wtorek, 30 lipca 2013

Pola Gojawiczyńska „Dziewczęta z Nowolipek”- czyta Zofia Kucówna




Zobacz obraz źródłowy


     Do czasu wysłuchania „Dziewcząt z Nowolipek”  nie zwracałam większej uwagi na to, kto czyta audiobook. Wydawało mi się, że nie ma to większego znaczenia. Tym razem jednak natrafiłam na pozycję, gdzie nie spodobał mi się ani tekst Poli Gojawiczyńskiej, ani wykonanie   Zofii Kucówny,  przypominającej chwilami zawodzenie . Sporadyczne  chwile radości z życia bohaterek są w jej wykonaniu niewiarygodne.  Nie ma w jej głosie ani buntu, ani chęci walki . Ton jej głosu i intonacja kompletnie też nie są adekwatne do sposobu mówienia niewykształconych ludzi z nizin społecznych.  Zdecydowanie lepiej wyszłoby jej czytanie rozmów arystokratów.

   Całość jest totalnie dołująca   , powiedziałabym, że niemal wyłącznie dołująca. A przez to nie do końca prawdziwa. Mam świadomość, że osobom takim, jak Bronka, Czesia, Frania , Janka nie było lekko.   I nie jest lekko nadal wybić się z nędzy. Ale czasem przecież się udaje. Przypomnieli mi się „Chłopi” Reymonta. Trudno powiedzieć, gdzie było biedniej, w Lipcach, czy na Nowolipkach. Reymont opisał społeczność wiejską, chłopów biednych i bogatszych, szczęśliwych i nieszczęśliwych, chwile smutku i dramatów,  chwile nieokiełznanej radości, np. wesele, święta. Opisał życie, z jego blaskami i cieniami.  U Gojawiczyńskiej są tylko czarne barwy .     


piątek, 26 lipca 2013

Arnaldur Indridason "Głos"


 
     W trakcie krótkiego urlopu przeczytałam „Głos” INDRIDASONA. Jest to kryminał  autorstwa islandzkiego pisarza, laureata m. in. Złotego Sztyletu, czyli nagrody za najlepszą powieść kryminalną roku  / dostał ją za „Grobową ciszę”/ .   „Głos” kupiłam  rok temu, ale przeczytałam go właśnie teraz. 
Głos - Arnaldur Indriðason

         Jest to bardzo mroczna książka, wchodząca w skład serii kryminałów Indridasona z policjantem   Erlendurem  Sveinssonem w roli głównej.  Tym razem historia rozgrywa się w ciągu kilku dni przed Świętami Bożego Narodzenia . Zamordowany zostaje portier hotelu, który odgrywał ponadto w różnych uroczystościach rolę Świętego Mikołaja.  Żył on samotnie, od 20 lat w wyjątkowo nędznych warunkach,  w pomieszczeniu hotelowym przeznaczonym na różne graty, przekształconym w mini pokój mieszkalny . Nikt o nim nic nie wiedział i robił wrażenie osoby mało ciekawej. Okazało się jednak , że w dzieciństwie był  wspaniałym śpiewakiem , śpiewał solo , nagrał 2 płyty i wróżono mu międzynarodową   karierę. Im bardziej akcja się rozwija, tym więcej ciekawych rzeczy wychodzi na jaw.  Otóż żyje jego ojciec i siostra, ale nie utrzymują ze sobą kontaktu.  Jest to wątek budzący spore emocje, Indridason jakby zadawał cały czas pytania, jak to się stało, że tak dobrze zapowiadający się człowiek tak marnie skończył? Nie jest to przecież,  w świecie  rzeczywistym, coś wyjątkowego, sporo jest historii   wyjątkowych ludzi, lub dzieci – geniuszy, którzy staczają się. Jaki jest mechanizm tego, że ktoś kończy życie tak bardzo samotnie?  Do tego stopnia, że właściwie nikt po nim nie rozpacza? Są to wcale nie rzadkie przypadki. Co się stało z rodziną? Czy nigdy nie miał przyjaciół?    Historia jest mroczna i przykra, ale są i inne, równie straszne wątki.

         Policjant prowadzący śledztwo jest  osobą, która ma na tyle spore problemy ze sobą, że powinien skorzystać z pomocy specjalisty – psychiatry czy psychoterapeuty lub kogoś podobnego. W dzieciństwie przeżył makabryczny wypadek. Jako 10 latek był z ojcem i młodszym bratem w górach. Chłopcy zgubili się, była zima i zapanowała straszliwa zamieć śnieżna. Młodszy braciszek Erlendura w pewnym momencie puścił jego rękę i zaginął. Pomoc odnalazła tylko Erlendura, jego brata nie  odnaleziono nigdy, biorąc pod uwagę warunki, wiadomym jest, że nie mógł przeżyć. Erlendur całe życie ma poczucie winy, że nie dopilnował brata. Całe życie wszystko mu się wali, małżeństwo rozpadło się, córka stoczyła się , stałą się narkomanką, wnuczka zmarła zaraz po urodzeniu. Córka żyje  też w poczucie winy, że jej dziecko zmarło przez jej nałóg. Erlendur z synem prawie nie ma kontaktu. Nie ma innej rodziny, związki z innymi kobietami mu nie wychodzą, zresztą prawie nigdy nie miał ani chęci ani odwagi, aby zainicjować jakiś kontakt . Powiedział kiedyś córce, że wraz ze śmiercią brata on umarł także. Ten wątek też nie pozostawił mnie obojętną, bo tym razem nasuwały mi się pytania o życie w poczucie winy , w tym przypadku winy wyimaginowanej. Ile można tak żyć ? Czy jest sposób, aby się z tego uwolnić ? Dlaczego niektórzy ludzie nie mogą po przeżyciu tragedii powrócić kiedyś do zwykłego życia?   Czy w ogóle jest to możliwe? Czy wszyscy, którzy  znajdą się w pobliżu takiej osoby, będą przez nią niszczone?

    Indridason nie udziela odpowiedzi na żadne z tych pytań, ale próbuje te wątki zgłębić. Odmalowuje on obraz ludzi, których dotknęły różne nieszczęścia,  wyalienowanych , samotnych, nieszczęśliwych , żyjących bez rodziny, bez przyjaciół, bez Boga. Ale jednocześnie są to często ludzie wrażliwi, inteligentni, o skomplikowanych charakterach. No i jeszcze tytuł – „Głos”. Przez całą książkę przewija się  motyw śpiewu, śpiewu   młodego chłopca, który skończył wiele lat później  zamordowany . Jak pisze o nim Indridason  , był to „mężczyzna, który niegdyś miał tak słodki i pełen tęsknoty głos chłopięcy głos. Chłopiec, którego śpiew zmusił Erlendura , by wrócił do najboleśniejszych wspomnień”.

     Książka delikatnie mówiąc nie  jest wesoła i mało jest w niej momentów zabawnych. Ale nie zawsze wszystko jest fajne i piękne. Osobiście lubię, gdy mam z różnych powodów gorsze   dni poczytać cos mrocznego, to pomaga.  
    I na koniec jeszcze mała zabawa. Sprawdziłam, że do tej pory były u nas 2 wydania "Głosu", w dwóch różnych okładkach , Jedna wydała mi się "strzałem w dziesiątkę", a druga wręcz przeciwnie. 
   

poniedziałek, 22 lipca 2013

Borys Akunin "Świat jest teatrem"


Świat jest teatrem - Boris Akunin

    "Świat jest teatrem” to  jak zwykle u Akunina, kryminał retro, tym razem akcja umiejscowiona jest w 1911r. Fandorin rozwiązuje zagadkę zabójstw, których ofiarami padają osoby z otoczenia aktorki Luizy Altairskiej-Lointaine, a poza tym zakochuje się i to właśnie w niej.

   Akcja toczy się  bardzo zgrabnie, wciągnęła mnie tak  mocno, że zapomniałam o rzeczywistości. Ale książka ma poza tym jeszcze sporo innych plusów. Nie jest mroczna, tak jak większość kryminałów skandynawskich, Rosjanie chyba są jednak znacznie pogodniejsi.   Nie jest też melancholijna ani depresyjna. Ale to również nie wszystko oczywiście.

     Jest w niej sporo ciekawych, a co najważniejsze pogodnych i wyjątkowo zwięzłych  rozważań  o przemijaniu i starzeniu się. Może rozważania to złe słowo, to raczej myśli  czy spostrzeżenia. Fandorin kończy lat 50, gdy książka się zaczyna. Teraz nie jest to może aż tak dużo i 50-latkowie nie są przecież jeszcze starcami, ale 100 lat temu wyglądało to inaczej. I Fandorin nie rozpacza z tego powodu, tylko wpada na pomysł, jak wejść  w wiek człowieka starszego. Pomysł polega na tym, aby położyć nacisk na rozwój wewnętrzny. Każdego roku chce nauczyć się jednej nowej umiejętności intelektualnej np. opanować nowy język obcy i jednej nowej umiejętności cielesnej, np. szermierki. Ma świadomość, że człowiek starszy jest dojrzały, wiele wie, ma masę doświadczeń, porównuje się  do starego wina, czyli im starsze, tym lepsze.  Fandorin nie ma rodziny , ani żony, ani dzieci i bynajmniej nie rozpacza z tego powodu . Jako członka rodziny traktuje swojego służącego, a  właściwie jakby przybranego syna – Masę. I nie przeszkadza mu, że nie ma między nimi więzów krwi. Ten motyw przemijania delikatnie przewija się w książce , nie jest na szczęście nachalny. Fandorin  rozmawia np. z jedną z aktorek, niemłodą już. Ona opowiedziała mu, że  ma świadomość, że nie będzie już grała kobiet młodych i pięknych. I też z tego powodu nie płacze, wręcz przeciwnie, gdy zaprzestała walki w upływającym czasem, poczuła uroki takiego stanu. Nie mogę dokładnie zacytować, musiałabym przesłuchiwać całą płytę. Ale ta aktorka mówi Fandorinowi  mniej więcej coś takiego   - Jak dobrze jest nie musieć już starać się , aby młodo  wyglądać  i być piękną. Wiem, że nie zagram już Julii czy Kleopatry, ale to właśnie teraz mogę zagrać  Katarzyną Wielką . 
     Borys Akunin z wdziękiem oswaja upływający czas. A jest przecież jakby alter ego swojego bohatera. Fandorin w każdej książce jest w wieku mniej więcej takimi, jak jego twórca. Czyli dojrzewa wraz z Akuninem. Mogłabym zaryzykować twierdzenie, że przemyślenia Fandorina są przekonaniami Akunina. Ten dojrzały Akunin – Fandorin podoba mi się bardziej, niż ten bardzo młody.  Kilkanaście lat temu przeczytałam jeden z pierwszych tomów z Fandorinem i nie przypadł mi do gustu.  Zabieg taki wydaje mi się dużo ciekawszy,  niż detektyw, który niemal cały czas się nie starzeje, albo starzeje w minimalnym stopniu.  W każdej książce ma prawie tyle samo lat np. Sherlock  Holmes, którego niemal uwielbiam, czy Hercules Poirot lub panna Marple. Są też detektywi, którym lat przybywa, ale pomysł, aby detektyw był niemal rówieśnikiem autora i aby dojrzewali oni razem jest super. Widać wtedy, o ile czyta się poszczególne książki we właściwej kolejności, jak bohater mądrzeje.    Ale to też nie są wszystkie plusy tej książki. 

    Kolejne atuty to pewna , wkładana w usta różnych postaci , ale głównie w usta Fandorina, filozofia życiowa, polegająca na tym, aby się nie poddawać i z każdej sytuacji znajdować rozwiązanie. Pojęcie „filozofia” w tym przypadku należy traktować z lekkim przymrużeniem oka. 

   Ale to również nie wszystko. Jednym z atutów tej pozycji jest oryginalność, która wynika z umiejscowienia akcji w środowisku aktorów i w teatrze w sensie dosłownym . Trudno będzie pomylić ją z innymi książkami Akunina i w ogóle z innymi książkami. Zawsze gdy opisuje się pewne środowisko dochodzi do uogólnień i nie zawsze przecież sprawdzają się one wobec wszystkich i nie w 100%. W tym przypadku mamy do czynienia z charakterystyką i aktorów i reżysera i z opisami różnych działań marketingowych i opisami różnych sztuk scenicznych , i z refleksjami na ich temat . Te opisy czy refleksje są bardzo krótkie, akcja na tym nie cierpi.     Opisy te są wyjątkowo trafne, a niekiedy nawet inteligentnie złośliwe, gdy czyta się o różnych zachowaniach aktorów w książce przypominają się różne zachowania współczesnych celebrytów. Wiele jest w tym komizmu. Przykładowo reżyser wszystkie wydarzenia związane z teatrem i aktorami analizuje pod kątem tego, czy wydarzenie to spowoduje  wzrost sprzedaży biletów, czy nie.  Marzy o tym, aby wyłoniła się wielbicielka jakiegoś aktora, która popełni samobójstwo . Sztuka   będzie  miała wtedy wzięcie. A ogólnie kontakty z tym środowiskiem są trudne, bo nie wiadomo, kiedy dana osoba gra, a kiedy już nie. W pewnych miejscach są nawiązania do filozofii, pytania czy my aby tez nie jesteśmy aktorami w sztuce życia.
    Dla mnie „Świat jest teatrem” to jeden z lepszych kryminałów.   I sięgnę z pewnością do poprzednich pozycji z Fandorinem.   

piątek, 19 lipca 2013

Beata Chomątowska „Stacja Muranów”


 
„ Myślę, że tak się stanie . Stawiane w rekordowym tempie na płytkim, gruzowym tarasie fundamenty nie wytrzymają naporu murów sklejanych ze szczątków cegieł . Hałas obudzi tych, którzy pod Tora nadaremną , pod uwięzioną gwiazda – jak pisał Jerzy Ficowski -    w zasypanych piwnicach czekają na koniec wojny.

   Na razie śpią. Tylko gdzieniegdzie pęka gruz, osypuje się tynk, stemple podpierają bramy.

    Trzeba się śpieszyć.”

 Stacja Muranów - Beata Chomątowska

   Wiele osób wyjeżdża na drugi koniec świata , a  w najlepszym razie do innych krajów i poszukuje tam ciekawych miejsc i fascynujących historii, albo zwykłego odpoczynku .  Ja też wyjeżdżam , nie zawsze daleko. I nie widzę w tym nic złego. Ale wyjeżdżając niekiedy zapominamy, albo nawet  ogóle nie wiemy, jak fascynujące są miejsca, w których przebywamy na co dzień .

    Beata Chomątowska właśnie udowodniła, że nie musi się wcale wyjeżdżać daleko, bo niesamowite historie są tuż, tuż… Gdy zaczęłam czytać moja fascynacja tą dzielnicą rosłą, a czułam się tak, jakbym zobaczyła ją po raz pierwszy. Od razu zaznaczam, że  jest to lektura nie tylko dla Warszawiaków. Dowiedziałam się, że to właśnie tam / wskazano konkretnie gdzie/ w czasach wojny było getto. To już wiedziałam, ale w ogólnym zarysie, bez granic. Autorka pokazuje historie Muranowa właściwie od początku, ale skupia się na czasach najważniejszych,  wspomina co nieco o okresie międzywojennym, koncentruje  się jednak na wojnie, a potem dosyć obszernie opowiada o odbudowie Muranowa.  Nie miałam pojęcia, jak te tereny wyglądały przed wojną, czyli że w wielu miejscach były to niemal slumsy i poza Żydami mało kto się tam zapuszczał. Po wojnie odbudowano dzielnicę w sposób zupełnie niezależny od dawnego układu ulic, nazwy  pozostały te same, ale ulice przebiegają inaczej. A nową dzielnicę stawiano na gruzowisku, gruz po pozostałościach budynków uprzątnięto tylko częściowo . Znaczna część domów stoi więc na sprasowanych gruzach, pod którymi są pozostałości przedwojennych domostw, głównie piwnice, bruk sprzed domów no i oczywiście różne sprzęty domowego użytku, należące kiedyś do Żydów. Według jednego z architektów dzielnica miała stać ok. 15 lat, a potem była już obawa, że domy mogą się zawalić. Przez tyle lat grunt się osuwa , coraz częściej robią się dziury w ulicy, a robotnicy naprawiający rury czy inne zniszczenia, widzą, tak jakby były to  wykopaliska sprzed wieków, spore ślady dawnego życia i wkładając rękę głębiej wyjmują żydowskie solniczki czy łyżeczki. Brzmi to strasznie. Przypomniało mi się, jak opowiadał mój kolega, który nie tak dawno mieszkał na terenie  po gettcie. Mówił, że budynek w którym mieszka, pęka , pękają rury, na ścianie zacieka woda, a w jezdni około roku temu również zrobiła się potężna dziura, do której zmieściłby się samochód. Nie świadczy to o nim dobrze, ale uparł się sprzedać to mieszkanie, zanim jak to określił,  budynek „się  zawali”. Myślałam wówczas, że to kwestia incydentalna, ale po lekturze  „Stacji Muranów” okazało się, że wcale nie, że tam tak właśnie jest. Kolejnym problemem są … duchy. Niektórzy obecni mieszkańcy je widzą , niektórzy słyszą  , cześć je wyczuwa. Cześć mieszkańców z kolei niczego nie wyczuwa i niczego irracjonalnego ani nie widzi, ani nie słyszy. Chomątowska zastanawia się nad kwestią, jak mieszka się na cmentarzu, teren tak przecież należy traktować. Zginęło tam prawie 100 tys. ludzi, a szczątki części z nich nadal tkwią pod gruzowiskiem, na którym stoją domy. Kawałki kości  również widzą robotnicy w różnych wykopach . Jedna z kwestii, która mnie zastanowiła to badania nas świadomością  wydarzeń z okresu wojny, robione m. in. wśród uczniów uczących się w szkołach , położonych na Muranowie. Świadomość ta nie jest zbyt wielka.  Cała książka składa się z różnych historii, które łączy jedno : Muranów.
       Książka nie jest też bez wad. Brakowało mi pewnego kompendium czy zestawienia dat z historii Muranowa. W biografiach często są zestawienia najważniejszych dat z życia danej osoby i opisy,   co wówczas się stało. Tu też przydałoby się zestawienie, kiedy jakie wydarzenie miało miejsce . Brakowało mi tez pewnego uściślenia dat, np. przy odbudowie Muranowa, lub  chociażby planu dzielnicy i zaznaczenia, że tą cześć odbudowano np. w latach 40-tych, tą w latach 50—tych itd. Ciekawym pomysłem było zamieszczenie  planu tego terenu sprzed wojny i obecnie. No i jeszcze dodam, że jest to lektura nierówna. Niektóre fragmenty są  wyjątkowo ciekawe, ale cześć przeciwnie, trudno przez nie przebrnąć.   Przez to czytałam tą książkę dość długo  i jeszcze w trakcie zrobiłam sobie przerwę na lekki „Powrót do Nałęczowa” .      

     

  

wtorek, 9 lipca 2013

Wiesława Bancarzewska "Powrót do Nałęczowa"


Powrót do Nałęczowa - Wiesława Bancarzewska

     Jak już wcześniej pisałam, lekki romans – książka - to mój sposób na upał. W tym roku nie zastanawiałam się długo, co wybrać.  Zmęczona gorącem  wzięłam pod uwagę kilka pozycji, ostatecznie wybór padł na „Powrót do Nałęczowa”.  Kryteria wyboru tym razem były irracjonalne. Ale w końcu mogę raz na jakiś czas zadziałać irracjonalnie 1. Zaczęło się od okładki – spodobała mi się .   2. Lubię Nałęczów, mam do niego sentyment. 3. Autorka związana była z miesięcznikiem „Kocie sprawy”. A ja też jestem kociarą. I to ostatnie przeważyło. Brzmi to wszystko dosyć głupio, ale tak to wyglądało . A najgorsze, że efekt tych działań też był do przewidzenia.

        Bohaterka – Anka  , 42-latka, w 2011r. mieszka sama, mężczyzną jej życia jest  Bartek , jest bezdzietna i pracuje jako tłumacz. Za sprawą dziwnych czarów uzyskuje moc przenoszenia się w czasie , w lata 30-te, do Nałęczowa , Berlina i nie tylko. W Nałęczowie zamieszkuje jako letniczka w domu swojej babci, gdzie poznaje też swoją matkę i ciotki jako dzieci i młode dziewczyny.   I poznaje dwóch mężczyzn, a jeden z nich  – Olek, wyraźnie zaczyna się jej podobać.  Zaczyna się flirt.

      Wątków nie ma wiele, nie ma się co pomieszać. Na upał i zmęczenie wydawałoby się, że jest w sam raz.  Ale było tak sobie. Książka najgorsza nie jest. Nie wszystko do końca jest przewidywalne. Ale pytań jest tylko kilka  : którego mężczyznę wybierze Anka?  Czy zechce żyć w 2011r. z  Bartkiem? Czy jednak do współczesności ściągnie Olka?  A może zechce jednak żyć w latach 30-tych z jednym z nich? Problem polega na tym, że wszystko jest  opowiedziane w sposób pozostawiający sporo do życzenia, raz jest ciekawiej, ale często dość nudno, szczególnie pod koniec (trwający 150 stron), gdy wszystkie zagadki są już rozwiązane. Podstawowym minusem jest tu właśnie niekiedy wiejąca nuda ,  mimo wszystko brak komplikacji akcji ,  zbyt mało wątków, zbytnie uproszczenie wszystkiego. Obraz wspaniałej wdowy niezbyt wiele różnił się od średniowiecznych opowieści hagiograficznych.

   Poza pewnym lekkim zresetowaniem się i oderwaniem od rzeczywistości można jednak  w tej książce jeszcze co nieco odnaleźć. Są i plusy. Autorka stara się odmalować realia życia w latach 30-tych od tej strony, która obecnie rzadko jest eksponowana. Dwudziestolecie międzywojenne często bywa gloryfikowane, a był  to też czas biedy . Gdy Anka przenosi się w lata 30-te poznaje również właśnie tą mroczną stronę tamtego czasu . Nie chodzi tu tylko brak kanalizacji, elektryfikacji, niższy poziom wiedzy medycznej , ale  o analfabetyzm i właśnie straszną biedę, w jakiej żyła cała masa ludzi. Te realia  przedstawione są  dość obrazowo. Babcia Anki chodzi z wiadrami po wodę do sąsiedniego domu, ma problem, co włożyć do garnka, jada się m. in. grzyby uzbierane w lesie, cały niemal dzień spędza się na ciężkiej fizycznej pracy w domu. Spotykamy się też i z realiami życia wyższych sfer, ale dla mnie było to mniej interesujące. Autorka nie ucieka od realiów tamtych  lat i chwała jej za to. Dla miłośników Nałęczowa dochodzą jeszcze dodatkowe smaczki, w akcję wplecione są krótkie informacje o tym miasteczku, jego historii, znanych osobach, które tam żyły.   Wszystkie te spostrzeżenia nie są oczywiście odkrywcze, ale szkoda, że zamiast chociaż lekkiego kunsztu pisarskiego, mamy grafomanię .

    Po przeczytaniu żałuję trochę , że nie sięgnęłam po pozycję, która byłaby wydana wcześniej i która przeszłaby już test wśród czytelników. Tak zrobię następnym razem. „Powrotu do Nałęczowa” nie polecam. Tego lata po kolejny romans chyba nie sięgnę, po tym rozczarowaniu mam ochotę na coś  w innym stylu.

5/10

 

niedziela, 7 lipca 2013

Ksiazki na upał

    
Obraz znaleziony dla: Bałtyk










     Teraz, w związku z tym, że jest tak gorąco, zaczęłam już lekturę  tegorocznego romansu, ale ta książka będzie to temat na odrębny post.  Teraz zaś naszły mnie refleksje  o tym, że  może czasem warto zmienić wieloletnie nawet przyzwyczajenia czytelnicze  i dać,  chociaż raz, szansę czemuś nowemu, co nigdy nas nie ciągnęło.  Może właśnie taka , inna niż zazwyczaj lektura, komuś wyda się jednak ciekawa? W moim przypadku nie zaprzyjaźniłam się ze współczesnymi romansami , ale mniej więcej raz  roku, czasem dwa, po nie sięgam. Gdy jest gorąco, oczywiście.   

 

      Znalazłam ratunek. W książkach oczywiście. Dla mnie, lubiącej zimno, wiatr, deszcz , i jesień i zimę, wytchnieniem od upału stały się również książki. Problem polega na tym, że  muszą to być specyficzne książki. Muszą być takie, abym  dzięki nim mogła całkowicie się oderwać od rzeczywistości. Muszą więc być bardzo wciągające i nie mogą  wymagać analiz i rozważań.  Najlepiej aby były długie, czytając taką pozycję przez kilka dni łudzę się, zaczynając ją, że gdy skończę, może będzie już chłodniej.

    Taką rolę odgrywały już u mnie kryminały, ale też nie wszystkie.  Staram się czytać te mądrzejsze, aby mieć możliwość wrócić do nich . Gdy jest upał, nie czytam dokładnie, bywam śpiąca i zdarzyło się, że co nieco umknęło mi z akcji. Przeczytałam coś zbyt szybko, nie zapamiętałam tego, co trzeba. I ostatecznie szkoda zrobiło mi się kryminałów, aby „poświęcać” je niejako na upał i nie zapamiętać z nich tego wszystkiego, co warte jest zapamiętania.

    I w końcu  sięgnęłam, pierwszy raz zupełnie przypadkowo, potem już bez udziału przypadku,  po coś , czego nie czytuję.   Sięgnęłam po romans. Parę lat temu był dołączony do jednego z miesięczników, który czytam  regularnie i kupiłabym go i tak bez żadnego dodatkowego gadżetu.  Nie pamiętam tytułu tego romansu, ale początkowo nie miałam zamiaru go czytać. Nie wzbraniam się przed romansami, klasykami, w stylu „Anny Kareniny”, wręcz przeciwnie. Te współczesne  , które pojawiają się jak grzyby po deszczu, kojarzyły mi się – chociaż ich nie znałam - wyłącznie z kiczami . Ale  za parę dni zrobiło się potwornie gorąco. I właśnie ta książka mnie uratowała. Nie miałam ani  ochoty, aby wychodzić z domu , ani by kogoś zapraszać. Nie miałam ochoty na nic. I sięgnęłam po ten romans, a po kilkunastu kartkach znalazłam się w innym wymiarze i przestrzeni, zaangażowana całkowicie w bieg książkowych wydarzeń. Nie zwracałam uwagi ani na brak logiki ,  głębszej  psychologii  i na przewidywalność zdarzeń. Zapomniałam o upale i o tym, że jest strasznie. Kolejnego lata zrobiłam to samo.

    Teraz, w związku z tym, że jest tak gorąco, zaczęłam już lekturę  tegorocznego romansu, ale ta książka będzie to temat na odrębny post.  Teraz zaś naszły mnie refleksje  o tym, że  może czasem warto zmienić wieloletnie nawet przyzwyczajenia czytelnicze  i dać,  chociaż raz, szansę czemuś nowemu, co nigdy nas nie ciągnęło.  Może właśnie taka , inna niż zazwyczaj lektura, komuś wyda się jednak ciekawa? W moim przypadku nie zaprzyjaźniłam się ze współczesnymi romansami , ale mniej więcej raz  roku, czasem dwa, po nie sięgam. Gdy jest gorąco, oczywiście.   

 

      

piątek, 5 lipca 2013

Wacław Radziwinowicz - Gogol w czasach Google`a


 

      Zastanawiałam się nad kupnem tej książki. Zachęcał mnie sam temat, czyli to, że na książkę  składają się  korespondencje z Rosji z okresu lat 10. Rosja zawsze ciekawiła mnie i odstraszała , a poza tym moja wiedza o tym państwie jest nikła. Zdecydowanie więcej wiem o historii , niż o współczesności Rosji. Mam na myśli rzeczywistą wiedzą, a nie garść stereotypów. Odstraszało mnie z kolei to, że całość może być trudna do przeczytania, a szczególnie teraz, gdy jest gorąco. Przypuszczałam, że tego rodzaju lektura nie będzie w stanie mnie wciągnąć. Na szczęście książkę kupiłam, przeczytałam w parę dni , niekiedy wymagała więcej uwagi, a niekiedy mniej ,  wciągała. I jestem bardzo zadowolona.

     Książka składa się z bardzo wielu rozdziałów o współczesnej Rosji, mowa jest i o polityce i obyczajowości i kulturze, i historii, i religii, o wszystkim. Czasem jest zabawnie, a czasem strasznie. Niekiedy mowa jest o rzeczach znanych, ale w większości wręcz odwrotnie. A oto garść przykładów , wybrałam te, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Chociaż w tej książce właściwi wszystko robi na mnie olbrzymie wrażenie.

    Big brother w wersji rosyjskiej. Grono uczestników spektaklu było oryginalne, składało się na nie m. in. złodziej i striptizerka. To właśnie złodziej namówił pozostałych uczestników, aby zaraz na początku programu solidarnie głosowali przeciwko temu uczestnikowi gry, który zdobył największą sympatię widzów. I to on uczestniczył w ustaleniach , że 2 zwycięzców  podzieli się nagrodą z pozostałymi osobami . Gdy to właśnie on okazał się jednym z dwóch zwycięzców,  oświadczył, że z nikim żadną nagroda się nie podzieli. Do tego wszystkiego cały czas oszukiwał i snuł intrygi.  Nie byłoby w tym może i nic dziwnego, gdyby nie fakt, że bardzo podobał się widzom. 

    Wojny , Czeczenia i kradzieże  . Gdy porwany i zabity zostaje rosyjski żołnierz a  szanse na znalezienie ciała nie są duże, zdarza się wcale nie tak rzadko, że   rozsyła za nim listy gończe jako za dezerterem i stwierdza się, że ukradł on znaczną część broni swojego oddziału. W ten sposób cała broń, które została np. rozkradziona przez oddział i sprzedana na lewo wrogowi, na papierze figuruje jako ukradziona przez tego jednego „dezertera”.  Szansa, że prawda wyjdzie na jaw, jest nikła.  Jeden z „dezerterów” miał rzekomo ukraść broń o łącznej wadze pół tony i wynieść to wszystko na własnych plecach. Rosyjska armia nie traci w ten sposób dobrego imienia, bo zamiast złodziejstwa całego oddziału, zwala się wszystko na jedną „czara owcę”.

    Przestępczość i korupcja. Są tak nagminne, że praktycznie nie ma możliwości dostania się na uczelnię w normalnym trybie . W ankietach 18 % respondentów  odpowiedziało, że gdyby  ktoś groził ich mieniu czy życiu, to zwróciliby się o pomoc do bandytów.  

      Przykłady tego typu można oczywiście mnożyć, a nie zamierzam tu streszczać książki. Wrażenie podczas czytania jest niesamowite, bo tyle mówiło się o zmianach w Rosji….

    Zastanawiało mnie, na ile wiarygodny jest Wacław Radziwinowicz, tzn. jaki procent w tym spojrzeniu jest subiektywizmu, a ile obiektywizmu.  Nie jestem znawcą, nie potrafię się do tego odnieść. Jest on dziennikarzem – korespondentem Gazety Wyborczej w Rosji , książka zawiera jego publikacje z lat 1998-2012.  Z pewnością więc to, o czym pisze, obserwował osobiście. Raziła mnie  wyczuwalna nieco jego „poprawność polityczna” w kontekście Czeczenii i terroryzmu.  Z widoczną przyganą odnosi się on do tego, że Rosjanie Czeczenów uznają za terrorystów i traktują ich ze sporą  wrogością. To spojrzenie Rosjan jednak też nie wzięło się znikąd i szkoda, że W. Radziwinowicz nie poświecił więcej uwagi właśnie krótkiemu chociaż spojrzeniu na to, ile Czeczeni  mają na koncie ataków terrorystycznych. Dwa lata temu byłam na wycieczce m. in. w Rosji. Pilot opowiadał o wojnie Rosji i Czeczenii i sporo miejsca poświęcił gigantycznemu okrucieństwu Czeczenów. Gdy wpadł im w ręce żołnierz rosyjski,  wyrafinowanym okrucieństwem mogli się mierzyć chyba tylko z  gestapo.  Okrucieństwem wsławiły się też włączone do walk dzieci czeczeńskie.  A o tym wszystkim nie mówi się wiele. I w książce też ten temat nie jest poruszony. Ale tych minusów nie widzę w książce dużo.

Ogólnie 8/10