„A
co ja mam z tym wspólnego” jest naprawdę niezwykłym dziełem. W zalewie tandety
i nachalnie promowanych pozycji, mimo nominacji do Nagrody R.
Kapuścińskiego, jednak się nie wybiło.
Autor, dziennikarz, Węgier z pochodzenia, u nas jest nikomu nieznany. Tematyka książki
też może nie wydawać się zbyt pociągająca, odnosi się częściowo do czasu wojny
i do kwestii bierności, braku
zaangażowania, tchórzostwa i wygodnictwa. Ale oczywiście nawiązuje do
teraźniejszości, a nawet i do przyszłości. Jest częściowo reportażem, ale są
tam też wspomnienia i jest cała masa refleksji.
„Nie jesteśmy wprawdzie strażnikami i nie
prowadzimy przesłuchań, nie każemy też nikogo rozstrzelać, ale jak się
zachowujemy w sytuacjach, które znacznie mniej są groźniejsze niż wojny? Na
przykład w biurze, kiedy nam zależy, żeby dobrze wypaść. Czy mamy dość odwagi,
by stanąć po stronie prawdy, chociaż może to być w dane chwili niewygodne? Czy
braliśmy w obronę ludzi, którzy stali się ofiarami mobbingu szefów, czy też
staliśmy bezczynnie obok, jak tamci przechodnie w Budapeszcie, kiedy topiono
Żydów w Dunaju?”, „Czy w ogóle bywamy gotowi do podejmowania jakiegokolwiek
ryzyka? Kto bywa do tego gotów? I w imię czego?” „Czy kiedykolwiek przeciwko
czemu się buntowałem?” Autor ma w pamięci
liczne wirtualne akcje protesty czy też akcje poparcia, ale pyta „Jakbyśmy
reagowali, gdyby wszystkie te wydarzeni zaczęły się przenosić z ekranów naszych
komputerów na ulice?”