niedziela, 31 sierpnia 2014

Bartek Dobroch i Przemysław Wilczyński „Broad Peak . Niebo i Piekło”



Wydawnictwo Poznańskie 2014

 
    Jest to absolutnie niezwykła książka, bardzo rzadko można trafić na coś tak ekscytującego. Czytelnik nie musi się być ani himalaistą,  ani alpinistą,  ani  nawet taternikiem,  nie musi nawet chodzić po górach, aby się nią zauroczyć. Zdobywanie Broad Peaku to tylko jeden z aspektów tej książki, a większość rozdziałów dotyczy kwestii psychologicznych . „Broad Peak. Niebo i Piekło”  czytałam niemal jednym tchem, nawet nie przypuszczałam, że tak może być, nie jest to przecież beletrystyka, a poza tym wiadomo,  jak skończyło się całe przedsięwzięcie.  Przed przeczytaniem książki moja wiedza ograniczała się do tego, że zimą ubiegłego roku pod Broad Peak wyruszyła wyprawa złożona z 4 osób, z czego jednym był Maciej Berbeka, zasłużony himalaista, przewodnik i ratownik górski.  Towarzyszyło mu 3 innych, młodych i nieznanych wspinaczy . Wyprawa zakończyła zdobyciem szczytu, ale  dwie osoby zginęły, w tym właśnie Berbeka. Po powrocie do kraju sytuacja wywołała olbrzymie kontrowersje,  powstał  raport , w którym winą za śmierć dwóch osób obarczono tych, co przeżyli. Raport wywołał oczywiście olbrzymie kontrowersje. Wydawało mi się więc, że wiem bardzo dużo, niemal wszystko. Ale mimo tego czytałam  z olbrzymim zaciekawieniem i dowiedziałam się całej masy nowych rzeczy.  To co wiedziałam wcześniej, było tylko lekkim zerknięciem na samą tylko powierzchnię wydarzeń, bez sięgnięcia do głębi. Określenie jednoznaczne tej książki byłoby trudne, dla mnie jest to głównie rzecz o postawach ludzi w sytuacjach ekstremalnych i o zachowaniu ludzi, którzy przyglądają się wyprawie i  również wydobywa to z nich przeróżne cechy, bo jedni próbują zrozumieć, inni tłumaczą, jeszcze inni chcą zabłysnąć i pokazać, jak to wspaniale zachowaliby się oni, gdyby to oni byli na górze, inni jeszcze namawiają niemal do linczu osób, które uznali za winnych. Autorzy na szczęście wstrzymują się od komentarza, podają fakty, rozmawiają z wieloma osobami, dodają cytaty z wypowiedzi różnych sław z gazet.

    Książkę czyta się wyjątkowo lekko  , autorzy ciekawie rozwiązali kwestię kompozycji, całość nie jest pisana chronologicznie, jak to ma miejsce z reguły w takich wypadkach, tylko rozdziały mają charakter tematyczny, np. są rozdziały o uczestnikach wyprawy,  każdy ma swój obszerny(poza Arturem Małkiem), o historii polskiego alpinizmu, o wprawie z 2013r.  i o krytycznym dniu i nocy, o raporcie Polskiego Związku Alpinizmu. Jest też trochę zdjęć,  szkoda tylko, że nie kolorowych, domyślić się można , że chodziło finanse.  Gigantyczny plus dałabym za wnikliwość w podejściu do tematu, nie wiem, jak  sobie z tym poradził Jacek Hugo – Bader, bo jego książki nie czytałam. Całość podana jest w tak interesujący sposób, że wczułam się w spory na temat tego, co się stało do tego stopnia, że czułam się, jakbym kibicowała jakieś drużynie sportowej, lub gdyby to chodziło mnie lub kogoś bliskiego.

   Każdy czytelnik zawsze zwraca uwagę na co innego. Ja napiszę o tym, co mnie w tej książce zafascynowało najbardziej. Szalenie ciekawe były portrety psychologiczne osób.  Do tej pory wydawało mi się, że ciekawe mogą być portrety zakopiańczyków, związanych z Tatrami,  ze swojego okresu fascynacji Tatrami został mi dla nich podziw. Tym razem zaintrygowały mnie osoby tej młodszej części ekipy. Nazwisko Adama Bieleckiego nie mówiło mi nic. To on przeżył i to on został przez niektóre osoby obarczony odpowiedzialnością za to, co się stało. Wydaje się człowiekiem szalenie ciekawym, gdy był młody to przez 3 lata niemal nie wychodził z domu i czytał w tym czasie książki. Jest to niesamowity indywidualista z niespotykanym instynktem, jak zachowywać się w górach, zachowuje się tak, jakby miał szósty zmysł i wyczuwał wszelkie niebezpieczeństwa instynktownie. 

   Szalenie ciekawe i rzucające nowe, inne spojrzenie na  środowisko naszych wspinaczy daje opowieść o  ataku na Broad Peak z 1988r. W wyprawie tej brał udział  m. in. Maciej Berbeka, zakończyła się ona obwieszczeniem sukcesu, z którego wynikało, że  Berbeka zdobył szczyt. W istocie zaś Berbeka w stanie skrajnego wyczerpania był mylnie przekonany, że szczyt zdobył, a w rzeczywitości zdobył jedynie przedwierzchołek tzw. Rocky Summit . Po opisie podanym przez Berbekę, L. Cichy i K. Wielicki zorientowali się bez wątpliwości, że opis „szczytu”, na którym miały być kamienie, podany przez Berbekę,  jest właśnie opisem przedwierzchołka .  Świadomość tego faktu ma również kierownik wyprawy – Zawada. Ale doszli oni do wniosku  , że skoro Berbeka ledwo żyje, nie ma sensu mu tego mówić, że zrobi się to później. Ale „sukces” Berbeki został już odtrąbiony , podany do publicznej wiadomości, odnotowany w mediach. Ostatecznie więc nasza wyprawa niczego nie zdementowała.  Czy zaś Berbeka rzeczywiście w późniejszym czasie nie zorientował się, że szczytu nie zdobył? Czy nie czytał o jego topografii? Oficjalnie nie. Cała sprawa wyszła na jaw dopiero gdy ujawnił ją znacznie później inny uczestnik wyprawy, Aleksander Lwow w książce „Zwyciężyć znaczy przeżyć”.  Nie chcę deprecjonować wspinaczy, ale ta historia doskonale opisuje środowisko, które przez dziesięciolecia uchodziło za wzór wszelkich cnót i nie mające żadnych wad. Podobnie zresztą jest   z każdym takim środowiskiem czy grupą „bez wad”, z wierzchu idealnie , a od środka aż kipi od zwykłych ludzkich emocji i przywar, które ma każdy .

    Inny przykład, który utkwił mi w pamięci na długo. Po powrocie do kraju  A. Bieleckiego i A. Małka, już  po tragedii na Broad Peaku z 2013r., niektórzy wspinacze zaczęli w nich „rzucać kamieniami” i obwiniać o to, co się stało. Argumenty, że ktoś też był wycieńczony i nie byłby w stanie wracać w kierunku szczytu i udzielać pomocy , nie wydawały się dla części tych, których tam nie było, przekonywujące. Twierdzili, że takie przypadki nie miały dotąd miejsca.   Gdy tymczasem sięgnie się do historii szeregu wypraw, okazuje się , że historie takie, jak w 2013r., zdarzały się wielokrotnie. Okazało się także, że komisja Polskiego Związku Alpinizmu w raporcie z 2013r. przeanalizowała jedynie zachowanie tych członków wyprawy, którzy przeżyli. Uznała, że o błędach pozostałych, pisać nie można.

    Szalenie ciekawe są np. próby udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy są granice narażania się przy  udzielaniu pomocy. W książce sporo jest argumentów za i przeciw, formułowanych przez różne osoby.  Każdy musi udzielić sobie sam odpowiedzi na tego rodzaju pytania, jak dla mnie takie granice powinny być , a mnożenie ofiar nie jest normalne.

    Nie do uwierzenia wydawały mi się informacje o  doborze uczestników  wyprawy i o znikomym doświadczeniu części z nich. Wiem oczywiście już, ze tak właśnie było, ale informacje te były szokujące.    

   Na szczególną uwagę zasługuje zamieszczony przedruk wywiadu z „Tygodnika Powszechnego”, jaki przeprowadził jeden z autorów książki , Przemysław Wilczyński ze swoim ojcem, byłym  alpinistą, Ludwikiem Wilczyńskim.  W tym wywiadzie jest chyba kwintesencja pytań, jakie nurtują ludzi  w kwestiach wspinaczki. Odpowiedzi są arcyciekawe i wyjątkowo mądre. Na pytanie o rodzinę alpinisty i o to, czy jak funkcjonuje taka rodzina z ojcem, którego nigdy nie ma , pada odpowiedź , gdzie alpinista jest porównywany z muzykiem rockowym, którego tez nie ma często w domu, ale który postanawia skończyć z nieobecnością i z koncertami. „Wraca do domu, tylko że jest już zredukowany, wykastrowany”. A alpinista daje rodzinie siebie szczęśliwego.

   Książka jest absolutnie wyjątkowa, jedna z lepszych, jakie czytałam w tym roku.  

6/6 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Liza Marklund „Studio Sex”




   Od pewnego czasu poszukuję ciekawego cyklu kryminalnego z takim głównym bohaterem, do którego miałabym ochotę wracać. Próbowałam z Nesbo, ale wygląda na to , że po dwóch pierwszych tomach z komisarzem  Harrym Hole`m po trzeci nie sięgnę. Alkoholowe wyczyny Harrego i ich szczegółowe opisy są dla mnie odrażające , a nasilenie przemocy w różnych makabrycznych wydaniach jest również nie do przyjęcia.  Szukam więc dalej.  Ciekawą postacią wydał mi się inspektor Jury z powieści Marthy Grimes : inteligentny, oryginalny, nieco staroświecki, a do tego kawaler w średnim wieku, co daje nadzieję na ciekawe epizody z życia osobistego. Niestety, większość cyklu nie została przetłumaczona na j. polski. Ale szukam dalej . Przyjemnie czytało mi się powieści donny Leon z komisarzem Brunettim, ale u niego nic się nie działo , a on sam poza tym, że był sympatyczny niczym szczególnym się nie wyróżniał. Ale ostatecznie jest chyba jakiś interesujący detektyw poza Sherlockiem Holmesem, panną Marple czy Herculesem Poirot? Czas przecież nie zatrzymał się w miejscu. Rachunek prawdopodobieństwa wskazywałby na to, że gdzieś taki bohater na mnie czeka . Taki czyli inteligentny, interesujący na tyle, abym chciała czytać kolejne tomy z jego udziałem nie tylko z ciekawości co do zagadki zabójstwa. Ale rzadko kiedy jakaś książka zachęca mnie, abym  sięgnęła po kolejne tomy z serii. Tym razem uznałam, że może pani redaktor Annika, stworzona przez Lizę Marklund wyda się mi postacią barwną.

    „Studio sex” chociaż napisane w trakcie trwania cyklu, jest pierwszą chronologicznie powieścią z Anniką. Annika zaczyna staż w jednej z popołudniówek i zostaje skierowana do poprowadzenia dziennikarskiego śledztwa w sprawie zabójstwa młodej kobiety. Kobieta ta przed zabójstwem została zgwałcona , a znaleziono ją na cmentarzu. Wszystkie poszlaki wskazują na jej chłopaka, zbijającego kasę w sex biznesie. Annika musi walczyć o stałe zatrudnienie, stażystów jest kilku, a etat tylko jeden. Jest w trudnej sytuacji, bo  wyprowadziła się od swojego chłopaka i zamieszkała sama w wielkim mieście. Nie mogę powiedzieć, aby jakoś specjalnie mnie te wydarzenia wciągnęły. Wszystko ciągnęło się potwornie… Annika z histeryczną osobowością wprowadza niepokój i nerwowość. Nie przepadam za dziennikarzami, a szczególnie za tzw. dziennikarzami śledczymi, tak więc jej zawód też mojej sympatii nie budził.  I z pewnością nie sięgnę po żaden inny tom z cyklu.

      Ale jest jednak co nieco ciekawego w tej książce. Liza Marklund była dziennikarką i warte uwagi są jej obserwacje tego środowiska. Jej rywal w walce o staż w redakcji wszedł w układ z grupą pseudoterrorystyczną , płacił im w zamian za cynk, kiedy i gdzie będzie rozróba. Jeszcze przed rozpoczęciem wydarzeń był już na miejscu. Annika martwi się, czy nie zostanie aby zwolniona, ale przecież jest członkiem związków zawodowych, jak mogliby ją w tej sytuacji zwolnić? Po coś przecież do tych związków się zapisała.  Przeszła totalne rozczarowanie , gdy przedstawiciel związków zagłosował p-ko niej. Annika musiała zrozumieć, że ostatnią sprawą, jaka interesuje związkowców, są interesy pracownicze w sytuacji, gdy związek nic na tym nie zyskuje.  Szczególnie ciekawe było dla mnie, gdy Annika bez trudu uzyskała dostęp do wszystkich informacji, dotyczących jednego z ministrów, łącznie z tym, że uzyskała kserokopie jego rachunków służbowych. Robiła to bez żadnych podstępów, w oparciu o obowiązująca ustawę ( odpowiednik naszej ustawy o dostępie do informacji publicznej)  i to w sytuacji, gdy nie była  dziennikarką .   To oczywiście tylko kilka przykładów ze światka dziennikarskiego.  

   Dałabym 4/6, ale jest w tej książce do niczego niepotrzebna  scena znęcania się nad zwierzęciem.  

3/6

sobota, 16 sierpnia 2014

Wacław Radziwinowicz „Soczi. Igrzyska Putina”



  
Wydawnictwo Agora 2014 ,  wydanie I

 

        Lekka, ciekawa  , choć mało odkrywcza lektura na jedno popołudnie.  Byłam zachwycona pozycją Radziwnowicza  „Gogol w czasach Googla” i gdy zorientowałam się, że wydał on kolejną książkę wiedziałam , że ją kupię.  Gdy zorientowałam się zaś , że to książka o olimpiadzie, trochę się zawahałam, nie interesuję się przecież w ogóle  sportem . Ostatecznie jednak przeważyło to, że moim zdaniem, jeżeli ktoś pisze ciekawie, to ze wszystkiego potrafi zrobić temat. Co więcej, jeżeli ktoś potrafi pisać tak naprawdę , to niemal wszystko, o czym pisze staje się ciekawe.  Klasyczny dla mnie przykład, to Jerzy Pilch, który dobrych kilka lat temu pisząc felietony w Polityce, często wtrącał tam informacje o piłce nożnej, piłkę tą nawet tam opiewał.    Chociaż piłka nożna interesowała mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, czytałam wszystkie felietony  Pilcha z niebywałą uwagą i ku mojemu zaskoczeniu , ten temat, niegdyś tak nudny, zaczął mnie tak naprawdę interesować. Kiedyś z kolei przeczytałam informacje o książkach biografiach . Okazało się, że dla sprzedaży kwestia, o kim jest książka, ma drugorzędne znaczenie. Tak naprawdę liczy się to, kto tą książkę napisał. Niektórzy autorzy, o kimkolwiek napiszą, osiągają taki efekt,  ich książki sprzedają się, niczym gorące bułeczki.  

             Tak więc kupiłam „Soczi. Igrzyska Putina”, kupiłam kilka miesięcy po olimpiadzie, a przeczytałam w jeden wieczór. Jest to malutka książeczka, niewielkiego formatu, mająca wraz z kilkoma zdjęciami zaledwie 168 stron. Czyta się ją łatwo, napisana jest niezwykle prosto i bardzo czytelnie,  podzielona jest na  tematyczne rozdziały, np. o historii rejonu Soczi, o zrujnowaniu przyrody itp. Żadne z tych zagadnień nie eksploatowane przez Radziwnowicza  nadmiernie, co daje efekt z jednej stron lekkości, a z drugiej pewnej powierzchowności.  Mimo braku zainteresowania zarówno olimpiadą, jak i sportem, w trakcie trwania igrzysk nawet niechcący pewne informacje z mediów wpadały mi  w ucho.  Część z nich znalazłam potem w książce.  Jeżeli ktoś oglądał uroczystości otwarcia czy zamknięcia olimpiady , czytał uważnie  w tamtym czasie media i nie koncentrował się wówczas wyłącznie na wiadomościach stricte sportowych,  to newsów w tej książce znajdzie niewiele.  

        Co najważniejsze jednak dla mnie, to  książka ta właściwie jest o wszystkim, ale na szczęście nie jest o sporcie.  Poczytać można o historii, polityce, kwestiach ekologicznych, a najwięcej o sprawach społecznych.    Niektóre z tych rozdziałów wręcz pochłaniałam. Przykładowo, na skutek wyrębu lasu i kontynuowania gigantycznych robót, wzgórza z okolic miejsca olimpiady zaczęły osiadać, hałdy ziemi zaczęły się zsuwać.  W efekcie domy wielu okolicznych mieszkańców  zaczęły się  przekrzywiać, podłoga zamiast pozioma, stawała się ukośna. Na realną pomoc państwa, jak się można domyślać, mieszkańcy nie mieli co liczyć.  Dość interesujące były dla mnie przyczyny zatrudnienia i zaangażowania w zabezpieczenie  olimpiady Kozaków . Ich rola miała być nie do końca określona, bowiem z jednej strony nie mieli oni uprawnień policji, ale za to nie obowiązywały ich żadne ograniczenia, które nawet  teoretycznie wiążą policji ręce. Jeżeli więc zaistniałaby potrzeba użycia przemocy, Kozacy mieli być idealni , zrobiliby robotę, nie obciążałoby to bezpośrednio Rosjan.  Przykłady różnych ciekawych faktów można mnożyć, ale nie o to tylko   przecież chodzi.

    Biorąc pod uwagę wydawnictwo - Agorę – można było się domyślić, że książka będzie miała charakter tzw. politycznie poprawnej. I tak właśnie jest. Jest sporo informacji o tym, jak wiele krzywd wobec ludności tubylczej w przeszłości dopuścili się Rosjanie, jest mowa o ludobójstwie. Jest mowa o tym, że na Kaukazie cały czas wrze i stale toczą się walki  . I chwała Radzwinowiczowi za to, że o tym pisze. Szkoda tylko, że nie ma nic o terroryzmie  właśnie ze strony przedstawicieli różnych kaukazkich nacji. Przypadki aktów terroryzmu z ich  strony są przecież powszechnie znane, wystarczy wspomnieć chociażby maraton bostoński z 2013r. Radziwnowicz zabezpieczenia przed atakami terrorystycznymi   opisuje jako przesadzone i właściwie zbędne, nie pisze tego wprost, ale ja tak te opisy odebrałam.  I to dla mnie był najsłabszy aspekt książki.  

    4/6

 

czwartek, 14 sierpnia 2014

Agata Christie „Morderstwo na plebanii” audiobook, czyta Artur Dziurman




  
Tym razem jestem usatysfakcjonowana nie w 100%, ale  w bardzo dużej mierze. Po ostatniej lekturze Agathy Christie , mniej udanej, mało znane „Morderstwo na plebanii” okazało się strzałem w dziesiątkę. Tym razem zabójcę tropi panna Marple i to właśnie w tej książce pojawia się ona po raz pierwszy.  Ofiarą już na początku książki staje się antypatyczny pułkownik Protheroe, którego ktoś zastrzelił w najmniej spodziewanym miejscu, bowiem na plebani. Pułkownik był zakałą wioski St. Mary Mead , był skrajnie nieżyczliwy,  wymądrzał się, chciał wszystkimi rządzić. Generalnie nikt go nie znosił, a co za tym idzie, każdy niemal mógł chcieć go zabić .  Bardzo szybko  na policję zgłosił się artysta malarz, przyjezdny, tymczasowo zamieszkujący w St. Mary Mead i oświadczył, że to on jest zabójcą. Na policję zgłosiła się też żona zabitego – właściwie wdowa - i również oświadczyła, że to ona jest zabójcą. Okoliczności zbrodni wskazują zaś na to, że ani malarz, ani żona nie mogli popełnić zbrodni. W wiosce chodziły plotki, że malarz miał romans z córką pułkownika.

     Panna Marple analizując charaktery ludzkie zaczęła szukać różnych wariantów. I najciekawsze, jak zwykle,  są właśnie jej uwagi o ludzkich charakterach.   Tym razem bierze ona pod uwagę banalną z pozoru rzecz, że są ludzie z  natury źli. I to jest kluczem do znalezienia sprawcy.  Są to na szczęście tylko jednostki, ale zapominać o tym nie można.  Brzmi to grafomańsko i niezbyt odkrywczo, ale ostatnio słyszałam w telewizji wypowiedź autostopowiczki, która nie bierze w ogóle pod uwagę wariantu, że niekiedy jazda autostopem może być niebezpieczna.  Uważa ona, ze jeżeli ona jest wobec ludzi życzliwa, to i inni będą wobec niej życzliwi.  Co do zasady może i tak jest, ale nie można zapominać, że od każdej zasady są wyjątki.

     Zapadła mi też  w pamięć scena  z udziałem pastora , jego dużo młodszej żony  i pewnego młodzieńca.  Pastor w pewnym momencie zorientował się, że młodzi doskonale się rozumieją i poczuł się stary i samotny, a właściwie niemal zdradzony. Uzmysłowił sobie, że taka jest natura, że młodość ciągnie do młodości. Agatha Christie po raz drugi wyszła za mąż za znacznie młodszego mężczyznę. Podczas słuchania tego fragmentu wydawało mi się, że odczucia takie, jak miał pastor,  nie były jej obce.

      Interpretacja Artura Dziurmana jest ciekawa, ale i zaskakująca. Dla mnie panna Marple jest uosobieniem ciekawej osobowości, z doskonałymi manierami , inteligencją i wnikliwością. Nie za bardzo rozumiem dlaczego , ale mężczyźni nie lubią panny Marple, ani w wersji filmowej, ani książkowej . Mężczyźni w ogóle nie przepadają za Agathą Christie. Odnoszę wrażenie, że  Artur Dziurman nie odbiega od tego wzorca. On nie znosi panny Marple. Jej partie czytał koszmarnym, skrzeczącym  głosem i zrobił z niej wścibską, wiejską plotkarę.  Gdy zaś którakolwiek  z innych postaci wyraziła się o pannie Marple źle, czytał te opinie z olbrzymią satysfakcją , znacznie głośniej, niż inne kwestie. Miałam wrażenie, ze utożsamiał się   z tymi wypowiedziami. Kiedy z kolei ktoś inny mówił o pannie Marple dobrze, Dziurman czytał te kwestie z nutą złośliwości i z przekąsem. Tak jakby mrugał okiem i dawał do zrozumienia : niech sobie tak mówi, a my i tak wiemy, jak jest naprawdę . Nie mogę pojąć, dlaczego ta postać wzbudza taką awersję.  Ale Dziurmanowi nie udało się obrzydzić mi panny Marple i z pewnością za jakiś czas znowu sięgnę po kolejną powieść z nią w roli głównej. A tak na marginesie to równouprawnienie równouprawnieniem, ale są pewne książki, które podobają się głównie kobietom, i takie które podobają się głównie mężczyznom.  Mówiąc o książkach, które podobają się głównie kobietom, nie mam na myśli bynajmniej tylko romansów.  Każdy z pewnością mógłby wymienić masę przykładów. Mężczyźni nie znoszą  np. „Wichrowych Wzgórz”, „Dziwnych losów Jane Eyre. ” Generalnie, interpretacja taka była nietypowa , ale za to ciekawa i mnie w odbiorze książki nie przeszkadzała.  

5/6

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Agata Christie „Morderstwo w Orient Expressie”



 
        Nigdy jeszcze nie zawiodłam się na Agacie Christie . Z innymi autorami kryminałów bywa różnie.  Wiem, że nie złapię po jej książkach doła, nie będę epatowana ani obrazami  różnych okrucieństw, ani pedofilią, ani dewiacjami seksualnymi.  Będę za to miała kontakt z wyśmienicie nakreślonymi, ponadczasowymi  charakterami ludzkimi w zwykłych sytuacjach.  I wiem, że co najmniej jedna z bohaterek to będzie alter ego autorki, czyli kobieta odważna, zdecydowana, zrównoważona, spostrzegawcza, potrafiąca wybrnąć z każdej niemal sytuacji, mająca przy tym powodzenie  u płci przeciwnej. Zawsze też ktoś , czasem więcej niż jedna osoba, niekiedy wszyscy, ma swoje tajemnice z przeszłości. Pisałam już o Agacie Christie przy okazji „4.50 z Paddington”, nie będę więc powielać swoich wcześniejszych refleksji .

   „Morderstwo w Orient Expressie” znałam tylko z filmu, ale wiedziałam doskonale, na czym polega intryga ,  kto i dlaczego zabił.  Chyba każdy to wie, to przecież najbardziej znane  dzieło Christie. W czytaniu nie przeszkadzało mi to w najmniejszym nawet stopniu, swoim zwyczajem gdy tylko pojawiał się kolejny bohater, szukałam podobieństw do znanych mi osób i starałam się skojarzyć postać fikcyjną z realną . Jest to wyśmienita zabawa.

    W przypadku tej książki motywem przewodnim jest poczucie krzywdy i zemsta. A Agata Christie   jak się okazuje,  akceptuje samosąd. „Morderstwo w Orient Expressie” jest oczywiście niezwykle oryginalne  co do intrygi i oczywiście rozwiązania. Dla mnie miało jednak jedną wadę. Grono podejrzanych jest spore, zabójstwa mógł dokonać każdy z 12 pasażerów pociągu. Książka ma standardową, jak na Christie, niewielką objętość.  Charaktery bohaterów są więc w tej sytuacji jedynie sygnalizowane. Z reguły u Christie liczba podejrzanych jest mniejsza i wówczas  sylwetki opisane są bardziej drobiazgowo. W tym przypadku pozostaje pewien niedosyt.  Przypuszczam, że przy 12 podejrzanych komuś, kto nie zna książki ,  trudno będzie  nawet wytypować ewentualnego sprawcę. Poszlak jest sporo, raz wskazują na jedną osobę, innym razem na drugą , analizowanie tych poszlak mogłoby być  nieco nużące. Wiem, że „Morderstwo w Orient Expressie” uchodzi za jedną z lepszych książek w dorobku A. Christie, w moim przypadku z pewnością nie będzie ono na czele listy. Ale za to sceneria zbrodni jest  wyjątkowo oryginalna, dochodzi do tego powiew luksusu, tajemnica z przeszłości .

4/6

sobota, 9 sierpnia 2014

Aleksandra Marinina – „Kolacja z zabójcą”



    
Wydawnictwo  W.A.B. 2010r. , wydanie II

 
   Pozornie temat jest ciekawy, bo  książka zaczyna się od zabójstwa, dokonanego  przez zabójcę seryjnego . Ofiarą pada młoda kobieta, pracownica moskiewskiego  MSW. Wracała on w nocy z delegacji i gdy wróciła do domu, czekającemu tam zabójcy wystarczyło tylko parę minut, aby Irinę obezwładnić, zabić i upozorować zwykły wypadek. Nikt nie przypuszczałby nawet, że doszło do przestępstwa, ale Irinę z dworca odwiózł przypadkowy mężczyzna, były policjant. Czekał w aucie , aż Irina przyniesie mu obiecaną zapłatę, oczekiwanie się przedłużało i w końcu poszedł do mieszkania. Zorientował się, że coś jest nie tak, że czajnik jest ciepły, zaalarmował policję. I do tego momentu rzeczywiście  było bardzo ciekawie. Potem zaczęło być coraz gorzej i coraz nudniej.

      Do akcji wkracza rosyjska policja z Nastią Kamieńską. Nastia zaczyna rozwiązywać podwójną  zagadkę, złapać trzeba przecież nie tylko sprawcę, ale i zleceniodawcę. Intryga jest mało interesująca, za to nieco skomplikowana. W większości kryminałów istnieje tło społeczne, portrety psychologiczne bohaterów i poza intrygą kryminalną sens stricto, można sporo dowiedzieć się  o kraju, czy mieście, gdzie wydarzenia się rozgrywają, no i o ludziach oczywiscie. W tym przypadku jest odwrotnie. Sylwetki policjantów są słodkie jak lukier. Nastia nigdy nie popełnia błędów, w jej przypadku nie ma mowy ani o  zagadkach nierozwiązanych, ani nawet o zagadkach rozwiązanych tylko połowicznie. Jest jak maszyna. Jej szef, zwany Pączkiem , to  ideał szefa: pracowity, inteligentny, wnikliwy, uczciwy , niezależny itp.  W szeregach rosyjskiej policji nie ma  ani korupcji, ani nepotyzmu, ani bylejakości, niczego nie zamiata się pod dywan . A policja ta jest skuteczna w 100%.  O społeczeństwie nie za wiele wiadomo, bo wszyscy policjanci są tak zapracowani, że nie mają  czasu na to, aby robić coś poza pracą. Z ludźmi spoza MSW czytelnik kontaktu nie ma. O życiu w Moskwie też nie wiele dowiedzieć się nie można.

   Fatalne jest to, że dość szybko można zorientować się, kto był zleceniodawcą zabójstwa. Osoba sprawcy – bezpośredniego zabójcy - nie ma wielkiego znaczenia, od samego początku widomym jest, że jest to nowa postać, nieznana, czytelnik nie musi więc nikogo podejrzewać.  Nie jest to moja pierwsza powieść A. Maryninej , ale zdecydowanie podobała mi się najmniej.   

2/6