niedziela, 29 sierpnia 2021

Marian Turski "XI. Nie bądź obojętny"

      

Obraz znaleziony dla: Mojżesz Dekalog. Rozmiar: 200 x 160. Źródło: modlitwaepl.blogspot.com

 Gdy zobaczyłam tą książkę, zastanowiłam się chwilę, czy jest sens ją czytać, przecież cała zawartość już wynika z tytułu. Czy nakaz "Nie bądź obojętny" można w jakiś szczególny sposób rozwinąć? Można. Marian Turski, który przeżył Holocaust i ma doświadczenie niemal stuletniego życia, rozwinął tą myśl tak, że naprawdę warto poświęcić ze 2, 3  godziny na lekturę. Książka to częściowo zbiór przemówień autora, wygłoszonych przy różnych okazjach, częściowo zaś wspomnienia, a do tego  i zdjęcia. Generalnie teza autora brzmi tak, że gdyby nie znieczulica i obojętność na wszystko, co jest gdzieś daleko i nas nie dotyczy, nie doszłoby do Holocaustu. Aby więc nie dopuścić do kolejnego Holocaustu, nie można być obojętnym. 

     Bardzo prosto jest nie być obojętnym, gdy wszyscy współczują osobom pokrzywdzonym np. przez klęskę żywiołową i robiona jest zbiórka na rzecz poszkodowanych. M. Turskiemu jednak nie tylko o taki brak obojętności chodzi. Ma on na myśli głównie brak obojętności nie tylko wobec wszelkiej niesprawiedliwości, wobec rasizmu, antysemityzmu itp. "Nie bądź obojętny" oznacza także sprzeciw wobec nienawiści czy pogardy na wszelkich możliwych polach, to sprzeciw wobec wszelkiej dyskryminacji, np. wobec LGBT, Rosjan, Ukraińców, Cyganów a także i wobec przeciwników politycznych. Ten nakaz dotyczy zarówno sfery prywatnej, gdy coś się dzieje tuż obok nas, ale też gdy dzieje się gdzieś dalej i wiemy o tym np. z mediów. 

     "Nie bądź obojętny" to także nakaz walki z populizmem, który doprowadza  do wzrostu ciemnoty i wszystkiego, co się z nią wiąże, w tym właśnie do manii wyższości i pogardy wobec innych. To nakaz rozmowy  z ludźmi, których poglądów nie podzielamy.   

    M. Turski zwraca uwagę na szczególne sytuacje. Bardzo prosto jest nie być obojętnym, gdy wokół nas wszyscy też obojętni nie są. Ale gdybyśmy musieli się komuś narazić brakiem obojętności, np. występując w pracy w obronie osoby dyskryminowanej, to już byłby problem. 

5/6

     


wtorek, 24 sierpnia 2021

Ewa Winnicka „Greenpoint. Kroniki Małej Polski”

 


wallpapers: Manhattan New York City

 

   Nigdy nie mogłam pojąć fenomenu wyjazdów do Stanów i harowania tam od świtu do nocy, mieszkania w slumsach i ciułania pieniędzy. Liczyłam na to, że „Greenpoint” pomoże mi to zrozumieć. Ewa Winnicka odwaliła kawał dobrej roboty, ale tego zjawiska nie zrozumiem chyba nigdy. Winnicka spędziła sporo czasu na rozmowach z naszymi emigrantami,  dla mnie najbardziej porażające były opisy ich harówki, od rana do wieczora, niekiedy 7 dni w tygodniu i jeden tygodniowy urlop na rok. W niektórych przypadkach kilkadziesiąt lat bez kontaktu z kulturą, z literaturą itp. W takich warunkach trudno zadbać o głębsze kontakty w ramach rodziny, czy przyjacielskie. Gdyby ktoś traktował współcześnie zwierzę, np. konia tak, jak ci ludzie traktują siebie, musiałby liczyć się z możliwością poważnych problemów, np. sprawą karną za znęcanie się nad zwierzęciem i z odebraniem tego zwierzęcia. Nawet gdy ci ludzie ostatecznie dorobili się majątku, chociażby na nieruchomościach, to dla mnie w żaden sposób nie są wygrani, nikt im tych zmarnowanych lat nie zwróci.  

       Ale „Greenpoint” to nie tylko współcześni emigranci, w książce pokazana jest polska emigracja na Greenpoincie od samego początku, od kiedy Polacy się tam pojawili. Są więc chłopi czy robotnicy, którzy ledwo potrafili pisać i czytać i przybywali tam w XIX wieku z biedy, za pieniądzem. Są uciekinierzy z czasów wojny, Żydzi uciekający przed pogromami, są uciekinierzy z okresu stanu wojennego. No i jest też najnowsza i najmniej liczna nasza emigracja, współczesna, wśród której są też ludzie wykształceni, którzy pracują zgodnie ze swoimi kwalifikacjami wykonując pracę intelektualną, mieszkają w normalnych warunkach. Są też i tacy, którzy pracowali fizycznie w NY przez kilkadziesiąt lat i na czas zorientowali się, że idzie koniunktura na nieruchomości. Zainwestowali w te nieruchomości, często dzięki kredytom i pożyczkom, no i stali się milionerami, na starość nie muszą już pracować.  

        Autorka starała się wyłapać wszelkie możliwe zjawiska, jakie tam występują i masę ludzkich postaw. Nie opisuje tylko tych emigrantów, którzy harują całymi dniami i świata poza tym nie widzą. Emigrantów jest dużo, dużo jest więc też różnorakichpostaw. Opisała np. kobietę, która czuła misję pomagania innym i realizowała się w tym. Opisała tych ludzi, którzy odważyli się zająć czymś więcej, niż tylko pracą fizyczną. Są też opisy różnych frakcji  w emigracji, walk pomiędzy nimi. Są i artyści, związani z Nowym Jorkiem, np. rzeźbiarz Andrzej Pityński, pisarze, m. in. opisujący emigrację na Greenpoincie, np. Janusz Głowacki, jest też i Jerzy Kosiński. Jest młoda dziewczyna z niebywała energią i duszą społecznika, która chciała zostać radną. Są też i księża, którzy odegrali swego czasu spora rolę w kształtowaniu się tej społeczności. Nie ma chyba takiego zjawiska, które zostałoby pominięte.

   W tle wszystkich opowiadań jest historia, są nie tylko wojny, ale 11 września, dojście do władzy Trumpa i masa innych. Jest to więc też książka, która można traktować jako historyczną. Wspomniane jest też zjawisko współczesnych bezdomnych Amerykanów, o którym obszerniej jest w „Nomadland”. Mieszkają oni w skupiskach, w namiotach, rozbitych na trawnikach, gdzie są hydranty z wodą. Rano do takiego koczowiska podjeżdża autobus szkolny i zabiera dzieci na lekcje, potem oczywiście je odwozi. Paradoksalnie, w tych koczowiskach nie ma chyba Polaków. Los okazał się złośliwy, bo ta Ameryka przez dziesiątki lat uchodziła u nas w wielu kręgach za co w rodzaju ósmego cudu świata.

      No i oczywiście podczas lektury nasuwają się refleksje natury psychologicznej, np. jak to się dzieje, że jedni ludzie są bardziej zaradni, potrafią  zaryzykować i zawalczyć o swoją pozycję, inni pozostają tylko tymi pracownikami fizycznymi. Zastanawiałam się nad tym i wydaje mi się, że kalifikacje mają tu mniejsze znaczenie, najważniejszy jest chyba stan umysłu i nastawienie psychiczne. Są też i inne aspekty życia na emigracji, jedni pomagają innym drudzy odwrotnie, oszukują ich. Jest też opisane kolejne dziwne zjawisko inercji, jakiej bezwoli, gdy niektórzy ludzie chcieliby wrócić do Polski, ale „nie mogą”, cały czas się zastanawiają, analizują itp.

    Całość czyta się wymienicie, gdy mowa jest o współczesnej emigracji, gdy ci ludzie się wypowiadają. Część  historyczną, np. powstanie Greenpointu czyta się znacznie gorzej, jest po prostu mniej interesująca. Podobnie nieszczególnie interesujące są opisy najwcześniejszej emigracji z XIX wieku, wydrukowane są oryginalne listy, który były przedmiotem badań, pisane przez ludzi, którzy ledwo umieli pisać. Wszystkie są do siebie bliźniaczo podobne. Całość jest rzetelna, poprawna, ale nie znalazłam tu nic porywającego, czy odkrywczego. 

    4/6

niedziela, 22 sierpnia 2021

Szczepan Twardoch „Drach” – audiobook, czyta Andrzej Mastalerz

 

Ta konkretna książka jest chyba lepsza do czytania, zamiast do słuchania. Wydarzenia z życia różnych osób nie są pokazywane chronologicznie, są bardzo mocno poszatkowane, chwilę jest mowa o jednej osobie w okresie np. z I wojny, potem jest inna osoba po II wojnie, potem ktoś inny w jednym z powstań śląskich, następnie jeszcze inny ktoś w 2000r., dalej  zupełnie inna osoba zaraz po II wojnie itd. itp.  W jednym rozdziale może być kilkanaście przedziałów czasowych i może być mowa o kilkunastu osobach. W kolejnym rozdziale nie ma prostej kontynuacji, typu że wątki rozpoczęte są kontynuowane od momentu ich przerwania, bo mogą być podejmowane jeszcze inne wątki, ta kontynuacja oczywiście jest, ale wszystko jest ze sobą mocno pomieszane, niekiedy wątek się urywa i gdy narracja wraca do określonego bohatera,  często jest on pokazywany w zupełnie innym okresie życia. Bardzo mocno utrudnia to odbiór, w przypadku audiobooka cofnięcie się i znalezienie określonego fragmentu, gdy chce się coś sobie przypomnieć, jest mocno utrudnione, a gdy słucha się w samochodzie po prostu niemożliwe. Poszczególne postacie się więc mylą. W przypadku książki zawsze można przekartkować parę kartek wstecz i sobie coś przypomnieć, można nawet i zanotować, kto był czyim mężem, czyim ojcem itp. 

   Kolejnym mankamentem jest brak tłumaczenia często wtrącanych  do narracji zdań, wypowiadanych w j. niemieckim.  Ponieważ wydarzenia rozgrywają się na Śląsku, bohaterowie mówią trochę po polsku, trochę gwarą śląską, a trochę po niemiecku. Czytałam, że był to celowy zabieg, aby można było pokazać poczucie obcości. Czytając książkę pewnie sprawdziłabym, co to oznacza. W przypadku tego audiobooka jeśli ktoś nie zna niemieckiego, to niektóre fragmenty nie będą dla niego zrozumiałe. Odbiór całości też może być wówczas niepełny, skoro pewne zdania są wprowadzone do tekstu, to mają swoje znaczenie, a gdy się ich nie zna, może być problem z odbiorem całości. 

    W ten poszatkowany sposób Twardoch opowiada historię dwóch rodzin na tle wydarzeń historycznych. Te historyczne wydarzenia to głównie I wojna, powstania śląskie, trochę II wojny na Śląsku, no i oczywiście okresy pokoju.  To odwrócenie perspektywy z wydarzeń, które są najczęściej omawiane i opisywane w mediach, książkach czy filmach np. powstanie warszawskie, II wojna, działania AK jest naprawdę ciekawym zabiegiem. Na Podkarpaciu, skąd pochodzę, temat powstań śląskich jest totalnie nieobecny, podobnie i I wojna. Z wydarzeń historycznych w pamięci starszych osób i w historiach rodzinnych obecne stale są partyzantka AK,  najazd radziecki z 17 września, wywózki do łagrów  i napady Ukraińców na ludność polską po wojnie. Słuchając Twardocha miałam wrażenie, jakbym czytała o innym państwie i innym narodzie. Zdecydowanie najciekawsze były fragmenty, związane z I wojną. 

    „Drach” nie jest jednak absolutnie żadną sagą rodzinną i przedstawienie wydarzeń historycznych nie jest bynajmniej jedynym celem napisania tej książki. Poszatkowanie wydarzeń też miało swój sens. W wydarzeniach poszczególnych rodzin, opisywanych z tej perspektywy  widać pewne zależności, a momentami nawet pewien fatalizm, który nie wynika bynajmniej tylko z wydarzeń dziejowych, na które nie ma się wpływu. Fatalizm tkwi jakby w ludziach. Przykładowo jeden z bohaterów, który walczył w I wojnie z tej wojny powrócił, był młody, zdrowy, miał pracę, ożenił się tak, jak chciał, miał wszelkie szanse na szczęśliwe życie. I sam z własnej inicjatywy to wszystko zniszczył w dosyć nietypowy sposób, to zresztą jeden z najciekawszych wątków, no i skończył w bardzo, ale to bardzo marny sposób. Wiele lat potem jego pra pra wnuk powtórzył ten schemat, co do zasady, nie co do szczegółów. Zapowiadał się wyśmienicie, osiągnął sukcesy na każdym polu i zniszczył wszystko własnymi rękami.  I każdy z nich powinien odpowiadać przed sądem za zbrodnię, jeden bardziej spektakularną, inny inną. Pra praprawnuk nie miał bladego pojęcia o losie swojego przodka, w ogóle go to nie obchodziło. A jednak historia się powieliła. Takich dających do myślenia historii jest wiele. Jest sporo ciekawych spostrzeżeń natury psychologicznej. Przykładowo dwie osoby przeżyły piekło w czasie wojny. Na jednej osobie nie wywarło to większego wrażenia, już po wszystkim osoba ta kontynuowała swoje życie, bez żadnych traum. A drugą osobę ta złamało i nigdy nie wróciła do równowagi psychicznej, owszem osoba ta zawarła związek małżeński, miała dzieci i wnuki, ale nie miało to dla niej większego znaczenia, bo cały czas żyła tą wojną. 

      Andrzej Mastalerz czyta poprawnie, jedynie poprawnie, nic poza tym, nie ma tu interpretacji, która wzmaga zainteresowanie tekstem, jest tylko poprawność. Dla mnie "Król" i "Królestwo" Twardocha są fenomenem, "Drach" nie był w stanie mnie jakoś szczególnie zaciekawić, być może to przez tą obcość. Ale pewnie ktoś pochodzący ze Śląska może powiedzieć, że jest dokładnie odwrotnie.    

    4/6


wtorek, 17 sierpnia 2021

Lilian Jackson Braun „Kot, który tropił złodzieja”

Kot który tropił złodzieja

 Seria z kotem to jedna z nielicznych serii kryminalnych, w których detektyw, w tym przypadku dziennikarz,  jest człowiekiem zadowolonym z życia. Zamiast opisów traum czy nałogów, można śledzić, jakie książki czyta Qwill, jakiej muzyki słucha, jakie przedstawienia teatralne ogląda. A jak wygląda zdaniem Lilian Jackson Braun człowiek szczęśliwy i na czym polega według niej szczęście? Qwill nie zawsze był szczęśliwy, ale odnalazł spełnienie w małej mieścinie, ale nie to jest najważniejsze.  Zdaniem niektórych Q „nie ułożył sobie życia”, jest bowiem rozwiedziony i nie ma dzieci, no ale to właśnie t m. in. daje mu szczęście. Ma pasję, która jest pożyteczna dla innych, mianowicie pisanie, on jest zadowolony, a czytelnicy jego felietonów jeszcze bardziej. Mieszka z dwoma kotami, które kocha. Jest pożyteczny też i z tego względu, że założył fundację, której przekazał w zarządzanie majątek, jaki niespodziewanie odziedziczył. I fundacja wspiera ciekawe inicjatywy regionalne. Sam żyje skromnie, to nie pieniądze dały mu spełnienie. Ma partnerkę, z którą mieszkają oddzielnie, ma też przyjaciół. Jest po prostu dobrym człowiekiem, nie idealnym, ale najnormalniej dobrym, bywa niekiedy niemiły i złośliwy, na jego przykładzie doskonale widać, że dobro nie musi być nudne.  A do tego jeszcze jest inteligentny. Dzięki niemu ludzie doceniają miejsce, gdzie mieszkają i gdzie niejednokrotnie się urodzili, doceniają zwykłą codzienność. Nie każdy byłby zapewne zadowolony z takiego życia, uniwersalnego przepisu na szczęcie nie ma. 

   W tym tomie Qwill  tą szarą codzienność urozmaica sobie, angażując się w organizację Festiwalu Lodowego, czyli mnóstwa atrakcji zimowych. Do tego jeszcze zaczyna działać Klub Smakoszy, dla miłośników dobrego jadła, serwujących „jedzenie na  pocieszenie”. Q w jednym felietonie zastanawia się nad urokami lutego i jego niepowtarzalnością, a w innym rzuca czytelnikom wyzwanie, aby napisali, jakie imiona mają ich koty. Odpowiedzi przychodzi mnóstwo, czytelnik sam może się zasugerować wieloma z nich, np. nazwiska pisarzy , malarzy czy muzyków, nazwy zespołów muzycznych, nawiązania do literatury i masa innych. Odzew na  zapytanie o imiona kotów przeszedł najśmielsze oczekiwania. Qwill spośród lektur przypomina sobie „Opowieść wigilijną”, zbliżają się bowiem święta. Czyta zaś Melville`a, w swoim księgozbiorze ma całość jego dzieł i układa je chronologicznie. Fragmenty  o tym, co Qwill czyta i w ogóle te o literaturze uwielbiam, chociaż nie zawsze te fascynacje podzielam.  Melville`a nie czytałam i nie zamierzam czytać, nie spędzę ani chwili na czytaniu o polowaniu na wieloryba i o zabijaniu.   Qwill powieść „Mobby Dick”   postrzega zaś jako dzieło o walce dobra ze złem. 

    Mamy oczywiście też morderstwo, a nawet 2 morderstwa. I jeszcze jest dodatkowy smaczek, bo właśnie w tym tomie opisane są matrymonialne plany dwóch bohaterek. Lynette ma 40 lat, jest jedną z bogatszych kobiet w okolicy i do chwili poznania narzeczonego była „zadeklarowaną starą panną”, która przez 20 ostatnich lat nie miała romansu.  Teraz zamierza właśnie wyjść za mąż. A oprócz tego inna znajoma Qwilla, Celia, która dobija do lat 70, zastanawia się co zrobi, gdy oświadczy się jej znajomy, na co się zanosi.

     I jest też mały fragment z moją ulubioną bohaterką, Amandą, która pojawia się w scenie, gdy Qwill potrzebuje cudzej opinii o pewnej osobie, opinia powinna być szczera, a mało kto jest i inteligentny i mający zmysł obserwacji i szczery. 

5/6 


niedziela, 15 sierpnia 2021

Anna Kańtoch "Wiosna zaginionych"


Obraz znaleziony dla: Wiosna. Rozmiar: 217 x 160. Źródło: gazetakrakowska.pl

 Jak każdego roku po wyłonieniu laureata Nagrody Wielkiego Kalibru za najlepszą polską powieść kryminalną roku sięgnęłam po nagrodzoną książkę. I "Wiosna zaginionych" mnie rozczarowała.  Przez długi czas była po prostu nudna, zaciekawiać zaczęła dopiero grubo po połowie, gdy poszczególne wątki powoli zaczęły się zazębiać. Zakończenie z kolei jest przekombinowane. Nie znalazłam tu niczego godnego uwagi, niczego o czym można pamiętać dłuższy czas. 

   Kompletnie nie przekonała mnie Krystyna Lesińska, ponad 70 letnia emerytowana policjantka. Pomysł, aby seniorka została główną bohaterką trylogii kryminalnej był wyśmienity, ale wykonanie zdecydowanie gorsze. Uwielbiam pannę Marple z powieści Agaty Christie, zawsze występuje ona jako staruszka. Czytając Christie nie czuję żadnego zgrzytu, panna Marple ma wielkie doświadczenie życiowe i wielką życiową mądrość, to widać przy każdej opisywanej rozmowie, jaką ona przeprowadza, czy też i przy każdej refleksji, jaką snuje. Z racji tych obserwacji psychologicznych i gruntownej znajomości ludzkich charakterów, panna Marple zaciekawia. Christie pierwszą powieść o niej  napisała mając lat około 40, a kolejną 50, następne oczywiście jeszcze więcej. I ta staruszka w jej wykonaniu jest wiarygodna. W  nią wpisane są osobiste doświadczenia autorki. A Krystyna Lesińska niczym szczególnym się nie wyróżnia. Gdyby wyeliminować fragmenty o wnukach, to równie dobrze mogłaby mieć 50 czy 40 albo i 30 lat i być np. na wcześniejszej rencie, albo na urlopie wychowawczym. Trzeba byłoby tylko wnuki zamienić na dzieci. Nie zauważyłam w niej mądrości życiowej, wręcz przeciwnie, niektóre jej posunięcia były idiotyczne. Książki o staruszce nie musi oczywiście pisać ktoś w tym samym wieku, ale dla osoby około 40  może to być trudne. Borys Akunin pisząc cykl o detektywie Fandorinie robił tak, aby fikcyjny Fandorin miał tyle lat, co on, autor, i w ten sposób postać detektywa jest wyjątkowo wiarygodna. Fandorin rozmyśla niekiedy o wieku, gdy np. skończył 50 lat w "Świat jest teatrem". Czytałam kiedyś sporo książek Joanny Chmielewskiej, które pisała właściwie niemal w każdym okresie życia, prawie w każdej była też bohaterką książki, również było to wiarygodne. W przypadku Kańtoch jest odwrotnie. Lesińskiej nie można też w żaden sposób nazwać seniorką o mentalności osoby młodej, ona jest nijaka. 

     Wątek zaginionego przed laty w Tatrach brata Lesińskiej też okazał się niewypałem. Chyba ten pomysł miał tylko przyciągnąć czytelnika, w tym tomie w tym zakresie nie dzieje się nic konkretnego, poza wspomnieniem, że takie zdarzenie miało miejsce.  Jeżeli kogoś interesują Tatry, wypadki tatrzańskie czy zaginięcia lepiej zrobi, gdy sięgnie po literaturę tatrzańską, napisaną przez tych, którzy się na tym znają i Tatry kochają, lub oczywiście znali i kochali, np. Wawrzyńca Żuławskiego, Konstantego Steckiego, Jana Długosza, Michała Jagiełłę i in.  

       Ciekawie i wiarygodnie opisany jest problem zaginięcia bliskiej osoby w kryminałach Islandczyka Arnaldura Iindridasona, tam policjantowi Erlendurowi w dzieciństwie podczas zamieci śnieżnej w górach zaginął brat. To wydarzenie naznaczyło Erlendura na zawsze i w każdym tomie widać, jak nie może się z tego podźwignąć. 

    W "Wiośnie zaginionych" podobało mi się wprowadzenie wątku zwierząt, ich obrońców, tego jak ludzie do nich się odnoszą. Nie ma tu niczego szczególnie drastycznego, ale zagadnienie jest wprowadzone, i ten temat Anna Kańtoch ewidentnie czuje. I za samo to daję tej nieszczególnej książce jedną gwiazdkę więcej. 

4/6

    

środa, 11 sierpnia 2021

Lee Child „Elita zabójców” – audiobook, czyta Andrzej Hausner

 

Elita zabójców - Lee Child

     Ten tom to bez wątpienia jeden z lepszych całego cyklu. Akcja wciąga niesamowicie, jak zawsze jest to rozrywka na naprawdę bardzo wysokim poziomie. Cały cykl czytam bez zachowania kolejności i nie ma to żadnego znaczenia dla odbioru. Książki nie da się pomylić z innymi z cyklu, jest wyjątkowo oryginalna, właściwie jest to książka o przyjaźni, prawdziwej przyjaźni. Mówi się teraz często o tzw. wartościach rodzinnych, jako o czymś naj, naj, naj. U Lee Childa nic takiego nie ma, Reacher nie ma żony, ani partnerki, nie ma też dzieci, ale jego książki z nim w roli głównej bez jakiegokolwiek moralizowania są książkami o wartościach uniwersalnych, o empatii, tolerancji, zaangażowaniu gdy trzeba i właśnie o przyjaźni. Reacher, samotnik, współdziała tu z dawnymi  przyjaciółmi z wojska i razem zamierzają pomścić zabójstwo kolegi. To właśnie oni, byli żołnierze, są tutaj elitą zabójców, nie chcą nikogo oddawać pod sąd, bo wiedzą, jak to się często kończy, chcą po prostu zabić zabójców ich przyjaciela. Charakterystycznym motywem jest helikopter, część wydarzeń rozgrywa się właśnie w helikopterze.  

    Reacher żyje sam, ale wie, że ma przyjaciół, którzy w razie potrzeby gotowi byliby mu pomóc. Nie musi się z nimi często widywać, może to być nawet raz na parę lat, nie musi się im zwierzać. Reacher nie potrzebował żadnej pomocy, ale został wezwany do udzielenia tej pomocy. Oczywiście bez wahania z tą pomocą ruszył.

    Powieść ma lekką nutkę nostalgii, bo są nawiązania do starych, dobrych czasów, są konkluzje, że Reacher i jego przyjaciele nie są już tak świetnie wyszkoleni i tacy sprawni, jak kiedyś, teraz mają około 35 lat.  Co szalenie, ciekawe, to pojawiające się porównania, jak kto się urządził kilka lat po odejściu z wojska, kto na tym wygrał, kto stracił. Na pierwszy rzut oka i dla postronnego obserwatora Reacher może robić wrażenie przegranego, „nie ułożył sobie życia” i niczego się nie dorobił. Przyjaciele pytają go delikatnie, czy nie zamierza się ustatkować. On sam widzi różnicę w swojej i ich pozycji, ale czy czuje się z tym gorzej i czy wpłynie to na jakiekolwiek zmiany zachowania?  W kilku miejscach czytelnik może śledzić właśnie takie mini dialogi i razem z Reacherem snuć domysły, czy kto z tej paczki jest najszczęśliwszy i czy w ogóle różnią się stopniem zadowolenia z życia.    

5/6