wtorek, 29 lipca 2014

„Święty chaos” – Cezary Harasimowicz – audiobook

Święty chaos



       Jest to unikalna pozycja,  napisana została przez Cezarego Harasimowicza  specjalnie dla audioteki .  Dzieło to wydane zostało po raz pierwszy  jako audiobook, a właściwie jako audioserial, możliwe było bowiem kupowanie go w odcinkach  ( ja kupiłam jako całość) . Kiedy słuchałam tej pozycji w całości, odcinek za odcinkiem,   miałam wrażenie, jakby poszczególne odcinki były normalnymi rozdziałami książki. Jedyna różnica tkwiła w tym, że na początku każdego odcinka  jest streszczenie tego, co działo się poprzednio. W każdym odcinku jest też podawany pełny skład ekipy, realizującej audiobook. Wersja papierowa przewidywana była od początku dopiero po premierze audiobooka.  Nie ma tutaj jednego czytającego,  jest cały zespół aktorów, a muzykę napisał Michał Lorenc.  Muzyka to wręcz bajka, chyba najmocniejszy atut całego audiobooka. Co do formy nie można mieć jakichkolwiek zastrzeżeń, jest to totalny bajer, a chyba nawet dzieło sztuki.   

       Z treścią jest już niestety gorzej i to z odcinka na odcinek. Początek jest  wciągający i niesamowity, nabrałam po nim wielkiego apetytu na dalsze części. Zaczyna się od scen już historycznych, kiedy  to w Iraku 31 marca 2004r. , w Falludży,  tłum zlinczował 4 Amerykanów, byłych komandosów, a później pracowników firmy ochroniarskiej Blackwater . Scenę tą oglądała i sfilmowała agentka  CIA, podszywająca się pod dziennikarkę. Została niestety ujęta i stracona, a film z egzekucji przekazany został do mediów…. Już w drugim jednak  odcinku okazuje się, że  zabicie agentki to fikcja, że w rzeczywistości ona żyje. Bez dalszych spojlerów więcej  nie da się napisać.  Ciekawy również jest ten odcinek, który to rozgrywa się w oddziale partyzanckim w Czeczenii.  Robi wrażenie, jakoby autor miał sporą wiedzę na temat takich oddziałów, aczkolwiek  podkreślam, że jest to wrażenie, bo interesowałam się tym tematem i głębiej i nie wiem, czy istotnie, wygląda to jak w „Świętym chaosie”. Z odcinka na odcinek akcja robi się coraz mniej prawdopodobna, a w ostatnim  dochodzi do absurdów i ten ostatni odcinek jest to już totalne science fiction. Pierwszemu odcinkowi dałabym ocenę 6, a ostatniemu 1. Całość jest mniej więcej na poziomie 2 . Dodam punkt za wykonanie tj. muzykę, role aktorów itp.

3/6

niedziela, 27 lipca 2014

1913. Rok przed burzą – Florian Illies




Wydawnictwo Czarna Owca 2014, wydanie I

    Ciekawa i całkiem zabawna lektura głównie dla miłośników historii, literatury, sztuki, ale nie tylko . Autor opisał wydarzenia 1913r., miesiąc po miesiącu. Kryteria doboru tych wydarzeń są oczywiście całkowicie subiektywne i w tym tkwiło chyba największe ryzyko dla autora. Oczywiste jest, że nikt do końca nie będzie z tych jego wyborów zadowolony. Dla mnie efekt  jest całkowicie zadowalający.  100 lat w przeszłość to niby mało, ale temat I wojny światowej i okresu bezpośrednio poprzedzającego jej wybuch, jest u nas w Polsce, wyjątkowo mało popularny. Miałam więc wrażenie, jakbym cofała się w jeszcze bardziej , niż 100 lat, zamierzchłą przeszłość.

     Autor opisał wydarzenia polityczne, literackie, z zakresu historii sztuki, ale poświecił też miejsce wydarzeniom z   życia ówczesnych celebrytów. Tyle tylko, że ówczesnymi celebrytami  byli np. światowej klasy malarze czy pisarze, a nie „znani z tego że są znani”.  Wydarzenia wielkie sąsiadują z małymi. Co paradoksalne, część wydarzeń, o których w 1913r, huczał świat, obecnie jest zapomniana lub znana tylko wąskiemu kręgowi osób, np. afera z austriackim , wysoko postawionym  pułkownikiem Redlem, który okazał się rosyjskim szpiegiem. A z kolei cześć wydarzeń, które mogły się wydawać błahe, zmieniły świat, np. otwarcie butiku Coco Chanel, lub otwarcie pierwszego wielkiego domu towarowego .  Ludzie, o których nikt wówczas nie słyszał, zadecydowali o historii XX wieku, przykładowo Hitler był podrzędnym malarzem, malującym jedną akwarelę na dzień i mieszkającym w noclegowni dla bezdomnych mężczyzn w Austrii.  Jedynym rodzajem muzyki jaki znano, była muzyka klasyczna i to w najbardziej klasycznym wydaniu, a szczytem awangardy okazał się Strawiński i jego „Święto wiosny”.  Jazz dopiero się rodził.  A jakie były najsłynniejsze dzieła literackie 1913r. ?  „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta, Mann zaczynał też prace nad „Czarodziejską górą”, A jakie miasto było przysłowiowym centrum świata? Nie był to ani Nowy Jork, ani Londyn czy Paryż. Był to właśnie Wiedeń i zdecydowana większość  opisywanych sytuacji, rozegrała się Wiedniu, ewentualnie w Berlinie lub Monachium. Wystarczyło 100 lat i te miasta nikomu już chyba nie kojarzą się z centrum polityki światowej. Ale niektóre rzeczy pozostały niezmienne, np. wiele osób lubiło szpanować, a szpanem  wówczas było posiadanie automobilu. Miłośnikiem owych automobili był arcyksiążę Ferdynand, którego automobil miał bajeranckie złote szprychy.  Wydawcy gazet nie przeczuwali nadchodzącej wojny, w końcu osiągnięto już taki poziom nowoczesności, że wojna nie mogła tak sobie wybuchnąć, jak to bywało  w dawnych wiekach. Nam się wydaje, że w latach 60-tych XX wieku doszło do rewolucji obyczajowej. Obawiam się, że gdyby usłyszeli o tym artyści  z 1913r., byliby bardzo rozbawieni, większego rozluźnienia obyczajów, niż w  ich kręgach  w tamtym czasie, trudno sobie wyobrazić.

    Jedyne , czego mi brakowało, to spojrzenia na świat z punktu widzenia ludzi niewykształconych, chłopów czy robotników. Nie wiadomo, ile zarabiali, jak żyli i czy w ogóle cokolwiek z tego, czym żył świat , ich interesowało.  Ale może nie wynika to wcale z zapomnienia autora o tej kwestii. Nikt w 1913r. nie interesował się ani chłopami , ani robotnikami , świat żył tak, jakby ani chłopów, ani robotników nie było. I Illies doskonale to odzwierciedlił.  Idealną sprawą byłoby też dla mnie, gdyby książka ukazała się w wydaniu albumowym, ze zdjęciami z epoki, z fotografiami  i znanych i nieznanych osób, z obrazami np.   Kokoschki.

5/6

sobota, 26 lipca 2014

„20 00 mil pomorskiej żeglugi” Juliusz Verne , audiobook, czyta Maciej Stuhr





    Zastanowiło mnie już na wstępie to, dlaczego właśnie to ta książka, a nie inna,  w dzieciństwie podobała mi się tak bardzo… Pierwszy raz chyba słuchałam audiobooka z taką olbrzymią przyjemnością. Tytuł „20 000 mil podmorskiej żeglugi „ od zawsze miał dla mnie coś z magii, jakąś zapowiedź niesamowitej przygody i oderwanie się od rzeczywistości. Tak było zanim jeszcze tą książkę przeczytałam i tak już zostało.  Zastanowiłam się przez moment, przed wysłuchaniem audiobooka, czy słuchanie ma sens, „20 000 mil ”  jest mi doskonale znane , czytałam je przecież w sumie kilka razy i jako dziecko i nawet jako dorosła osoba. Ale dobra literatura ma to do siebie, że czytelnik wie, co się będzie działo , jak się wszystko skończy i mimo to, chce to wszystko przerobić jeszcze raz. I chyba czysta przyjemność z czytania, czy w tym przypadku słuchania, jest najważniejsza . O takiej właśnie przyjemności z czytania toczyły się dyskusje w „Klubie Dumas” Artura Perez-Reverte. Ale nie tylko to się liczy ,  dzięki temu,  że książkę się zna,  można zwracać uwagę na interpretację tekstu,  no i można wychwytywać te fragmenty, które gdzieś  wcześniej umknęły . Zawsze ponadto każdy zwróci się uwagę na coś, co wcześniej nie przyszło mu do głowy. 

          W tym przypadku krótko przed wysłuchaniem oglądałam w telewizji bodajże na Discovery program z cyklu o wielkich  twórcach science fiction . Brzmi to dziwnie, ale Verne był przecież prekursorem science fiction . Poza przypomnieniem, jak wiele rzeczy przewidział dużo wcześniej, niż zostały one wynalezione, przypomniano tam epizod z życiorysu pisarza. Verne gdy był już znanym twórcą,  został zaatakowany na ulicy przez chorego psychicznie. Miał potem problemy ze zdrowiem fizycznym i psychicznym,  i to do tego stopnia, że odciął się od świata, nie tylko odseparował się, ale przestał pisać. Po tym wydarzeniu nie napisał już nic więcej. Myślę, że idea  odcięcia się od brudów tego świata,  musiała w nim tkwić chyba od zawsze. I urzeczywistniła się, gdy nadszedł odpowiedni moment.  I może po tą książkę sięgają właśnie te osoby, które pragną tego samego, chociażby tylko chwilowo.

      Maciej Stuhr czytał świetnie, chociaż muszę przyznać, że nigdy nie wyobrażałam sobie kapitana Nemo tak, jak on. Nemo w jego wykonaniu jest nieco nonszalancki i zadufany w sobie , profesor z jednej strony mu imponuje, z drugiej zaś może się przed nim popisywać. Nemo w wykonaniu Stuhra przypominał mi bardzo zdolne, ale egocentryczne dziecko.  Stuhr nie kładł akcentów na tragizm postaci, tylko czytał jego partie z lekkim przymrużeniem oka i przez to cała lektura nabrała lekkości. Wyjątkiem są sceny, kiedy to Nemo zatapia inny statek i gdy twardo utrzymuje, że nigdy nie uwolni profesora i jego kompanów. W tych przypadkach pobłażliwości dla kapitana nie ma.

     Tym razem podczas słuchania skupiłam się właśnie na osobie kapitana Nemo . To wyjątkowo ciekawa postać,  pełna sprzeczności. Z jednej strony apodyktyczny i nie znoszący sprzeciwu, z drugiej zaś empatyczny, gdy chociażby ratuje przed atakiem rekina poławiacza pereł, czy gdy przekazuje pieniądze dla powstańców, walczących na Krecie. Do tego błyskotliwy, inteligentny, oczytany. Potrafi uratować chociażby tego poławiacza pereł, narażając się przy tym na spore ryzyko , ale jakiś czas później, gdy przyjdzie mu do głowy pomysł dotarcia do bieguna , naraża poważnie dla zachcianki życie nie tylko swoje, ale i całej załogi.  Nie ma żadnych skrupułów, aby  z zemsty zatopić inny statek i skazać całą załogę na śmierć.  Psychiatrzy z pewnością mają swoje określenia na tego typu osobowość, kapitanów Nemo nie jest obecnie wcale tak mało.    I wcale nie trzeba ich przecież szukać tylko wśród samotnych żeglarzy, oni są przecież wszędzie,  a skoro nie mogą schronić się na Nautilusie,  mają inne kryjówki,  dla jednych jest to dom , dla innych pasja np. muzyka  , wymieniać można byłoby w nieskończoność . 

     Zaskoczyło mnie tez kilka innych rzeczy, których faktycznie wcześniej nie dostrzegłam. Verne był prekursorem ekologii i pacyfizmu. W „20 000 mil” zwracał uwagę na grożącą oceanom katastrofę ekologiczną, na bezwzględne trzebienie ryb i na możliwe zachwianie równowagi ekologicznej i związane z tym konsekwencje. Konsekwencje te przewidział bardzo trafnie. Ostro protestował też przed zabijaniem dla zabijania i przed agresją. Niechęć kapitana Nemo do profesora i jego towarzyszy, a szczególnie do Neda Landa prawdopodobnie wzięła się już od pierwszych chwil ich znajomości. Kapitan ostro zareagował na sytuację, gdy harpunnik, będący jeszcze pasażerem innego statku,  widząc Nautilusa i biorąc go za wieloryba, bez powodu usiłował go zabić.   Równie ostro zareagował, gdy Ned Land chciał dla rozrywki w późniejszym okresie zabijać wieloryby.  Verne był wielkim humanistą i wielbił ona takie wartości, jak dobroć , braterstwo, wolność.  Gdy profesor niemal umierał z braku powietrza, jego służący z Landem oddawali mu swój tlen z aparatów do oddychania z kombinezonów nurka. Narażali się tym samym , w pełni świadomie na to, że to oni umrą. Gdy powiedzieli o tym profesorowi, gdy poinformowali go, że z racji jego wiedzy uznali, że to on zasługuje, aby przeżyć, a nie oni, profesor zakomunikował im, że nie ma bardziej wartościowego człowieka nad człowieka dobrego.  Wyjątkowo przejmująco brzmiały też fragmenty, gdy profesor opisuje , w jak strasznym z powodu niewoli, stanie psychicznym był Ned Land. Ostatecznie i profesor i jego służący i Land woleli zaryzykować utratę życia, niż być pozbawionymi wolności. Te fragmenty właśnie w wykonaniu Macieja Stuhra wryły mi się w pamięć, zaakcentował je w jakiś szczególny sposób. Nie znoszę postaci Neda Landa i nienawidzę jego hobby w postaci zabijania zwierząt, nie żywiłam więc dla niego żadnego współczucia. Ale  zamierzenia i idee Julusza Verne były wyjątkowo czytelne.    

6/6

 

czwartek, 17 lipca 2014

Erich Maria Remarque „Trzej towarzysze”




Dom Wydawniczy REBIS , wydanie III, 2013

    Remarque nie jest pisarzem dla każdego, albo się go kocha , albo się go omija. Pisze o rzeczach trudnych , w dużej mierze o takich, o których ludzie nie tylko nie chcą rozmawiać, ale o których nie chcą nawet myśleć :  o wojnie,  śmierci,  samotności ,  chorobie …  Zawsze gdy słyszę, że ktoś boi się tych książek i że po nie sięgnie,  czuję wewnętrzny sprzeciw . Chce mi się krzyczeć, że tak nie można, że nie czytając Remarque`a wiele się traci, że trzeba spróbować. Ale na szczęście niczego takiego nie krzyczę. Wie, że brzmiałoby to  idiotycznie. Sama też jakiś czas temu Remarque`a się  bałam. Pamiętam, że latem na Krecie koleżanka miała ze sobą „Łuk Triumfalny”,  ja miałam książki lżejsze i szybko je skończyłam.  Nie mając więc już nic do czytania, za to mając przed sobą godziny na plaży, dałam się w końcu i to oporami,  namówić na zamianę.  I tak się to zaczęło.

       Wydawać by się mogło, że po lekturze Remarque`a czytelnika ogarnia czarna rozpacz i że odechciewa się po nich  żyć.  Ale paradoksalnie, jest dokładnie odwrotnie . Mino tak strasznych tematów, nikt chyba tak , jak Remarque,  nie potrafi opisywać , jak piękne może być zwyczajne życie i to właśnie szczególnie wtedy, gdy niemal w każdej chwili można je stracić . Gdy wie się, że ma się przed sobą zaledwie kilka miesięcy,  piękne i pasjonujące może być nawet wyjście do zwyczajnej speluny, przejażdżka samochodem i tego typu sytuacje. Mimo tych koszmarów w każdej, ale to każdej książce Remarque’a bohaterowie nie tylko wegetują, ale kochają, mają swoje pasje, mają coś, co daje im radość i energię. W tym przypadku autor nie wymyślał rożnych niewiarygodnych dziwactw, kazał Ravicowi czy Gorfrydowi , Ottowi i innym fascynować się chociażby jazdą samochodem,   każdy z nich kocha jeździć, jeżdżą więc i to szybko i uwielbiają to , a niektórzy  z nich są  kierowcami rajdowymi, do czasu oczywiście. Remarque zrobił tak dlatego, bo to właśnie on uwielbiał jazdę, w żadnej książce tej fascynacji ukryć nie mógł . Nie opisywał  nigdy życia rodzinnego, matki i ojca wychowujących dzieci, rodzina to u niego młody żołnierz wracający  z wojny do domu rodziców, w którym to domu mało kiedy potem przebywa.  Co do perspektyw udanego życia małżeńskiego nie miał złudzeń, ale za to również nikt inny nie potrafił tak pięknie i zarazem zwyczajnie opisać prawdziwej przyjaźni, takiej która jest tak samo silna, o ile nie silniejsza,  od więzów rodzinnych.

       Żyjący w tzw. nieciekawych czasach, nieznający wojny czy biedy  ludzie,  nie zwracają z reguły uwagi na piękno, które czai się w codzienności. Nie jest dla nich czymś nadzwyczajnym to, że  mogą iść z chłopakiem czy dziewczyną do restauracji, że mogą wyjechać na wakacje   itd.  Co również paradoksalnie, wśród takich właśnie ludzi, żyjących w dobrobycie,  jest sporo przypadków depresji.  Zdaniem złośliwych , jest to depresja właśnie z dobrobytu. Takie czasy Remarque`owi były obce.  Mówi on  ustami Ferdynanda właśnie w „Trzech towarzyszach” „Tylko nieszczęśliwy człowiek wie, co to szczęście. Szczęśliwy jest manekinem instynktu życiowego . Popisuje się szczęściem, ale go nie ma. Światło nie świeci w świetle, jaśnieje tylko w ciemności . Za zdrowie mroku!”

    Pokolenie Remarque’a walczyło na frontach I wojny , potem klepało biedę , przeszło przez czas gigantycznego bezrobocia i totalnej inflacji, potem zaś przez czas rodzenia się nazizmu , przez II wojnę i w końcu często przez wymuszoną emigrację. Faktycznie, było pokoleniem straconym. Jak mówi gospodyni Roberta „Doprawdy dziwni jesteście wy, dzisiejsza młodzież. Nienawidzicie przeszłości,  gardzicie teraźniejszością, a przyszłość nic was nie obchodzi”. W „Trzech towarzyszach” mamy historię mniej więcej jednego roku z życia trzech trzydziestoletnich byłych żołnierzy frontowych, którzy mieszkają razem w jednym mieście i prowadzą warsztat samochodowy. W tej właśnie książce, która nie odbiega od głównego nurtu twórczości , jest wyjątkowo dużo humoru, głównie czarnego, w końcu gdy jest trzech dorosłych facetów, mają pracę  -  humoru braknąć nie może. „ My żyjemy w rozpaczliwych czasach. W takich wypadkach jedyną uczciwą postawą jest humor”.

      Po powrocie z wojny nasi bohaterowie razem pracują, razem bawią się i razem piją. Jeden z nich zakochuje się w nieznanej mu kobiecie Pat.  Okazuje się szybko, że Pat ma problemy ze zdrowiem. Po pierwszej wojnie była skrajnie niedożywiona.  Główny bohater – Robert - kocha muzykę,  marzył kiedyś o tym, aby zostać muzykiem , ale skończył w warsztacie.  Wątek miłosny rozwija się zwyczajnie, powoli, nasz bohater chcąc zaimponować Pat i dobrze wypaść , przed pierwszą randką  spił się . W tle doskonale odmalowana jest panorama ówczesnych Niemiec, inflacja szalejącą tak, że natychmiast po rozdaniu wypłaty ludzie zwalniani byli na godzinę , czy dwie, aby móc zrobić zakupy .  Kilka godzin później wypłata wiele warta już nie była. Do tego dochodziło gigantyczne bezrobocie no i towarzysząca temu fala samobójstw. Sfrustrowanych ludzi zaczął uwodzić Adolf Hitler, aczkolwiek jego nazwisko nie pada  ani razu. Na ulicach zaczęły pojawiać się uzbrojone bojówki. Normalni zdawałoby się mężczyźni zaczynali nagle głosić hasła, że Żydów jest za dużo  i temu podobne.

    To co jest dla mnie wyjątkowe, to niesamowity dar obserwacji autora. Jest przenikliwy do granic możliwości, przenikliwy przenikliwością jakiej się często nie spotyka . Tą zdolność Robert, a w zasadzie Remarque,  uzyskał na wojnie, dojrzał wtedy błyskawicznie i stał się mądrzejszy od ludzi znacznie starszych od siebie.   Jak mówi – w tamtych czasach „polityka zastępowała teatr, strzelanina była naszym codziennym koncertem wieczornym , a olbrzymia księga nędzy przemawiała mocniej, niż książki wszystkich bibliotek razem wziętych”.  I Robert i jego koledzy błyskawicznie byli w stanie odróżnić cwaniaków od poczciwych, oszustów  od oszukanych , prawdziwą miłość od miłostek , potrafili rozpoznać u ludzi skrywaną skrzętnie rozpacz.   Byli mądrzejsi od dzisiejszych psychologów i psychoanalityków.  

     Na wielu stronach powieści Remarque niezmiennie składa hołd życiu.  Robert mówi do ubranej  w piękną suknię Pat:  „Od dzisiaj stawiam krawców wyżej niż  filozofów. Panowie krawcy wnoszą piękno w życie. A to jest znacznie ważniejsze, niż przepastne głębie myśli.”  Jednego wieczór słuchali razem „Opowieści Hoffmana"  i wówczas „muzyka oddzielała wszystko, czyniła nierealnym, barwnym ; zdawał się szumieć barwny nurt życia , przepadał ociężały smutek, nie było granic – istniał tylko ten blask i melodia, i miłość; nie można było pojąć, że na zewnątrz panuje  nędza, cierpienie i beznadziejność  w tej samej chwili, gdy istnieje taka muzyka”.

     I po „Trzech towarzyszach” i po innych książkach Remarque`a  zawsze na jakiś czas zaczyna mi się po raz kolejny układać hierarchia ważności różnorakich spraw . I zawsze też czuję się szczęśliwa, że żyję tu i teraz i że mogę kiedy chcę i iść do knajpy i posłuchać muzyki i robić cała masę innych rzeczy, wystarczy tylko abym miała na nie ochotę.

6/6

sobota, 12 lipca 2014

Małgorzata Gutowska – Adamczyk „Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich” cz. I




Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2012  wydanie I


         Od dawien dawna uważam, że  współczesne romanse są najpośledniejszym  rodzajem literatury.  Tego typu literatury , o  ile literaturą można to w ogóle nazwać, nie czytuję dużo, ale za to gdy sięgnę po nią nie częściej , niż  raz do roku , utwierdzam się w swoim przekonaniu. Może jestem w błędzie, może źle trafiam, ale takie są niestety moje spostrzeżenia. Wiem, że dla niektórych kobiet romanse są czystą rozrywką, mam na myśli oczywiście  literaturę romansową, ale dla mnie nieodmiennie tego rodzaju książki to swoistego rodzaju droga przez mękę. 

        Jako dobrą rozrywkę traktuję kryminały i głosić będę zawsze zdecydowaną wyższość kryminałów nad romansami. W kryminałach mamy zawsze wiele wątków, a  zabójstwo jest tylko jednym    z nich,  i to niekoniecznie głównym. W romansach wątek jest jeden w kilku wariantach : 1.  ona kocha jego bez wzajemności i on ma inną 2. On kocha ją bez wzajemności  i to ona ma innego lub o innym marzy 3. Kochają się wzajemnie , ale na przeszkodzie , aby „żyli długo i szczęśliwie” stoją nie dające się pokonać przeszkody. Przy zakończeniu romans kończy się zawsze tak samo, bez względu oczywiście na    to, czy realizowany był wariant nr 1, 2 czy 3, tzn. on i ona kochają się wzajemnie, brzmi marsz Mendelssona i zaczyna się istna sielanka. W kryminałach akcja jest absolutnie nieprzewidywalna, no chyba że kryminał jest kiepski. Poza zabójstwem z reguły jest szersze tło , psychologiczne lub społeczne , np. problemy, jakie trapią kraj, w którym rozgrywają się wydarzenia,  jak wątek nielegalnych emigrantów, handlu kobietami itp.  Główni bohaterowie romansu z reguły są ludźmi totalnie nudnymi, z którymi z pewnością nie chciałabym się zaprzyjaźnić, właściwie to ich istnienie sprowadza do jednego, tzn. do myślenia o ukochanym, a jakiekolwiek inne sprawy nie istnieją. W kryminałach jest całkowicie odwrotnie, postacie są barwne, poczynając od detektywa czy policjanta , prowadzącego  śledztwo , poprzez świadków, a skończywszy na ofierze;  mają swoje zainteresowania, mają tajemnice , niekiedy niestety miewają nałogi , często są nieprzewidywalni a detektywi czy policjanci niemal zawsze są piekielnie inteligentni .  Nie zawsze są neurotykami. Niezależnie od tego, autorzy kryminałów miewają często dobre pióro, a autorzy romansów niestety są z reguły grafomanami i piszą nie tylko śmiesznie, ale co gorsza, przeraźliwie nudno.  Trudno zresztą pisać ciekawie, gdy z góry wiadomo, jak cała historia ma się skończyć. 

     Tak się składa, że raz na jakiś czas  dopada mnie chęć innej rozrywki, niż kryminalna, a ma to miejsce z reguły wtedy, gdy jest gorąco, szare komórki nie są w stanie pracować na pełnych obrotach i zakupuję właśnie romans, który to zakup, co niestety musze podkreślić,  okazuje się z reguły klapą. „Podróż do miasta świateł” , część I,  co do zasady , odpowiada niestety mojemu opisowi romansów, za wyjątkiem tego, że w powieści toczą się równolegle dwa watki  . Jeden dotyczy malarki  Róży , żyjącej w wieku XIX, a drugi to współczesny wątek Niny. Wątek Róży jest zdecydowanie ciekawszy, Róża znalazła bowiem się jako dziecko z matką w Paryżu, jej ojciec zaś  na zesłaniu na Syberii i początkowo nasza bohaterka klepie z matką biedę, a potem dzięki samozaparciu i zdolnościom Róży, zaczynają stawać na nogi. Róża już jako niespełna 10- letnia dziewczynka poznaje miłość swojego życia, a jeżeli ktoś miałby jakąkolwiek wątpliwość , jak skończy się ta historia , wystarczy , że sięgnie po tom II, gdzie nazwisko Róża de Vellenord  , a nie Róża Wolska, rozwiewa jakikolwiek wątpliwości. Róża ma aspiracje do tego, aby być malarką i powoli realizuje plan  z nawiązką, bo zdobywa nawet kupców na obrazy, a robi to również w niezbyt wysublimowany sposób, bo nie tylko przy użyciu mózgu czy ręki i pędzla.  Wbrew pozorom, nie ma tutaj żadnego spojlera, bowiem już na początku współczesna Nina dostaje zadanie ustalenie, czy pewien portret fatycznie został namalowany przez znaną malarkę Róże de Vallenord, czy też jest to kopia. Streszczenie wątku Niny nie może nastręczać jakichkolwiek trudności, Nina to 36-letnia pracownica naukowa, historyk sztuki , która ma toksyczną matkę. Jej problemem są relacje z matką i brak mężczyzny u boku. Gdy zaś napotyka przypadkowo podczas wypadu na rowerze na nieznanego jej  mężczyznę, który zwrócił na nią uwagę,  „jest ugotowana”.

      Wątek Niny jest wątkiem dla wyjątkowo wytrwałych, nie wiem, jak to się stało, że  byłam w stanie to czytać. W wątku Róży niewątpliwie plusem jest umiejscowienie akcji w środowisku artystów, Róża jest ponadto ciekawa osobowością, co nie zmienia postaci rzeczy, że całość jest napisana bez polotu i nudnawo.  Plusem są dla mnie spostrzeżenia dotyczące ojca Róży, powstańca styczniowego, skazanego na 15 lat zesłania, który po powrocie nie ma co ze sobą zrobić, nie ma kontaktu ani z żoną, ani z córką , coraz częściej zagląda do kieliszka i powoli staje się pasożytem. W tym jednym chyba przypadku autorka zrobiła coś oryginalnego i chyba nawet odważnego, bo zamiast częstej hagiografii różnych powstańców spojrzała prawdzie w oczy i zasygnalizowała, że walka walką, ale życie z takim bohaterem  wcale nie musi być łatwe .  Nie jest łatwe szczególnie wtedy, gdy na skutek walki w powstaniu doszło do konfiskaty majątku , a żona powstańca z małym i chorym dzieckiem zostaje sama ,  bez jakichkolwiek środków do życia, a do tego bez umiejętności , dzięki którym mogłaby znaleźć jakieś zajęcie.

    Po książce tego rodzaju spodziewałam się, że powinna  być romansem – czytadłem, dzięki któremu można zapomnieć o rzeczywistości. Nie liczyłam oczywiście ani na głębię rozważań psychologicznych Dostojewskiego, ani na coś w rodzaju „Rodziny Połanieckich”. „Podróż do miasta świateł” nie jest to, co oczywiste,  ani Dostojewski, ani Sienkiewicz, ale nie jest to też niestety lektura  w stylu Chmielewskiej czy S. Kinga, która czyta się jakby sama.  A powinna taką być, skoro nie jest literaturą ambitną i niekiedy trudną, wymagającą sporej uwagi przy czytaniu, wysokich lotów, powinna jako zwykły romans, zwykłe czytadło, zaciekawiać  w maksymalnym stopniu. Powinno być tak, że z żalem książkę się  odkłada i przeciąga się  moment jej odłożenia do granic możliwości. Po powrocie z pracy w pierwszej wolnej chwili, po zrobieniu tego , co jest konieczne, powinno się bez wahania po taką książkę  sięgać , włączania telewizora i robienie czegokolwiek innego, nie powinno wchodzić w rachubę, no bo jak ? Nie wiemy przecież, co w naszym czytadle będzie się działo.  W trakcie tego dnia, czy dni, kiedy się czyta, nasze problemy powinny zblednąć i przestać nas interesować.

       „Podróż do miasta świateł” jest  nieciekawa, a to chyba najgorszy grzech takiej książki. Problem polega na tym, że za pisanie zabierają się osoby, które talentu ku temu nie mają nawet w minimalnym stopniu . A talent jest jednak potrzebny nie tylko po to, aby napisać  „Biesy”, ale nawet i po to, aby napisać „Lśnienie” czy chociażby opowiadania z Sherlockiem Holmesem.  Talent jest potrzebny do tego, by doprowadzić  normalnego i będącego przy  zdrowych zmysłach czytelnika do takiego stanu, aby np. uwierzył chociaż na moment, że   samochód Christine sam bez udziału człowieka może kogoś zabić. Albo po to, aby chcieć ponownie przeczytać książkę, którą się doskonale zna i aby po raz kolejny poczuć te same emocje, które czuło się za pierwszym razem.

     Owszem, niby każdy może coś napisać,  namalować, ze skomponowaniem jest trochę gorzej, tylko potem tych różnych wypocin nie ma kto  ani czytać, ani oglądać,  i nie  ma się co temu  dziwić.   Kusi mnie, aby sprawdzić, czy ten problem dotyczy tylko literatury polskiej, czy też jest on szerszy. Zakupiłam więc inny romans, tym razem na audiobooku, amerykański , autora rozchwytywanego, mam nadzieję, że odważę się go odsłuchać. Nie wiem tylko, czy na ten wyczyn zdobędę się jeszcze w tym roku,  czy może jednak trochę później.

3/6

niedziela, 6 lipca 2014

Piotr Zychowicz – „Pakt Ribbentrop – Beck”




Rebis 2013, wydanie II  rozszerzone  

          A może w 1939r. powinniśmy jednak zgodzić się na żądania Hitlera ? Czy eksterytorialna autostrada na słupach o długości 40 km. i „oddanie” Wolnego Miasta Gdańsk z 85% ludnością niemiecką , który i tak nie był nasz, nie byłoby warte ocalenia milionów ludzi ?  Dlaczego my jako Polacy w polityce międzynarodowej dbamy wiecznie o honor, a inne państwa   mają na względzie rację stanu i dbają  nie o honor, ale o ludność, dziedzictwo kulturowe i mienie, a do tego w imię racji stanu dla własnego interesu są w stanie sprzymierzyć się z najgorszym nawet zbrodniarzem ? Czy faktycznie powinniśmy sprzymierzyć się z Niemcami i ruszyć z nimi na Sowietów, potem   sprzymierzyć się z Anglią i Francją p-ko Niemcom? Wbrew wszelkim utartym poglądom po dojściu Hitlera do władzy z Niemcami mieliśmy wyśmienite relacje, co dokładnie jest omówione. Kwestia dyskusyjna, ale według Zychowicza tylko w ten sposób zachowalibyśmy pełną niezależność. Byłaby to sytuacja porównywalna z sytuacją końca I wojny światowej, kiedy to klęskę ponieśli wszyscy nasi zaborcy.

         Poza całą masą takich rozważań Zychowicz poraża też masą faktów, faktów, które są nie tylko mało znane , ale  dla naszego stylu myślenia są bardzo niewygodne.  Otóż okazuje się, że wszystkie te państwa, które w trakcie wojny stosowały taktykę lisa i myślały o tym, aby z całej tej sytuacji wyjść z jak najmniejszymi stratami,    osiągnęły to, co chciały. Liczba ofiar i strat w mieniu była tam w porównaniu do nas bardzo mała. A kto dzisiaj pamięta, że np. Rumunia najpierw taktycznie sprzymierzyła się z Hitlerem, a gdy zaczął ponosić klęski,  olała swojego sojusznika i zawarła pakt z aliantami? A Czechy, gdzie liczba ofiar była symboliczna, czy ich postawę w czasie wojny ktokolwiek jeszcze pamięta i czy zwiedzającym Pragę  przeszkadza to, że Czesi nie walczyli ? I Czechy i my i Rumunia skończyliśmy dokładnie tak samo, czyli po wschodniej stronie żelaznej kurtyny.  Okazuje się np. że nasze porozumienia z Wielką Brytania i Francją z 1939r. już w chwili podpisywania  nic nie   były warte i o tym, ze żadne z tych państw nigdy nie ruszy nam na pomoc,  wiedziały wówczas wszystkie państwa, poza nami.  Wystarczyło dokładnie przeczytać dokument. I to nie jest tak, że te państwa nas oszukały, porzuciły itp. , problem polega na tym, że to my wiecznie dajemy się nabierać na coś, na co nikt inny nabrać się nie daje , a potem jesteśmy bardzo zdziwieni.

   Dla mnie ta książka  jest to odkrycie  . Jeśli ktoś chciałby popatrzeć na historię w inny sposób, niż do tej pory , nawet gdy z Zychowiczem nie będzie się zgadzał we wszystkim, powinien „Pakt” przeczytać.

6/6