Kilkakrotnie
już to pisałam, a po lekturze kolejnych książek Mariasa tylko się w tej tezie
utwierdzam. Javier Marias to zdecydowanie mój ulubiony współczesny pisarz. Od
paru lat już, podobnie jak i wiele innych osób,
kibicuję mu w tym, aby dostał literackiego Nobla. W moich prywatnych rankingach najlepszych
książek roku zawsze jest w czołówce. Wszystko u niego idealnie współgra, treść
i forma. O głębi rozważań psychologicznych pisałam już kilkakrotnie przy okazji
innych książek, tutaj - "Twoja twarz jutro", tutaj - "Serce tak białe", tutaj-"Zakochania" i tutaj - "Jutro w czas bitwy o mnie myśl". Nikt chyba tak, jak on nie potrafi opisać
człowieka, tego co robi, co ukrywa, jakie są jego motywy. Nie wspomniałam nigdy
jeszcze o języku. Język u Mariasa jest
piękny. Panuje teraz niejako moda na grafomanię. Pisać każdy może , podobnie jak i chociażby
malować. Tylko że gdy nie ma się talentu literackiego, może to być i lekkie i
fajne i przyjemne, takie rzeczy zresztą też czytuję, ale ta pisanina pozbawiona
jest wówczas wartości literackich. Wystarczy przeczytać parę akapitów Mariasa i
wiadomo już, co to znaczy – mieć talent.
poniedziałek, 29 sierpnia 2016
środa, 24 sierpnia 2016
Carla Montero „Szmaragdowa tablica” – audiobook, czyta Joanna Jeżewska
Strasznie
długi jest ten audiobook i strasznie nierówny. Podczas słuchania targały mną
raz po raz sprzeczne odczucia. Z jednej strony
wciągał w inny świat, głównie gdy mowa była o dziełach sztuki, handlu
nimi czy fałszowaniu ich, a w innych miejscach irytował niedorzecznie
prowadzoną akcją lub indolencją autorki.
Jazda samochodem z nim wydawała mi się mimo wszystko jednak zawsze
krótsza, bez względu na odległość i przyjemniejsza. To trochę tak, jak z
różnymi durnymi serialami, gdy już ktoś się wciągnie, to ciężko jest zrezygnować
i przestać oglądać.
Wydarzenia
rozgrywają się w dwóch płaszczyznach czasowych. Współcześnie Ana, młoda
Hiszpanka, historyk sztuki, kustosz w muzeum , otrzymała od narzeczonego
Konrada propozycję, aby odnalazła obraz „Alchemik” Giorgonego, malarza
wczesnego renesansu. Szukając go natrafiła na ślad rodziny Bauerów, do których
niegdyś on należał, trop urywał się w czasie drugiej wojny. I część wydarzeń to
właśnie te, które rozgrywają się podczas wojny, a główną ich bohaterką jest z
kolei Sara, młoda Żydówka. Zarówno we współczesności, jak i wątku wojennym obie
kobiety przeżywają romanse, szczególnie absurdalny jest romans Sary, zakochała
się w oficerze SS, który przyczynił się do zabicia jej ojca. Na marginesie
dodać trzeba, że nie istnieje dzieło „Alchemik” autorstwa Giorgonego, jest to wytwór
wyobraźni autorki, ale to akurat nie jest wielkim problemem, w tym przypadku
Montero zgrabnie z tego wybrnęła. W książce
jest to obraz, który widzieli tylko nieliczni.
Szczególnie ciekawe wątki to właśnie te związane ze sztuką, bo autorka
opisała zafascynowanie sztuką Niemców, głównie tych najwyżej postawionych,
łącznie z Hitlerem i autentyczną obsesję na punkcie poszukiwań czegoś
nadprzyrodzonego, co może zapewnić panowanie nad światem. Sam Giorgone był malarzem
tajemniczym, jego obrazy można odczytywać na różne sposoby. Ana specjalizowała
się właśnie w Giorgonem.
Irytujące delikatnie mówiąc były dla mnie wątki
, związane z wojną. Wiedza autorki jest porażająco niska, momentami żenująca,
wydaje mi się, że żaden polski pisarz nie napisałby podobnych bzdur. W niektórych fragmentach miałam ochotę dać sobie spokój ze słuchaniem.
Żaden Polak nie wymyśliłby chyba historii o Żydówce zakochanej w trakcie wojny
w oficerze SS, który był „dobrym Niemcem” i z narażeniem życia własnego i
swojej rodziny ratował Żydówkę. A jakby było jeszcze mało, to do pomysłu
ocalenia Sary przekonywał samego Himmlera. Himmler zaś nie mając nic lepszego
do roboty godził się na taką rozmowę i rozważał problem, czy Sara powinna być stracona,
czy nie. Szczytem idiotyzmu było
wymyślenie stowarzyszenia, w skład którego wchodziło dwóch byłych niemieckich
oficerów, ocalona Żydówka i Lew Trocki.
Przykłady nonsensów można mnożyć. Wiadomo, że Hiszpanów nie dotknęła
druga wojna, byli wówczas świeżo po swojej wojnie domowej, ale żeby pisać takie
bzdury, to już przesada. To, co
wymieniłam, to tylko przykłady tych bzdur. Jest ich dużo więcej.
Nasunęły mi się od razu porównania z
romansem wszechczasów, czyli z „Jeźdźcem miedzianym”, o którym pisałam tutaj. W
porównaniu do „Szmaragdowej tablicy” „Jeździec” wydaje mi się teraz wręcz
arcydziełem. W tamtym przypadku autorka miała wiedzę o realiach życia w
Leningradzie w czasie wojny, można było sporo się nauczyć. I wciągał
zdecydowanie bardziej.
Interpretacja książki w wykonaniu Joanny
Jeżowskiej jak to się mówi - może być. Nic nadzwyczajnego, ale mogło być
gorzej. I nie mogę na zakończenie nie podnieść jeszcze jednej kwestii, zakończenie
jest niebywale rozwlekłe, ciągnie się kilka godzin, miałam już dosyć.
3/6
niedziela, 14 sierpnia 2016
Lilian Jackson Braun - „Kot, który jadał wełnę”
Pisałam
już kilkakrotnie o książkach Lilian Jackson Braun, a właściwie o jej serii o
Qwillu i jego dwóch wspaniałych kotach. O całym cyklu i o pierwszym tomie pt. „Kot,
który czytał wspak” pisałam tutaj i tutaj. Ostatnio w wolnej chwili zaczęłam
znowu do całości wracać. Książki te nadal są dla mnie fascynujące, ciepłe, pogodne a do tego zawsze
jest, jak to w kryminałach bywa, morderstwo w tle.
W tomie drugim Qwill nadal jest dziennikarzem
w tej samej miejscowości, co poprzednio. Zaledwie jednak dowiedział się czegoś
o sztuce, redaktor naczelny zlecił mu, aby zaczął zajmować się wnętrzarstwem. O
tym temacie, podobnie jak wcześniej o sztuce, Qwill nie miał pojęcia. Tego typu
zmiany również powodują, że cały cykl tak bardzo mi się podoba. Qwill nie
zajmuje się niczym wyjątkowym, ale tym, co jest w zasięgu ręki każdego
człowieka. Każdy gdzieś mieszka i nie
chodzi o to, aby po lekturze książki, każdy stał się fanem magazynów
wnętrzarskich. Ale zwrócenie chociażby odrobiny uwagi na tego typu sprawy z
pewnością może podnieść komfort życia. To
samo właściwie odnosi się do tomu pierwszego. Nie każdy interesuje się sztuką, Qwill
też po epizodzie „krytyka sztuki” również nie stał się fascynatem malarstwa.
Ale zainteresował się nim i jego życie stało się jeszcze barwniejsze, okazało
się , że na wyciągniecie ręki są różne fascynujące rzeczy. Odnośnie
wnętrzarstwa, przykładowo jeden z jego znajomych, dekorator wnętrz,
zaprezentował mu ciekawe spojrzenie na sposób urządzenia domów. Dla mnie było
to dość nowatorskie, bo nigdy do tych spraw nie przywiązywałam wagi i
zabrzmiało to jak abstrakcja, aczkolwiek bardzo intrygująca abstrakcja.
Mianowicie zakomunikował mu , że pokaże mu „wystrój, w którym jest wyobraźnia i
śmiałość, mniej konwencjonalnej gustowności, a więcej ducha”. Już samo takie podejście
potrafi zaintrygować. Chociaż Qwill starał się, pisanie o tej tematyce
sprawiało mu początkowo problemy, zbierał więc porady, np. aby nie pisał o
draperiach – zasłonki. Ja z pewnością na zasłonki mówię zasłonki. W tym tomie
nasz bohater, nadal nie mający własnego mieszkania, zamieszkał chwilowo w
nowoczesnym apartamentowcu.
W pierwszym
tomie Qwill stał się raptownie opiekunem syjamczyka – Koko. W drugim tomie opisane
jest, jak to kocurek zaczął stwarzać problemy, nie jadł, niszczył rożne
przedmioty itp. Qwill jako początkujący opiekun miał spory problem, dopiero w
nowej roli się odnajdywał. Kociarze domyślają się, co to oznacza. Kotek
cierpiał z powodu samotności, Qwill często i długo przebywał poza domem. Qwillowi
doradzono, aby znalazł drugiego kotka i problem się rozwiąże. Drugi kotek, a właściwie
koteczka Yum Yum pojawiła się dopiero pod koniec książki i faktycznie problemy
z Koko wówczas ustały. Od tego właśnie tomu przez cały cykl dziennikarz
występować będzie w towarzystwie dwóch syjamczyków. Szybko chwycił kociego bakcyla, w tym tomie zwierzył
się Koko, mówiąc, że w obecnych czasach wszyscy musimy być konformistami, a
jedyne niezależne istoty, jakie pozostały, to koty.
W tym tomie występuje również, znany z tomu
pierwszego kolega Qwilla, jego szef, Arch Ricker, kolega ze szkolnej ławki. On również
występować będzie przez cały cykl.
A co do historii kryminalnej z tego tomu,
to zaczęło się od tego, że Qwill napisał artykuł o wspaniałej rezydencji,
której właściciel kolekcjonował kamienie szlachetne, oprócz artykułu opublikowano
też zdjęcia. Błyskawicznie doszło do kradzieży kolekcji, a żona właściciela
zmarła w dość niejasnych okolicznościach.
W tych to właśnie okolicznościach
Qwill zaczął stawać na nogi po różnych życiowych zawirowaniach. Alkoholizm,
bezrobocie, rozwód zaczęły coraz bardziej się oddalać. Zaczął coraz rzadziej myśleć,
jak to świetnie było niegdyś być dziennikarzem śledczym. Pisanie o sztuce czy
potem o wnętrzarstwie zaczęło go coraz bardziej wciągać. Wciągał się też coraz bardziej w nowy dla niego, koci świat. Odnowił
przyjaźń z Archem Rickerem. Nawiązał z innymi, nowo poznanymi osobami, np. z
fotografem z gazety. Nie biadolił, że kiedyś tak świetnie mu się powodziło,
zaczął się cieszyć tym, co miał tu i teraz. Jako dziennikarz, rozmawiający z
ludźmi, nie mógł być egocentrykiem, koncentrował się na rozmówcy, a nie na
sobie. Ciekawe są fragmenty, jak to robił, że ludzie szybko mu się zwierzali ze
swoich problemów. No i nadal czytał książki.
5/6
niedziela, 7 sierpnia 2016
Piotr Zychowicz – „Żydzi”
W
dalszym ciągu skrupulatnie czytam Zychowicza i nadal jestem jego fanką. Pisałam
już o „Obłędzie 44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując powstanie warszawskie” , „Pakcie Ribbentrop – Beck” i o „Opcji niemieckiej”.
Wspólny mianownik, jaki łączy te książki to głównie pisanie o rzeczach mało
znanych lub w ogóle nie znanych i
szalenie kontrowersyjnych . Tak samo sytuacja wygląda z „Żydami”. Różnica
polega na tym, że „Żydzi” są książką , na którą składa się zbiór tekstów
historycznych, pisanych dla czasopism, w większości opublikowanych w ostatnich
latach, jak również wywiady głównie z historykami różnych narodowości, również
poprzednio już publikowanymi. Tym razem reklama mówi prawdę, rzeczywiście to ta
książka Zychowicza jest najbardziej kontrowersyjna. Jest jeszcze bardziej
kontrowersyjna, niż „Obłęd” , nie każdy interesuje się powstaniem warszawskim,
a o Żydach każdy ma coś do powiedzenia, mniej lub bardziej sensownego. Nie jest
to książka dla tych, którzy uważają, że w historii narodu żydowskiego nie ma
żadnych białych plam, że zawsze wszystko było sprawiedliwie i świetnie. Ale nie
jest to też książka dla antysemitów, przeczytawszy niektóre teksty będą srodze
zawiedzeni. I wreszcie - książka wbrew pozorom nie jest tylko i wyłącznie o
Żydach, traktuje ona o różnych kwestiach i postaciach, które mają lub miały
związek z Żydami. Dotyczy i historii i współczesności. No i nie ulega
wątpliwości, że całość jest dla miłośników historii, którzy mają o niej jakie
takie pojęcie, autor nie tłumaczy chociażby,
co wydarzyło się 17 września.
Teksty są zgrupowane w cztery rozdziały.
Pierwszy to rozmowy z żydowskimi historykami o Żydach. Rozmówcy z racji od
dawna głoszonych poglądów są wyjątkowo kontrowersyjni. Potem są już rozmowy o
Żydach, ale nie z Żydami. Kolejny rozdział to „Komuniści, syjoniści,
kolaboranci”. I rozdział czwarty dotyczy „Żydów a 17 września”. Część podjętych
tematów jest szeroko omawiana i dyskutowana od dawna na łamach mediów , np.
kwestia tego, na jaką skalę Polacy w czasie wojny Żydom pomagali, a na jaką ich mordowali lub
denuncjowali czy okradali. Ale są tematy mniej znane lub naświetlane zupełne
inaczej, niż gdzie indziej. A o niektórych
tematach z kolei prawie w ogóle się nie mówi, bo już samo zainicjowanie go jest
źle widziane i temu, kto nad nim się pochyla, przypinana jest łatka antysemity.
Dotyczy to chociażby kwestii Żydów komunistów. A z kolei o 17-tym września i odnoszeniu tej kwestii do postaw
Żydów wobec wkraczającej czerwonej armii
nie mówi się w ogóle , mało kogo to w ogóle interesuje.
A oto garść przykładów. W jednym z rozdziałów
historyk amerykański żydowskiego pochodzenia profesor Finkelstein stwierdza, że
Żydzi amerykańscy wymusili na mediach i na amerykańskich uczelniach taki punkt
widzenia, w myśl którego tylko Żydzi mogą być pokazywani jako naród, który ucierpiał w czasie wojny, przedstawiciele
innych narodowości zaś mogą być ukazywani jedynie jako zabójcy lub denuncjatorzy.
Gdy ktoś prezentuje inny pogląd nie zrobi kariery.
Jeden z rozdziałów dotyczy Piusa XII, papieża
z czasów wojny, powszechnie uważanego za antysemitę, który swoją rzekomą biernością
wobec niemieckich zbrodni przyczynił się do śmierci wielu Żydów. Okazuje się,
że było zupełnie odwrotnie, przytoczone są dane, z których wynika, że ocalił on
olbrzymie rzesze Żydów. I całe szczęście, że jako głowa Kościoła nie zajął oficjalnego
stanowiska w sprawie eksterminacji ludności żydowskiej, gdyby tak zrobił,
błyskawicznie przestałby być papieżem i jakakolwiek pomoc byłaby już wówczas
niemożliwa. Co zaskakujące, bezpośrednio po wojnie odbierał on wyrazy
wdzięczności również od Żydów. A dlaczego w powszechnym odczuciu jest on
odbierany jako antysemita i niemal poplecznik morderców? Według Zychowicza i
materiałów, na które się powołuje, Pius XII „zawdzięcza” to specjalnej operacji
propagandowej, zrealizowanej przez KGB, dla której była to jedna z form walki z
Kościołem.
Inne kwestie to chociażby sprawa statku pasażerskiego
St Louis, który przed wojną regularnie kursował pomiędzy Niemcami a USA. W maju
1939r. na jego pokład wsiadło prawie 1000
Żydów, którzy mieli legalne wizy i uciekali przed zbliżającą się zagładą.
Zamierzali oni wysiąść na Kubie. Okazało się, że Kuba zmieniła przepisy i
anulowała wszystkie zezwolenia na pobyt.
Kapitan statku z Kuby popłynął więc na Florydę, ale amerykańska straż przybrzeżna zatrzymała
statek. Roosvelt chciał jak najdłużej być prezydentem, a społeczeństwo
amerykańskie było wyjątkowo nieprzychylne przyjmowaniu Żydów, nikt nie
zdecydował się na zmianę restrykcyjnych przepisów. Statek odprawiono więc z USA
i musiał zawrócić do Europy, przywódcy państw europejskich okazali się w tym
konkretnym przypadku mniej cyniczni od Roosvelta i kilku z nich zgodziło się przyjąć Żydów. Tylko co z
tego? Przeważająca większość tych Żydów zginęła po wybuchu wojny. To skrajny przykład obłudy, o
którym mało słychać.
Najciekawsze i najmniej znane kwestie
znaleźć można w rozdziałach o komunistach, syjonistach i kolaborantach oraz o
17-tym września. Problem 17-ego września sprowadza się, generalizując, do tego, że armia czerwona witana była przez
Żydów entuzjastycznie, a co gorsze denuncjowali oni często Polaków. Szkoda, że
w przeciwieństwie do tematyki obozów zagłady, getta itp. kwestii, o tym właśnie
problemie nie ma żadnych merytorycznych dyskusji. Dobór rozmówców w wywiadach,
przedrukowanych w „Żydach” jest taki, iż na łamach książki w pewnym zakresie można
przeczytać coś w rodzaju dwugłosu.
Książki Zychowicza mają to do siebie,
że czyta się je rewelacyjnie. Co z tego, że istnieją prace naukowe historyków z tytułami naukowymi,
skoro z uwagi na hermetyczny język i styl pisania, poza innymi pracownikami
naukowymi mało kto je czyta. Jak już pisałam przy okazji innych książek tego
autora, Zychowicz może drażnić, można się z nim zgadzać lub nie zgadzać, ale
nikt podczas czytania nie nudzi się. Chociaż autor jest historykiem z zawodu,
jego książki nie są pracami naukowymi. Dzięki temu może robić więcej, niż zawodowy
historyk. Historyk z tytułem naukowym nie rozważa alternatywnych wersji
historii, nie ocenia politycznych posunięć w kategoriach moralnych, niestety
rzadko kiedy skupia się na tematach kontrowersyjnych, bezpieczniej dla niego jest
konformistycznie zajmować się tematyką, która nie wzbudza wielkich emocji,
dzięki temu nikomu się narazi. Zychowicz
zaś nie ukrywa swojego subiektywnego punktu widzenia, rozważa historie
alternatywne. I dzięki temu go czytam.
6/6
wtorek, 2 sierpnia 2016
Hakan Nesser „Karambol”
Latem, szczególnie w upały, czytam więcej książek
luźniejszych, niż zwykle. „Karambol”, kryminał z cyklu z komisarzem Van
Veeterenem był lekturą wyjątkowo udaną. Od dawna nie czytałam tak bardzo wciągającej
książki. Zajęło mi to dwa popołudnia, a gdy zaczęłam, wszystko inne musiało
zejść na drugi plan, zburzyłam cały harmonogram różnych spraw, które miałam do
załatwienia. Pod względem wciągania w lekturę ten tom był porównywalny chyba
tylko z Lee Child`em. Zapomniałam o wszystkich innych sprawach i przez jakiś
czas żyłam w świecie Nessera. Autor wymyślił nie tylko oryginalną akcję, ale i w
równie oryginalny sposób o niej opowiedział. Nie doszukałam się w tej książce
ani drugiego, ani trzeciego dna, ani nadzwyczajnych rozważań psychologicznych,
ale jest to bez wątpienia rzecz bardzo dobrze napisana i dająca do myślenia.
Wydarzenia rozpoczynają się fragmentem,
który opisuje, co robi „Mężczyzna, który wkrótce miał zabić” i co dzieje się „Chłopakiem,
który wkrótce miał umrzeć”. Mężczyzna wsiadł do samochodu, będąc nietrzeźwym w
fatalną pogodę, nocą i potrącił tego chłopaka. Znamy więc przebieg zdarzenia,
wiemy mniej więcej, kim był zabity, nie wiadomo natomiast, kim jest kierowca,
który zabił. Wkrótce potem zabójca zabił ponownie kolejną osobę, tym razem z
zimną krwią. Dlaczego tak się stało, chętni przeczytają. Autor opisuje
oczywiście poczynania ekipy śledczej, a czytelnik wie, czy ekipa ta zmierza w
prawidłowym kierunku, komu z ekipy najlepiej idzie dedukcja.
A
co do zabójcy to normalny człowiek, jakby się wydawało, w przeciągu kilku
tygodni przeistoczył się w potwora. Sam
tak powiedział o sobie w końcowej scenie – „Jeszcze dwa miesiące temu byłem normalnym
człowiekiem”. A może potwór w nim drzemał i czekał na okazję, aby się obudzić? Pierwsze
wydarzenie w pewnym stopniu było przypadkowe, ale potem degrengolada moralna zabójcy
postępowała w zastraszającym tempie. Czy z każdym innym by tak było? Pewnie
nie. Ale czy na pewno? Jest się nad czym zastanowić. Jeden z bohaterów książki
przypomniał teorię kul bilardowych . Każdy, tak jak i kule toczy się po
gładkiej, równej powierzchni . „Prędkość i kierunek są ustalone, ale nie sposób
przewidzieć, co stanie się, gdy się zderzymy i potoczymy w innym kierunku”.
„Karambol” jest zdecydowanie lepszy od
tomu „Jaskółka. Kot. Róża. Śmierć” tego samego autora. Tą drugą książkę
czytałam jakiś czas temu i teraz nie byłabym w stanie jej opowiedzieć, zlała mi
się w pamięci z innymi kryminałami. „Karambol” jest na tyle oryginalny, że nie
sposób go pomylić z czymkolwiek innym. Sądzę, że nawet za parę lat będę w stanie
go opowiedzieć. I to wciąganie czytelnika jest tak niepowtarzalne, że już za
samo to warto „Karambol” przeczytać.
5/6
Subskrybuj:
Posty (Atom)