2022

Sławomir Koper "Historyczne Archiwum X. Tajemnicze zgony Polaków"

 


    "Historyczne Archiwum X" jest pozycją rzetelną, opartą na faktach, która rozprawia się z mitami, domysłami i różnymi teoriami spiskowymi dotyczącymi zgonów znanych Polaków. W jednym jednakże przypadku po analizie danych autor jednoznacznie stwierdza, że zgon nie mógł w żadnym bądź razie nastąpić naturalnie. W innym przypadku z kolei okoliczności zgonu były inne, niż to przez całe lata było przyjęte. Podczas czytania nie jest więc nudno, są liczne zaskoczenia. Sł. Koper  ma zdolność łatwego pisania, jego teksty czyta się bardzo dobrze, jakby to były gawędy, a przed lekturą nie jest potrzebna żadna szczególna wiedza. W każdym rozdziale jest rys historyczny o omawianej postaci, jej osiągnięcia lub ich brak, a gdy brak jest tychże osiągnięć, autor wskazuje, dlaczego ktoś stał się sławny, dlaczego piastował określone stanowiska, tak jest np. przy gen. Świerczewskim. Sporo jest zdjęć, wydanie jest bardzo estetyczne. 

    Lektura jest łatwa i pozornie lekka, ale treść bywa dość porażająca. W kilku przypadkach Sł. Koper opisał tzw. polskie piekiełko. Wniknął on m. in. w szczegóły zgonu Stefana Witkowskiego, założyciela niezbyt znanej konspiracyjnej organizacji wywiadowczej "Muszkieterzy", pisał o nim m. in. P. Zychowicz i Szczepan Twardoch w "Morfinie". Witkowski został zlikwidowany przez AK po wydanym na nim wyroku śmierci. Ten wyrok był wynikiem różnych gierek i nie powinien nigdy zapaść. Opisana jest mało pochlebna w tym wydarzeniu rola generałów: Grota - Roweckiego i Bora - Komorowskiego. Ten ostatni nawet już po wojnie sprzeciwiał się odznaczeniu przez władze brytyjskie członków Muszkieterów. 

    Dosyć koszmarnie wyglądały też okoliczności samobójczego zgonu gen. Wieniawy - Długoszowskiego. Ten właśnie przypadek zrobił na mnie chyba największe wrażenie i dał mi najwięcej do myślenia. Wieniawa w dwudziestoleciu był królem życia, głównym imprezowiczem państwa, uwielbiał zabawę, taniec, wyjątkowo dbał o wygląd. Powodziło mu się wyśmienicie pod każdym względem. I nie ulega żadnych wątpliwości, że jednak finalnie to samobójstwo popełnił. Czy to przez to, że wcześniej miał za łatwo? Raczej nie, bo tak łatwo to nie miał, walczył w I wojnie, a potem w wojnie polsko - bolszewickiej. Z tekstu i przytoczonego  stanowiska żony Wieniawy wynika, że generał był załamany nerwowo, fatalnie znosił zaistniałą sytuację polityczną i osobistą. W 1942r. właściwie był "nikim", nic nie znaczył, w nic szczególnego nie był zaangażowany, rodzina miała poważne problemy finansowe. Według żony zabójcza dla niego była bezczynność. Myślę, że znaczenie mogło też mieć to, że przez wiele lat dobrobytu całkowicie odzwyczaił się od trudnych i bardzo trudnych sytuacji życiowych. 

    Jest w książce zapowiedź kolejnego tomu z tej serii, ma w nim być mowa o zgonie m. in. Adama Mickiewicza, który według źródeł historycznych zmarł na cholerę. Zdaniem Sł. Kopra w tamtym czasie i tamtym miejscu w Turcji nie było epidemii cholery. 

5/6 


      


środa, 15 czerwca 2022

Małgorzata Gołota „Spinalonga. Wyspa trędowatych” – audiobook, czyta autorka

 

Obraz znaleziony dla: Spinalonga. Wyspa trędowatych Piw Wydawnictwo. Rozmiar: 120 x 170. Źródło: www.taniaksiazka.pl

Spośród książek, nominowanych w tym roku do nagrody Kapuścińskiego, sądząc po samym opisie,  „Spinalonga” wydała mi się najciekawsza i właśnie po nią sięgnęłam. I okazała się rzeczywiście bardzo dobra. Audiobooka słucha się też świetnie, a co rzadkie,  to mimo że czyta autorka, a nie profesjonalny lektor, sposobowi odczytania i interpretacji niczego nie można zarzucić. 

    Na greckiej Spinalondze do 1957r. funkcjonowała kolonia trędowatych.  Jest to szokujące. Autorka opisała nie tylko to, co działo się na wyspie od początku do końca kolonii, są też  dalsze dzieje trędowatych, aż do czasów  współczesnych. W książce zagadnienie to opisane jest z bardzo różnych punków widzenia, jest historia, jest aspekt psychologiczny, socjologiczny, polityczny, nawet i religijny. Temat został bardzo mocno zgłębiony. O historii trądu, w tym na wyspie, w pewnym zakresie można poczytać chociażby w Wikipedii, ale w książce jest też sporo rzeczy, których w Wikipedii nie ma, sporo jest faktów, które grecki rząd chciał ukryć i takich o których raczej się nie mówi, bo stawia to większość ludzi w bardzo złym świetle. Są też rozmowy z osobami, które miały bliski kontakt z chorymi, znają ich mentalność i poglądy na świat. Rozmowa z samymi trędowatymi  stała pod kolosalnym znakiem zapytania, bo są oni bardzo niechętni kontaktom z obcymi ludźmi, zaznali tak dużo zła od ludzi, że nie mają jakiejkolwiek ochoty na nawiązywanie kontaktów.

    M. Gołota pokazała okrucieństwo, z jakim chorzy się spotykali, rodziny osób, osadzonych na wyspie, często zrywały z nimi jakikolwiek kontakty, bojąc się stygmatyzacji. Te rodziny mimo, że nie miały i nie mogły mieć z chorymi żadnego kontaktu i tak były poddawane ostrycyzmowi, jakby trąd zarażał na odległość.  Ukazane jest też niebywałe okrucieństwo państwa, które najbardziej zadowolone byłoby, gdyby chorzy na wyspie po prostu umarli. Przetrzymywało zarażonych na Spinalondze pod pretekstem, że trąd jest zaraźliwy i że nie ma skutecznego leku, nawet wówczas gdy ten lek już był, a coraz częstsze doniesienia medyczne wskazywały na to, że zarażenie się trądem wcale nie jest proste. Na wyspie znajdowały się też osoby, które wcale nie były chore, tylko źle zdiagnozowane, kwitł proceder odbierania nowo narodzonych dzieci trędowatym rodzicom. Jest naprawdę sporo rzeczy szokujących chociażby z tego powodu, że wszystko to działo się w XX wieku. Społeczeństwo natomiast było bierne, poza kilkom pozytywnymi wyjątkami, które można policzyć na palcach jednej ręki. Okoliczna ludność, głównie z Krety, jeszcze wykorzystywała chorych, bo sprzedawała im warzywa i owoce, a także inne produkty po bardzo mocno zawyżonych cenach, szczegóły oczywiście są w książce.  

    Najbardziej zapadły mi w pamięć jednak nie te koszmarne opisy, które można mnożyć. Otóż w tym piekle znajdowały się też i takie osoby, które potrafiły nawet i tam odnaleźć sens życia i być szczęśliwe na tyle, na ile było to możliwe. A przede wszystkim osoby te potrafiły być pożyteczne nie tylko dla najbliższych z wyspy, ludzie tam też łączyli się w związki, ale i dla ogółu. Jeden z bohaterów tego reportażu spędził na wyspie wiele lat, ożenił się tam. Robił wszystko co mógł, aby  poprawić los chorych i to pod każdym względem. Walczył z władzami o  wszystko, o zwiększenie wysokości zasiłków, o normalną opiekę medyczną zamiast iluzorycznej, zainicjował m. in. coś w rodzaju remontu domostw, za jego sprawą rozkwitło życie kulturalne. I to nie są tylko wszystkie przykłady jego działalności. W dużej mierze odniósł sukces, sporo rzeczy wywalczył. Siła wewnętrzna, jaką miał ten ciężko doświadczony przez los człowiek, była wielka. Tym bardziej jest to porażające, że tak wiele jest osób przeżywa załamania nerwowe z naprawdę błahych powodów.  I tak wiele jest też osób, które nigdy nie myślą o nikim innym poza sobą i swoją rodziną.   

   Szokujące są też opisy braku podstawowej wiedzy na temat trądu w kraju, gdzie ta choroba występuje. To głuptactwo i obawa przed zarażeniem było jedną z przyczyn wielkiego zła, wyrządzanego stale innym chorym. I tak jest zresztą wszędzie, nie tylko w Grecji i nie tylko w odniesieniu do trądu. A władze greckie nie przeprowadziły żadnej akcji edukacyjnej w tym zakresie. A można byłoby podnieść w jej trakcie chociażby fakt, że na wyspie były przypadki, że osoby zdrowe, które tam mieszkały latami z trędowatymi w jednym domu, trądem się nie zaraziły.   

5/6  

czwartek, 9 czerwca 2022

Lilian Jackson Braun „Kot który patrzył w gwiazdy”

 

Okładka książki „Kot, który patrzył w gwiazdy”

   Ten tom jest wyjątkowo lekki, wakacyjny, bo u właśnie zaczyna się lato i u Qwilla również jest czerwiec. Qwill wyjechał na cały miesiąc do małego miasteczka nad jeziorem, niedaleko miejsca, gdzie mieszka na stałe.  Nasz bohater wraz ze swoimi kotami zamieszkał w starym domku letniskowym, który odziedziczył po zmarłej przyjaciółce matki. I wiedzie szczęśliwe życie, którym potrafi się cieszyć. 

    Czyta jak zwykle książki, tym razem głównie T. Hardy „Z daleka od zgiełku”, ale też czyta Marka Twaina.  Żywi się w pobliskich restauracjach, pojawił się też u niego nieproszony gość, kobieta, znakomicie gotująca. Miał wielką ochotę dać jej delikatnie do zrozumienia, żeby w końcu wyjechała, ale gdy ona tylko coś ugotowała, to rezygnował z pomysłu wyrzucenia jej. Na koniec wakacji został zaproszony przez znajomych na pyszny kociołek z kurczakiem, kiełbaskami, ryżem, warzywami i przyprawami. Żył blisko natury, przeżywał suszę, potem gigantyczną ulewę, a jeszcze później zawalenie się wielkiego kawałka wydmy, na której usytuowana była m. in. restauracja. Spotykał się ze starymi znajomymi, ale jak zawsze był otwarty na nowe znajomości bez względu na wiek, wykształcenie czy jakiekolwiek inne cechy nowo poznanych osób. Uwielbiał patrzeć na niebo, jak powoli nadchodzi zmierzch, zresztą lubi to bez względu na to, czy są wakacje, czy nie. Doskonalił umiejętności interpersonalne, bo wszystkich dookoła ogarnęła gorączka UFO, on uważał, że to są totalne bzdury. Ale jak rozmawiać z kimś, kogo się bardzo lubi, a ten ktoś opowiada o UFO? Qwill opracował techniki takie, aby nikogo nie urazić i nie musieć angażować się  w tego typu dyskusje.

    Tajemnicza śmierć, która musi być, bo w końcu to kryminał, jest tym razem dość ciekawa, bo zaginął mężczyzna, płynący wraz z żoną łódką, ona był jakiś czas pod pokładem, a gdy wyszła męża już nie było. Qwill z kotami oczywiście ustali prawdę. Nie wszystko jest więc idylliczne, nie wiadomo, jak wdowa poradzi sobie z tragedią. A pomijając aspekt cierpienia, małżonkowie  zainwestowali w biznes w postaci restauracji. Ktoś wówczas powiedział „Praca jest najlepszym lekarstwem na smutek. Derek nazwał ją pracoholiczką. Jeśli tak jest w istocie, na pewno się pozbiera.”

   Cały ten cykl jest tak piękny, bo pokazuje życie nie tylko wtedy, gdy wszystko idzie rewelacyjnie, ale również i wówczas, gdy dzieje się źle. Autorka pokazuje jak funkcjonują ludzie, którzy nie wpadają w trwałą depresję, nie mają załamań nerwowych,  jedynie raz na jaki czas przeżywają smutek czy nawet rozpacz. Ale zawsze zwycięża radość życia. Qwill kiedyś był na samym dnie, wspaniale jest czytać, jak się podźwignął.

5/6

środa, 8 czerwca 2022

Grzegorz Dziedzic "Żadnych bogów, żadnych panów"

 

Obraz znaleziony dla: Chicago 1918. Rozmiar: 121 x 170. Źródło: www.pinterest.com

Wreszcie naprawdę dobra książka zdobyła Nagrodę Wielkiego  Kalibru. Od czasu gdy nagrodę tą zdobywał Marcin Wroński, żaden inny laureat jakoś zbyt mocno mnie nie zachwycił, delikatnie mówiąc. Ida Żmijewska ze swoim wspaniałym cyklem „Warszawianka”, była niestety tylko nominowana.

     Powieść jest szalenie oryginalna i to pod każdym względem. Wreszcie jest książka, w której nie ma żadnej sztuczności w opisie ludzkich charakterów i zachowania. Autor jest emigrantem, psychoterapeutą, a wcześniej wykonywał wiele innych zawodów i to widać. Zna życie i zna się na ludziach, ale w książce nie przeprowadza żadnych analiz charakterologicznych, są ludzkie zachowania i niekiedy krótki komentarz w jednym czy dwóch zdaniach. Przykładowo jednego z bohaterów spotkała kiedyś tragedia, pogrążył się w straszliwej rozpaczy. I jest komentarz, że w takiej sytuacji albo człowiek nadal się w tym pogrąża i wpada w obłęd, albo następuje życiowa zmiana. Albo dlaczego np. ludzie wchodzą do grup przestępczych, napadających na ludzi. Nie tylko chciwość ma tu znaczenie. Szef takiej grupy może „poczuć obezwładniający smak absolutnej władzy. Mocniejszej niż czysty spirytus, słodszej niż morfina”.  Jest wówczas poczucie wszechmocy, ale i więzi z innymi. Jeszcze inny przykład. Jedna z bohaterek miała pewne marzenia, których nie zrealizowała. Można oczywiście wygłaszać wykłady o tym, że marzenia są po to, aby je spełniać, że warto próbować. Autor napisał, że nachodziły ją myśli o zmarnowanych szansach i własnej miałkości i że marzenia porzuciła bez walki, walkowerem. Strasznie to brzmi, porzucić marzenia walkowerem. Zaraz miałam moment zastanowienia, czy aby u mnie czegoś takiego nie ma. Brzmi to strasznie, ale i mobilizująco, głównie mobilizująco.

        Usytuowanie akcji wśród Polonii w Chicago w 1918r. jest pomysłem szalenie oryginalnym. Czytając można zyskać sporą dawkę wiedzy o tym, jak ta Polonia naprawdę żyła, a autor skupia się na biedocie, która mieszkała w najgorszej dzielnicy miasta i tworzyła naprawdę groźne grupy przestępcze. Jest przełamany stereotypowy obraz polskiego biedaka, emigranta, który za Wielką Wodą harował od świtu do nocy i tylko był tylko wyzyskiwany. Na szczególną uwagę zasługuje nasz rodak, cwaniaczek, przestępca, powiązany też z szefem związków zawodowych pracowników rzeźni, który zarabia na ludzkiej krzywdzie. Ten element z jego życiorysu jest zaledwie raz, lub dwa razy wspomniany, ale nie da się go zapomnieć, przypomniało mi się nawet „Dawno temu w Ameryce”, gdzie to zagadnienie również było zasygnalizowane. Ale również i ten bohater nie jest tylko czarnym charakterem. Jest też pokazany stosunek Amerykanów do tej Polonii. Grzegorz Dziedzic wymaga od czytelnika pewnego poziomu intelektualnego i na szczęście nie pisze łopatologicznie. W wielu książkach są np. wygłaszane ustami bohaterów prostacze tłumaczenia np. w „Roztopach” Pasierskiego postacie wygłaszają sztuczne mowy i tłumaczą, co to znaczy UPA, używają zresztą pełnej nazwy, co w mowie potocznej nie ma miejsca, wyjaśniają, jakby czytali wikipedię, kim byli Łemkowie, co to była akcja Wisła itp. G. Dziedzic szczęśliwie uniknął  czegoś takiego. Książka wciąga i to mocno. Oderwanie się od wszystkiego co dookoła jest gwarantowane.

      Jest też złamany schemat co do głównego bohatera, z reguły w kryminałach policjant jest tym dobrym, nawet gdy ma wiele wad, tutaj sytuacja z Teodorem jest mocno skomplikowana i to pod każdym względem. Pozornie stwarza on wrażenie prostaka, nie ma wykształcenia, ale za to ma coś w rodzaju zmysłu psychologicznego. Potrafi obserwować, np. rozmawiając z kimś zauważa, że w określonym momencie ktoś pęka, że odwaga i hardość jest tylko pozą. Poznaje to chociażby po ulotnym grymasie na twarzy. Pod względem doświadczenia życiowego i tego zmysłu obserwacyjnego wydaje się być mądrzejszy od swojego przełożonego, rodowitego i wykształconego, majętnego Amerykanina.   

        Pozycja ta byłaby ideałem, ale opisy miejsca, gdzie żyli Polacy, były dla mnie koszmarem. Otóż w Chicago w tamtym czasie znajdowały się największe w świecie ubojnie bydła, zwierzęta w naprawdę koszmarnych, przerażających warunkach były wożone do miasta, tam w równie makabrycznych warunkach były przetrzymywane i zabijane. W dzielnicy cały czas było słychać ryk przerażonych i męczonych zwierząt, a do tego panował tam porażający smród z odchodów i resztek niewykorzystanych, martwych zwierząt. Rzeczywiście przypomina to scenerię z dantejskiego piekła. Rozumiem, że tak było, że nie można fałszować obrazu historii, ale czytanie o tym nie jest łatwe. Autor nie epatuje tymi opisami, on je sygnalizuje, czytelnik funkcjonuje więc mniej więcej tak, jak mieszkańcy opisywanej dzielnicy,  oni wiedzieli, co się dzieje , ale byli już tak przyzwyczajeni, że nie zwracali na to uwagi. I to jest główne zastrzeżenie co do całości.  Poza tym brakowało mi też wśród bohaterów kogoś normalnego, chociaż trochę wykształconego.

5,5/6