czwartek, 30 lipca 2015

Joanna Chmielewska „Autobiografia tom IV . Trzecia młodość”

Autobiografia. Tom 4. Trzecia młodość - zdjęcie 1

       Natrafiłam w końcu na idealną książkę na lato. Jest lekka, pełna humoru, dobrze się ją czyta,  no i nie ma żadnych przykrych niespodzianek , typu makabryczne wspomnienia z wojny lub inne traumy.  Chmielewska opisuje w niej koleje swojego losu z dużym dystansem. Nie każdy opis różnych wydarzeń jest szczególnie ciekawy, jedne są ciekawsze, inne mniej. Ale dla mnie niesamowite jest jej podejście do życia, właśnie na luzie z umiejętnością znajdowania zabawnych aspektów w każdej niemal sytuacji. Wcześniejsze tomy autobiografii przeczytałam kilka lat temu, a ta jakoś leżała na półce i czekała na swój czas.

    W tym tomie opisuje ona wydarzenia z tego okresu życia, kiedy miała lat około 40 – 60. Pamiętać należy jednak, że nigdy nie zachowywała się ona tak, jak zachowują się typowe kobiety w średnim czy starszym wieku. Zawsze miała rzadką umiejętność porozumiewania się z ludźmi  bez względu na ich wiek. Nigdy nie była typem kobiety, poświęcającej się dla rodziny, takiej cierpiętnicy. Dbała o swoich synów, owszem, ale zawsze miała też swoje życie, swoich znajomych , pisanie, podróżowanie , hazard. Była absolutnie niekonwencjonalną osobą.

     W tym tomie opisuje m. in. kilkunastoletni związek z „blondynem wszechczasów” , czyli swoim kolejnym partnerem. Opisała, że gdy go zobaczyła, jego uroda ją niemal powaliła. Facet był porażająco przystojny. I nie wykazywał jakiegokolwiek zainteresowania jej osobą. Uznała więc, że nie może przepuścić takiej szansy i zrobi wszystko, co możliwe. Nawiązała więc dialog i poinformowała go, że nie widziała jeszcze kogoś aż tak przystojnego , że z pewnością ma on ogromne powodzenie, ale chciałby, żeby dał jej szansę itp. Mniej więcej tak to brzmiało. Było to komiczne. Ale facet  został „złapany”. Potem okazało się, ze życie z nim nie było sielanką, ale to już zupełnie inna opowieść.

    Jest w tym tomie o rodzinie, matce, ojcu, synach. Nikogo z nich nie opisuje jako herosów czy geniuszy, wspomina o różnych wadach i zaletach, ale generalnie mimo tych wad, pisze o nich ciepło. Snuje też różnorakie refleksje, np. o zjawiskach nadprzyrodzonych , o roli przypadku w życiu czy intuicji. Intuicja czy przeczucia wiele razy uratowały ją np. na drodze, gdy jechała samochodem. I wierzy w zjawiska paranormalne. Wspomina też o psach swojego życia. Sporo jest też i o jej twórczości, a więc łączy pewne wydarzenia z życia ze swoimi książkami. Często jest tez mowa o podróżach, w tym okresie czasu Chmielewska  sporo jeździła po świecie, była w ZSRR, w Kanadzie, Francji, Danii,  Algierii . A ponieważ był to PRL, podróże miały swój smaczek. Dla czytelnika w obecnych czasach absurdy z tym związane są zabawne. Ale dla kogoś, kto w tamtych czasach chcąc gdzieś wyjechać, musiał załatwiać masę idiotycznych formalności , było to mniej śmieszne.   Podróż po ZSRR to w ogóle jakiś matrix.

   Nie jest to lektura typu Dostojewski czy Tołstoj. Jest to rozrywka. Upały się skończyły, przynajmniej na razie, a ja chyba mam już potrzebę, aby przeczytać coś poważniejszego. Nie oznacza to, że nie sięgnę po inną książkę Chmielewskiej. Z pewnością coś Chmielewskiej zakupię.

       A przy okazji poszukiwania lektur łatwych i przyjemnych , ale nie głupich, idealnych na upały, dowiedziałam się, że co roku od kilku lat w Siedlcach odbywa się Festiwal Literatury Kobiecej - Pióro i Pazur. W kategorii „Pióro” konkurują „najbardziej poruszające książki roku”. A w kategorii „Pazur” toczy się walka o tytuł  „najzabawniejszej/najsympatyczniejszej książki z humorem wydanej w  ostatnim roku”. Gdy zerknęłam na listy laureatów, zorientowałam się, że nie znam ani autorek, ani ich książek. A może warto.

4/6   

  

    

niedziela, 26 lipca 2015

Edward Stachura „Cała jaskrawość” – audiobook, czyta Daniel Olbrychski

Cała jaskrawość


    Utwór jest wyjątkowo specyficzny, stanowi coś pośredniego pomiędzy opowiadaniem a esejem . Są to wspomnienia Stachury   z wakacji, które spędzał wraz ze swoim kolegą Witkiem, trochę włócząc się,  trochę pracując, a przede wszystkim snując rozważania na wszelkie możliwe tematy  . Jest to utwór metaforyczny, aczkolwiek wiele rzeczy można też odbierać dosłownie. Został wydany w 1969r. , ale z pewnością wydarzenia rozgrywają się w znacznie wcześniejszym okresie czasu.

    Co to właściwie jest ta cała jaskrawość? Jest to zdaniem Stachury doświadczanie życia w pełni, jest to świadomość blasków i cieni dnia codziennego , wesela i smutku, przyjaźni i samotności, piękna i brzydoty, dobroci i zła itp. itd. Jest to życie chwilą ,  w sensie doświadczania każdej chwili, smakowania jej i cieszenia się nią,  bez odkładania życia na tzw. później, które nie wiadomo kiedy nastąpi.  Jest to cieszenie się życiem nawet wtedy, gdy przeżywa się trudniejsze momenty , wiadomo przecież, że nie będą one trwały wiecznie.  Stachura nie odwraca się od trudnych spraw , ma świadomość, że  nie jest łatwo, widzi wokół ludzi z traumatycznymi doświadczeniami wojennymi , np. dzieci bawiące się w rozstrzeliwanie. Doświadczają go myśli o śmierci.  Ale są też momenty  pełne radości gdy np. czuje powiew wiatru.   Czuje wówczas, że życie składa się właśnie z takiej mozaiki różnych odczuć. Jest to rzadkie podejście do życia. O ile podejście do radości u Stachury jest takie samo, jak u większości , to ze smutkiem jest już inaczej. Sporo  ludzi odwraca się od smutku, boi się go, udaje , że go nie ma.  Część z nich odczuwając   smutek woli się znieczulić, uciec w picie lub psychotropy.  Sporo osób zafałszowuje obraz życia, udając, że wszystko jest świetne, praca, mąż czy żona , dzieci, znajomi.  Stachura ma odwagę patrzeć na wszystko z odwagą ,  zauważać wszystkie aspekty i cieszyć się całością . Jest to postawa godna prawdziwego mędrca .

      Utwór można też odbierać właśnie metaforycznie, włóczęga autora i Witka to po prostu   szukanie swojego miejsca w życiu. Ktoś, kto już znalazł to swoje miejsce,  również może zabrać się za czytanie czy słuchanie „Całej jaskrawości”, utwór jest wielowarstwowy.  

    Audiobook jest wyjątkowo krótki, trwa około 3 godzin. Nie ma na  nim żadnej informacji, że jest to wersja skrócona. Wydanie tradycyjne, papierowe,  „Całej jaskrawości” liczy ponad 200 stron i nazywane jest powieścią. Obawiam się, że audiobook jest właśnie wersją skróconą, odczytanie 200 stron zajmuje znacznie więcej, niż 3 godziny, chyba że rzecz napisana jest wyjątkowo wielką czcionką. Wydawcy audiobooków mają zwyczaj , że na wersji pełnej często zamieszczają informację, że jest to wersja nieskrócona. Na wersjach skróconych z reguły informacji na ten temat nie ma. Można więc dać się nabrać . Aby mieć pewność w 100% musiałabym mieć przed oczami tradycyjny tekst. Ale już brak informacji o tym, czy mamy do czynienia z wersją pełną, czy skróconą , nie jest w porządku.

      Olbrychski  jako czytający jest właściwą osobą na właściwym miejscu, czyta wspaniale. Raz ścisza głos, innym razem  czyta głośniej. Gdy uważa,  że dany fragment jest bardzo ważny, dobitnie to akcentuje.   Nie da się czegoś nie usłyszeć, czy przegapić.

    Utwór daje sporo do myślenia. Gdy patrzę z dystansem, współczuję Stachurze, że musiał wieść w tamtym czasie życie takie, jak je opisał. Fizyczna praca wykończyłaby mnie. Życie na wsi kilkadziesiąt lat temu wiązało się z brakiem tych standardów zamieszkiwania, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Byłabym załamana , gdybym musiała żyć w jakiejś okropnej wiejskiej chałupie. Kolejnym koszmarem byłyby obrazy wojny, chociażby  ludzie z powodu traumy chorzy psychicznie i mówiący stale o godzinie policyjnej. Życie w socjalizmie, szczególnie krótko po wojnie,  wiązało się też z całą masą innym makabresek.  Nie wspomnę o innych drobiazgach. Ale gdyby Stachura myślał tak, jak ja, nie byłoby „Całej jaskrawości” . Zamiast cieszyć się tym, co ma, skupiłby się np. na ubolewaniu, że  czegoś mu brakuje i że powinien urodzić się w innym miejscu i w innym czasie. Aby doświadczać tego, co on, nie trzeba być bogatym, nie musi się mieć nawet własnego mieszkania  i stabilizacji w postaci stałej pracy. Wystarczy   tylko być.
5/6

    

czwartek, 23 lipca 2015

Marta Kisiel „Nomen omen”

Nomen omen


  W ramach eksperymentowania raz na jakiś czasu, raz na rok lub nawet rzadziej,  przełamuję konwencję i czytam coś z takiej literatury, której z reguły nie czytuję i która wydaje mi się odstraszająca. Warto to robić, bo wrażenie typu, że coś jest „nie dla mnie”,  może być mylne. Poza tym gusta się zmieniają, doświadczenie życiowe też się zmienia i czasem po takiej próbie można znaleźć dla siebie coś nowego i ciekawego, tak jest np.  z potrawami i smakami.

     „Nomen omen” jest literaturą luźną, na lato , czyta się wyjątkowo dobrze, tak jakby czytało się samo. Tym zabiegiem, z którym dotychczas nie miałam do czynienia jest wprowadzenie do książki elementów  całkowicie nierealnych, typu zjawa , która się porusza, mówi i działa, czy chociażby 3 siostry, które mają więcej niż paranormalne zdolności . Jest to zabieg, pozwalający poruszyć trudny temat w bardzo lekkiej formie. Wielu ludzi ma różne traumatyczne przeżycia z przeszłości, mają oni koszmarne sny, nerwice i różnorakie problemy. Można o tym pisać w formie prozy realistycznej, opisując , co dzieje się w ich głowach, jak to wpływa na otoczenie, jak otoczenie na to reaguje itp. itd. Coraz powszechniejsze staje się teraz wprowadzanie do powieści elementów paranormalnych i nie mam na myśli literatury fantasy. Coś co zostało wyparte z umysłu, siedziało lata ukryte w podświadomości i czego ludzie panicznie się boją,  wychodzi na jaw. Słyszałam o książce Igora Stachowicza „Noc żywych Żydów”, której nie czytałam, o współczesnej Warszawie, w   której raptem pojawiają się Żydzi, ukrywający się trakcie wojny w piwnicach. Oni wychodzą z tych piwnic, ma to związek z pewnym, srebrnym,  przedmiotem skradzionym Żydom.  Mam w domu na półce kryminał „Duchy Belfastu”, Nevilla, w którym byłego zamachowca IRA prześladują duchy ofiar. Wielką popularnością cieszy się cykl  kryminałów Bena Aaronovitcha o detektywie Peterze Grancie.    W „Nomen Omen” jest zastosowany podobny zabieg, jak w tych i podobnych im książkach.

       U Marty Kisiel główna bohaterka – Salka, po skończonych studiach, wyprowadziła się z domu do Wrocławia i zamieszkała na stancji u trzech dziwnie zachowujących się sióstr w bardzo podeszłym wieku. W trakcie czytania poznajemy brata Salki, Niedasia , jej rodziców i babcię. Wydawałoby się, że są to najzwyklejsi ludzie pod słońcem  . Okazuje się, że nie do końca tak jest, bo nikt z rodziny nie znał historii wczesnych lat życia owej babci . Okazało się , że babcia ku zaskoczeniu syna, synowej, wnuka  i wnuczki pochodziła z rodziny niemieckiej, mieszkającej we Wrocławiu,  jej rodzice byli Niemcami, babcia też nosiła niemieckie imię. Miała  ona też koszmarne wspomnienia z wojny, szczegółów zdradzić nie można, ale można zasygnalizować, że w trakcie obrony Wrocławia w 1944r. zginął jej ojciec. Tajemnica z tym związana jest dosyć makabryczna. Przez kilkadziesiąt lat babcię i jeszcze 3 wtajemniczone we wszystko panie, dręczyły  koszmary, o których nikt nie mógł się dowiedzieć. Ale od wojny minęło sporo lat. Jest to wystarczający czas, aby likwidować różne białe plamy , aby mówić o tym, o czym z różnych względów się nie mówiło. Im dłużej trwa milczenie, tym jest gorzej. I okazuje się, że pradziadek Salki powrócił, chodzi po Wrocławiu i robi krzywdę ludziom. Jest upiorem, choć sam o tym nie wie.  A skoro już do tego doszło, skrywane z uporem tajemnice wychodzą na jaw. W tym przypadku są to wydarzenia ściśle związane z przedwojenną  i wojenną , a nawet tuż powojenną historią Wrocławia. Pasjonaci historii będą zadowoleni  .

       Książka jest nie do końca typowym czytadłem. Opisy współczesności są pełne humoru i bardzo luźne, ale raz na jakiś czas autorka cofa nas w przeszłość. Te retrospekcje nie mają nic wspólnego z wesołością, są tragiczne, ale na szczęście  nie są długie, bardziej przypominają dygresje i wyraźne zejście  z głównego nurtu wydarzeń. Jest to zrobione na tyle umiejętnie, że nie potrafią one popsuć dobrego humoru. Mimo tych retrospekcji książka jest wyjątkowo luźna. Ma też wątki damsko – męskie, Salka poznaje bowiem kogoś, jej brat też.

    Podczas  czytania trzeba się mocno zdystansować i nie spodziewać się powagi. Chyba rok temu zaczęłam pierwszy raz czytać „Nomen Omen” , gdy wyłonił się upiór, a trzy siostry dały pokaz swoich umiejętności, uznałam, że to jest nonsens i po kilkudziesięciu stronach książką odłożyłam. Teraz zaś, pamiętając, że czytało się ją wyjątkowo dobrze i szybko , sięgnęłam po nią ponownie i zaczęłam od nowa. I skończyłam oczywiście. Lektura jest pewnego rodzaju zabawą , ale i mini lekcją historii , a właściwie jej mniej znanych epizodów.

     Nie żałuję spędzonego tak czasu i nie wykluczam, że sięgnę i po inne pozycje tego nurtu. Ale „Nomen Omen” był dla mnie trochę za dziecinny. Kisiel napisała bardzo młodzieżowym językiem, używanym chyba głównie wśród licealistów, może ewentualnie jeszcze studentów młodszych roczników. Wydarzenia opisywane są z punktu widzenia,  w tym konkretnym przypadku,  zdziecinniałych i infantylnych dwudziestolatków. Przeszkadzało mi też i to, że dorośli ludzi , typu rodzice Salki też byli tacy trochę głupkowaci i niedojrzali. No i jest kilka scen, niepotrzebnych, gdzie starsza pani łopatologicznie naucza młodych prawdy o życiu. Nie wszystkie fragmenty są do końca logiczne . Wszystkim zaś scenom towarzyszą przerysowania i przesada, moim zdaniem, w nadmiarze. Wszystko to jest kwestią gustu, fanów „Nomen Omen” ma sporo. Jeśli komuś takie mankamenty nie przeszkadzają, może spokojnie czytać, nawet w upały,  wystarczy jeden wieczór . Dla mnie ta książka miała  być swoistego rodzaju relaksującym odmóżdżaczem właśnie na upał , no i w pewnym stopniu była.  Każdy musi sam poczuć, czy humorystyczna  formuła „z przymrużeniem oka” ze zjawami i czarami mu odpowiada.  

3/6    

poniedziałek, 20 lipca 2015

Frederick Forsyth „Psy wojny” audiobook, czyta Jan Englert


Psy wojny
 
       Książka i sposób jej odczytania są rewelacyjne . Nie spodziewałam się po tym audiobooku niczego szczególnego, spodziewałam się jedynie rozrywki, a efekt, jak rzadko kiedy, przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.  Wywarła ona na mnie niesamowite wrażenie i bynajmniej nie była tylko rozrywką. Każdy ma swoje tzw. ulubione książki, niekiedy nie mogę pojąć, co ktoś widzi w takiej czy innej książce. Bywa też odwrotnie, nie mogę zrozumieć, dlaczego komuś nie podoba się coś, co według mnie jest genialne. Każdemu coś w duszy gra i zdarza się, że książka dotyka właśnie czegoś bardzo głębokiego. W przypadku tej właśnie książki tak właśnie było.

                Najważniejsza jest treść oczywiście, ale nie można zapomnieć o sposobie napisania. „Psy wojny” są szalenie wciągające. Od kilku już lat jeżdżę samochodem, słuchając audiobooków. I  jednoczesne  prowadzenie samochodu i słuchanie nie jest dla mnie żadnym problemem, jest to porównywalne do rozmowy z kimś, kto jedzie ze mną.  Ale w tym przypadku książka tak bardzo mnie wciągnęła, że zaczynałam zapominać, że jestem w samochodzie. Wszystkie czynności wykonywałam machinalnie, całe szczęście, że są wakacje i w godzinach szczytu ruch drogowy jest zdecydowanie mniejszy, niż zwykle. Ale gdy zorientowałam się, że jestem już , nie wiadomo skąd,  pod swoim blokiem lub pod pracą, zastanowiłam się, czy w przypadku tej konkretnej książki słuchanie jej w samochodzie, jest dobrym pomysłem.  Jest wciągająca w sposób niewyobrażalny. Poza tym audiobook jest bardzo krótki, trwa około 5 godzin, a przeciętny czas trwania audiobooka to kilkanaście godzin. Nie może się wiec znudzić.  A Englert, to po prostu klasa. Urodził się chyba m. in. po to, aby tą powieść przeczytać. Nie oglądałam filmu, ale nie potrafię sobie wyobrazić Cata Shannona, mówiącego innym głosem i innym tonem, niż Englerta. Nie znam innych książek Forsytha, nie mam porównania, czy są tak samo wciągające, ale spróbuję i innych.   

      Pozornie temat powieści  może wydawać  się mało interesujący, tzn. mnie nigdy nie interesował, ale diabeł tkwi w szczegółach. Książka napisana została w 1974r. , opisywane wydarzenia, fikcyjne oczywiście, rozgrywają się niewiele wcześniej. Niebotycznie bogaty i cyniczny brytyjski lord sir James Manson ,  przedsiębiorca jednocześnie,  uzyskał informację że w jednym z afrykańskich krajów są duże złoża platyny. Wpadł na pomysł, jak wejść w ich posiadanie. Otóż  uznał, że przeprowadzi przy pomocy najemników zamach stanu i spowoduje , że władzę obejmie znany mu lokalny afrykański kacyk, totalny figurant i marionetka . Gdy ta marionetka zostałaby już prezydentem, zgodzi się, aby  spółka, należąca do lorda wydobywała w jego kraju złoża cyny. Podczas wydobycia ”wyjdzie na jaw”, że  są to głównie złoża platyny, ale umowa czy zezwolenie miała być  jednak tak skonstruowana , że sprawą tą nie będzie już mógł nikt inny się zajmować, tylko spółka lorda. Sekretarz lorda wykorzystując swoje kontakty znalazł odpowiednio doświadczonego najemnika, Cata Shannona,  który prowadził w Afryce już wiele walk . Shannon przystąpił do realizacji zadania zbierając odpowiednią ekipę najemników,  kupując nielegalnie broń,   próbując ją przemycać z jednego kraju do drugiego i korumpując pieniędzmi lorda kogo tylko się dało.  Ekipa, jaka zbierze , to w dużej mierze galeria bardzo ciekawych typów. W tym przypadku za wiele powiedzieć nie można, groziłoby to strzeleniem spojlera.

    Osobiście nie mam zbyt dobrego zdania o dziennikarzach, ale Forsythe był dawno temu korespondentem BBC a Afryce, jego wiedza na ten temat jest imponująca. Książka mówi o wydarzeniach fikcyjnych, ale właśnie w taki sposób i z takich powodów w Afryce odbywają się zamachy stanu. Książka nie została napisana ku pokrzepieniu serc, jest straszna w sensie naładowania jej olbrzymią dawką cynizmu. Ale tak właśnie w Afryce było i chyba jest nadal   i inaczej napisać nie można było. Manson w pewnym momencie np. rozmyśla, czy każdego da się  przekupić, dochodzi do wniosku, że całe jego doświadczenie wskazuje na to, ze owszem, każdego da się kupić .  Jak to robi, można poczytać czy posłuchać, „Psy wojny” są m. in. i o tym.

    Ale nie to wszystko jest najciekawsze. Najciekawsze i najbardziej dające do myślenia jest co innego. Muszę pisać o tym bardzo ostrożnie , bo spojler byłby niemal zbrodnią.  Niemal wszystkie postacie z książki są cynikami, ale jedna z nich wykaże się absolutnie niespodziewanym,  ludzkim odruchem. Nie napiszę, kto to będzie, ani co zechce zrobić, ani czy mu się to uda.  Ale expressis verbis  wypowie się po stronie afrykańskich biedaków, którzy przez takich bezwzględnych graczy, jak lord Manson, drenujących z chciwości Afrykę z jej bogactw, nie dają żyjącym tam ludziom szansy na normalne życie. 

    „Psy wojny” , które pozornie są tylko rozrywkową powieścią, dają bardzo dużo do myślenia. Wiem , że w Afryce panuje głód, że życie tam jest koszmarem, ale to właśnie ta książka mi to drastycznie przypomniała.  I przypomniała mi naszą bierność, co najwyżej okazjonalne dawanie przy okazji takiej czy innej zbiórki paru przysłowiowych złotych. Ale  nie mogę przestać myśleć o tym, o czym myślał lord, że wszyscy są przekupni. Moim zdaniem nie, ale gdy głębiej się zastanowić, to nie wygląda to różowo. Wydaje mi się, że teraz koperty z pieniędzmi zniknęły, ale panuje za to epoka załatwiactwa. Szczególnie jest to widoczne w małych miejscowościach. Mam rodzinę w małym miasteczku. Tam wszystko się ”załatwia”. Jeden załatwi drugiemu pracę w określonym miejscu, tamten za to „pomoże” tamtemu np. w załatwieniu wizyty u lekarza, bez wielomiesięcznego czekania itd. itp.  Ktoś bez koneksji nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Ludzie czytając „Psy wojny” oburzają się zachowaniem lorda Mansona , a sami współuczestnicząc w korupcyjnym czy „załatwiaczym” układzie stają po tej samej stronie, co i on. To, czego bez spojlera opisać nie można, czyli to niespodziewane zachowanie jeden z postaci,  daje asumpt do masy rozważań etycznych. Ten człowiek przy pomocy strasznych środków chciał zrobić cos dobrego. Nie jest to może nadzwyczajnym odkryciem, ale nam się wydaje, że jesteśmy etyczni i w porządku, a tymczasem ktoś , kto wydaje się z gruntu zły, ma odwagę robić coś naprawdę wyjątkowego.

    Nie spodziewałam się po tej książce większej głębi , byłam więc przyjemnie zaskoczona. A miałam ochotę na coś w sam raz na lato, czyli  lekkiego i nie wymagającego specjalnego myślenia. Mój kolega znalazł idealne określenie właśnie na coś do czytania, lekkiego, relaksującego i nie poruszającego cięższych tematów , nazwał to „odmóżdżaczem”  . Odmóżdżacze każdemu raz na jakiś czas są potrzebne, ale „Psy wojny” odmóżdżaczem  z całą pewnością nie są.

6/6

piątek, 17 lipca 2015

Patrick Modiano „Zagubiona dzielnica”




Jest cała masa pisarzy, zarówno klasyków, jak i  współczesnych, szczególnie tych współczesnych, których nie znam. Nie ma możliwości przeczytania wszystkiego tego, co nas interesuje.  Każdy chyba ma problem, jakie kryterium wyboru książki przyjąć. Kryterium może być informacja o treści książki, znany nam autor czy polecenie kogoś godnego zaufania. Do nagród podchodzę sceptycznie. Ale czasem jednak i na nagrody patrzę. Najmniejsze zaufanie mam do naszej  Nike, zdarzyło mi się rozczarować nią gigantycznie, teraz już nawet nie za bardzo zwracam na nią uwagę.  Ale inaczej już jest np. z Nagrodą Pulitzera czy Bookera albo National Book Award czy francuską Nagrodą Goncourtów . Czasem, gdy nie jestem pewna , co kupić, tego rodzaju nagroda bywa w pewnym stopniu wskazówką.  Kiedyś w księgarni wpadły mi w ręce „Kroniki portowe” Annie Proulx . Informacja , o czym jest książka,  wydała się bardzo ciekawa, a fakt, że została nagrodzona Nagrodą Pulitzera i National Book Award spowodował, że bez dalszego zastanawiania ją kupiłam . I był to strzał w dziesiątkę. Tak się jakoś stało, że nabrałam ochoty na poznanie tych znanych i cenionych pisarzy, o których niewiele wiem. Patrick Modiano jest Noblistą z 2014r. , a wcześniej zdobył Nagrodę Goncourtów. Tematy, o których pisze, wydały mi się ciekawe. Czemu więc nie spróbować ?

                 „Zapomniana dzielnica” jest bardziej opowiadaniem, niż powieścią. Czyta się ją lekko, nadaje się nawet na lato, kiedy to nie zawsze mam ochotę na lektury poważne. Myślę, że ta pozycja zainteresuje każdego, kto bywał w  miejscach  , z którymi łączy go wieź emocjonalna, w których np. spędzał dzieciństwo , albo które odwiedzał.     Poza narratorem bohaterem tego dzieła jest też Paryż. To ostatnie chyba najbardziej zaważyło na tym, że zdecydowałam się właśnie na tą, a nie na inna książkę Modiano , z Paryżem też mnie co nieco łączy i dawno w nim nie byłam. Otóż narrator, Ambrose Guise , Anglik , lat 39 , poczytny pisarz, przyjechał do Paryża na spotkanie z wydawcą. Przy okazji miał ochotę na odwiedzenie miasta, w którym nie był od 20 lat. Dla tych, którzy lubią książki, gdzie coś się  dzieje, to ważna informacja , bo Ambrose włóczy się potem po Paryżu,  a nawet i spotyka się z nie widzianą od 20 lat znajomą. I w sensie akcji nic więcej się nie dzieje. Książka jednak jest wyjątkowo bogata w różne refleksje , a  czytelnik ma potem sporo do myślenia. Ja o „Zagubionej dzielnicy” myślę już od dobrych kilku dni. To jest tak, jakby lektura uruchamiała jakieś przemyślenia, do których nie wiadomo, czy w ogóle doszłoby, gdyby nie ona.

      Ambrose wędruje ulicami Paryża i cały czas coś mu się przypomina, głównie ludzie z którymi przyjaźnił się 20 lat temu, no i kobieta, w której był zakochany. Spacer po mieście przypomina zaś wędrówkę przez upiorną krainę , niby to miasto zna, ale ono już jest inne. Brakuje ludzi, o których ciągle myśli, odnosi wrażenie, jakby mieli oni skądś się wydobyć.  Nie potrafię tego opisać tak, jak Modiano. Ale mam parę takich miast, z którymi cos mnie łączy. Czytając Modiano miałam wrażenie, jakby ktoś opisał moje własne uczucia, gdy jestem w tych miastach.  

     Ale i tak najważniejsze są nasuwające się refleksje. Pisząc nie tak dawno temu o  „Zakochaniach”  Mariasa  zacytowałam zdanie z powieści , zdanie o książkach: „To, co się stało nie jest najważniejsze. To tylko powieść, a wydarzenia powieściowe nie są istotne, po ich przeczytaniu natychmiast się o nich zapomina.  Najciekawsze są możliwości, idee, do których nas pobudzają, które w nas zasiewają, poprzez swe fikcyjne przypadki, bo te pozostają w nas bardziej wyraziste niż rzeczywiste wydarzenia i  bardziej się nad nimi rozwodzimy”.

          Modiano powoduje, że zastanawiamy się nad wieloma rzeczami. Dlaczego chcemy wracać się w te miejsca, z którymi nas coś łączyło? Czy jest to czysty sentymentalizm, czy może potrzeba zakończenia niezałatwionych spraw, a może potrzeba zastanowienia się nad czymś, co gdzieś w nas tkwi, a nie poświęciliśmy temu żadnej refleksji? Może tęsknimy do ludzi, z którymi spędzaliśmy tam miłe chwile. Może teraz czegoś brakuje nam w naszych więzach rodzinnych lub towarzyskich.  A może jest odwrotnie, może te powroty to tęsknota  za wolnością, której później jest za mało. A może porównujemy nasz obecne życie z tym, co było dawno i dochodzimy do wniosku,  że wtedy było lepiej, a potem wszystko potoczyło się inaczej, niż powinno.   Może warto zastanowić się nad tym, dlaczego wtedy było lepiej i czy nie dałoby się polepszyć tego, co jest teraz. A może powrót jest potrzebny do tego, aby uzmysłowić sobie, że to właśnie teraz jest w porządku, że to dawniej żyliśmy mrzonkami i ułudą.  Każdy przypadek jest inny. Wędrówka w przeszłość to  zawsze też pewna konfrontacja z dawnymi marzeniami, czy coś udało się nam osiągnąć, jeśli nie, to ciekawe dlaczego.  Może tamte marzenia nie do końca były nasze, teraz mamy inne i nie ma nad czym rozpaczać.  Czasem mamy problem z tym, aby odgrodzić to,  co umarło, od teraźniejszości, o czym  pisał właśnie w „Zakochaniach” Marias . Nie chodzi o zapomnienie, byłoby to idiotyzmem, chodzi o zaprzestanie wiecznego rozpamiętywania , żałowania itp. Taki wyjazd w przeszłość do Paryża lub jakiejkolwiek innej miejscowości może pozwolić zamknąć pewien rozdział w życiu.  Zamknięcie nie powinno  jednak być przedwczesne . Ambrose Guise podczas pobytu w Paryżu uzmysłowił sobie sporo rzeczy , lepiej zaczął rozumieć siebie. Zapomnienie o tym co było,   lub zapomnienie o mądrym przemyśleniu tego, co było,  kojarzy mi się z uratą cząstki siebie. Nie powinniśmy nosić w sobie żadnych zagubionych dzielnic. W miastach zagubione, zapuszczone i zapomniane  dzielnice opanowywane są przed różnych degeneratów, strach jest tam chodzić.  To, co się tam dzieje , stopniowo zaczyna  zagrażać  całemu miastu. Tak jest i z nami.

   Książka jest dosyć gorzka, ale nie jest dołująca. Mimo braku realnej akcji czytało mi się ją dobrze, nie odczuwałam się nudy w jakiejkolwiek postaci. Czułam jedynie niedosyt, bo była ona tak krótka. Nie wszystkie wydarzenia z przeszłości Ambrose`a się wyjaśniły.

       Zastanawiam się też nad własną wędrówką w przeszłość i podróż do miejsca, w którym dawno nie byłam.

5/6

 





















  
    
 
 
 
 

piątek, 10 lipca 2015

Marcin Wroński „A na imię jej będzie Aniela”

Okładka - A na imię jej będzie Aniela 

           Nie tak dawno pisałam o Wrońskim i o jego „Kinie  Venus”, które nie wzbudziło  u mnie szczególnego zachwytu . Nie wykluczyłam jednak wtedy, że przeczytam może jeszcze inną książkę o komisarzu Maciejewskim, że jak to się mówi,  dam mu jeszcze jedną szansę. Akcja „Kina Venus” toczyła się w slumsach, Maciejewski był rzucony do komisariatu w biednej dzielnicy żydowskiej, opisy syfu , smrodu itp. były mało przyjemne i odstraszające od dalszej lektury . Ku swojemu niebotycznemu zdziwieniu, „A na imię jej będzie Aniela” szalenie mi się spodobała.

            Pomyślałam nawet, że muszę zrewidować swój pogląd, dotyczący wyrabiania sobie opinii o pisarzu po jednej przeczytanej książce . Do tej pory uważałam, że jedna przeczytana książka daje już pewien ogląd i że po jednorazowej lekturze ma się już wiedzę, czy dany pisarz będzie się podobał, czy jest właśnie dla nas. Teraz uważam, że ten pogląd był zbyt rygorystyczny. Czasem rzeczywiście po pierwszej książce już wiem, że to będzie mój pisarz i że z pewnością będę po niego sięgać, tak było chociażby z Remarque`iem i jego „Łukiem Triumfalnym”. A bywa i odwrotnie, bo pierwsza książka czyjegoś autorstwa czasem jest tak odstraszająca, że ma się pewność, że to nie jest dla nas, tak u mnie było z kolei z Orbitowskim. Ale zdarza się i tak, że opis książki wydaje się ciekawy, a po jej lekturze ma się mieszane odczucia. I warto chyba wówczas jednak zaryzykować i zajrzeć do innej pozycji tego samego autora.    Nie ma sensu spisywać go przedwcześnie na straty. Jedna książka, o ile nie budzi skrajnej niechęci, może być niereprezentatywna.

        „A na imię jej będzie Aniela”  jest kryminałem wyjątkowym , można ją nazwać kryminałem retro, ale i powieścią historyczną z zabójstwami w tle.   Można przy niej poczuć nie tak znowu często spotykany dreszczyk emocji, co będzie dalej, jak to się skończy. Jeżeli ktoś uważa, że powieści kryminalne to  literatura klasy B lub C, powinien ją przeczytać. Wydarzenia rozpoczynają się w 1938 r. w Lublinie, komisarz Maciejewski na szczęście nie pracuje już w żydowskiej  dzielnicy slumsów, rozpoczyna śledztwo w sprawie zabójstwa i zgwałcenia młodej dziewczyny, Anieli . Książka ta jest o tyle ciekawa, że wydarzenia rozgrywają się w okresie wojny, również w Lublinie i najbliższej okolicy, trwają aż do wkroczenia Armii Czerwonej w 1944r. Największą jej zaletą jest pokazanie złożoności tamtych lat i dylematów ludzkich, a szczególnie  całego wachlarza ludzkich postaw. W poprzednich tomach można było poznać szereg bohaterów, a teraz obserwuje się, jak zachowują się oni w sytuacjach ekstremalnych, kto stanie się kapusiem gestapo, kto będzie walczył w podziemiu, kto podpisze volkslitę i dlaczego, a kto nie. Sam Maciejewski też stanął przed strasznym dylematem, bo na wszystkich  przedwojennych  policjantach  spoczął,  nałożony przez Niemców obowiązek ujawnienia się i zgłoszenia do służby. Zyga usiłował się wywinąć i owszem, zgłosił się, ale wcześniej spił się straszliwie i udawał alkoholika, niezdolnego do normalnego funkcjonowania. Niezgłoszenie się wiązało się z perspektywą permanentnego ukrywania się i życia nie wiadomo z czego. Fortel nie wyszedł i został wcielony do Kripo, czyli niemieckiej policji kryminalnej. Urzędował w tym samym budynku, co gestapo , a w gabinecie słyszał koszmarne odgłosy z gestapowskich przesłuchań. Wszystko błyskawicznie zaczęło się komplikować, bo dostał propozycję współpracy z AK, a jednocześnie w powszechnym odczuciu uchodził za gestapowskiego szpicla lub wysługującego się Niemcom cwaniaka. Propozycja współpracy z AK z kolei należała do tzw. brutalnych propozycji nie do odrzucenia. W służbie w Kripo z biegiem czasu też robiło się coraz trudniej. Kripo wykorzystywane było nie tylko do wykrywania i łapania przestępców kryminalnych.  Policjanci uczestniczyli też chociażby w łapankach. Mieli limity, np. złapania określonej liczby osób do robót w Rzeszy. Biorąc pod uwagę ich doświadczenie , manipulowali tym, kogo zatrzymać, potrafili np., kogoś znajomego wypuścić, jego torbę ze szmuglem podrzucić komuś innemu i złapać tego innego jako rzekomego szmuglownika . Dla znawców tamtego okresu historycznego informacje tego rodzaju nie byłyby nowością, ja na temat Kripo wcześniej prawie nic nie wiedziałam .  Kobieta, z którą Zyga żył, Róża, bała się reakcji ludzi na taki związek i bała się o swoje bezpieczeństwo. Mimo że Zygę kochała , zażądała w pewnym momencie , aby się wyprowadził. 

        Mało rzeczy w książce jest czarnych lub białych. Dominują szare charaktery i sporo jest zaskoczeń. Znaczna część znajomych Zygi po wybuchu wojny  zachowała się nie tak, jak się po nich spodziewał. Któregoś dnia w pracy wraz z koleżanką zaczęłyśmy rozmawiać,  jak przypuszczamy, jak w trakcie wojny zachowaliby się nasi  znajomi. Może dziwna była trochę ta  rozmowa , ale miałyśmy problem podczas tych rozważań, a poza tym nasze zdania w niektórych przypadkach były rozbieżne, chociaż znamy tych samych ludzi i widziałyśmy ich w rozmaitych sytuacjach. Jakby się tak jednak głębiej przyjrzeć, to można chyba przyjąć, że dotychczas  konformistyczne lizusy najprawdopodobniej poszłyby na współpracę z okupantem. Nonkonformiści bez szans na karierę prawdopodobnie mogliby walczyć. Ale to tylko oczywiście spekulacje. 

   Kolejna zaletą książki jest specyficzne spojrzenia na tamte czasy , nie z naszego,  tylko z punktu widzenia tamtych ludzi. Mieli oni inną wiedzę . Ten inny punkt widzenia niekiedy po latach wydaje się zabawny. Przykładowo jeszcze na początku wojny Zygę spotkał znajomy, który był pewien, że wojna szybko się skończy . Zauważył,  że Zyga nie ewakuował się do Rumunii, zakomunikował mu więc  szczerze i z podziwem coś w rodzaju -  pan  zawsze jest rozsądny.

          Ciekawe jest też to, że Wroński nie powiela stereotypów. Jest sporo o podziemiu i o AK, dużo jest opisów o wydźwięku pozytywnym , ale opisana jest np. akcja likwidacji współpracownika gestapo. Rozpoznanie było błędne, bo niedoszła ofiara nie była żadnym współpracownikiem. Egzekutorzy zaś to były prawie dzieci  , wyglądające na nastolatki, które ledwo   umiały obchodzić się z bronią. Gdy zostali uświadomieni, że cała akcja jest pomyłką, nie byli w stanie przyjąć tego do wiadomości , jeden wykrzykiwał hasła o faszystowskich świniach.   W książce sporo jest innych historycznych ciekawostek. Są informacje o tym, jak bardzo antysemickie bywały przedwojenne gazety lubelskie. Są opisy getta lubelskiego, ale też takie niestereotypowe. Pokazane jest , jak tzw. król getta – Żyd,  handluje biżuterią po Żydach z obozu koncentracyjnego w Majdanku. Interesy prowadzi z każdym , kogo na to stać. Nie jest biednym, zastraszonym Żydem; jest zachwycony, gdy ma na kogoś tzw. haka, zawsze może czerpać z tego dochód.  Po wkroczeniu Rosjan też wyśmienicie sobie radzi. Są ciekawe próby ukazania ludzi, którzy zmieniają poglądy w zależności od tego, jak wieje wiatr. W czasie wojny pluli na sanacyjne rządy i na Polskę, usiłowali stać się Niemcami, lub chociażby tylko współpracownikami gestapo, a potem  znaleźli sobie miejsce u boku Rosjan w nowych władzach .

                 Ciekawy jest też pomysł z prowadzeniem innego wątku innych wydarzeń w okresie późniejszym o około 20 lat. Otóż jeden z kolegów Zygi , Polak, oczekuje wówczas na proces za nazistowskie  zbrodnie. Rozmawia z dziennikarką, córką swojego znajomego m. in. o Zydze. Zabieg taki pozwala na jeszcze inną perspektywę spojrzenia na tamte czasy. Gdy dziennikarka mocno zaperzyła się, gdy padły informacje o służbie Zygi w Kripo , skomentowała to mniej więcej w taki sposób, że nie wie, jak można było skumać się ze zbrodniarzami  Niemcami , którzy wywozili Żydów tysiącami do gazu. Rozmówca przypomniał jej, że w 1939r. nikt nikogo do gazu jeszcze nie wywoził . A przewidzieć czegoś takiego nikt nie był w stanie.

         Wbrew pozorom, książka nie jest dołująca. Wroński nie epatuje drastycznymi opisami, całość czyta się lekko. Nie ma takiej sytuacji, jak u Krajewskiego, którego niektóre książki potrafią autentycznie doprowadzić niemal do depresji, gdzie opisy bestialsko pobitych ciągną się i ciągną. Wroński sobie z tym jakoś poradził. Bo są u niego i momenty lekkie, i humorystyczne.  Nie można też zapominać, że czasem w tle, a czasem i na pierwszym planie toczy się wątek seryjnego zabójcy, którego ściga Maciejewski .

    Gdyby takie książki były lekturami, młodzi ludzie znaliby lepiej historię i byliby w stanie się nią zainteresować.  Zyga nie tylko nie jest bohaterem idealnym, nie jest nawet idealnym kandydatem na ulubionego powieściowego detektywa czy policjanta . Ma nieco ponad 40 lat,  żyje w związku z Różą, pielęgniarką, ma liczne skoki w bok . Nadużywa alkoholu i za dużo pracuje, a na nic innego nie ma czasu.  Ma jednak gigantyczną tzw. mądrość życiową, co szczególnie widać właśnie w tym tomie.  I to ostatnie czyni go wyjątkowo ciekawym człowiekiem.  Jest zdecydowanie mądrzejszy od innych powieściowych detektywów . Robi sporo dobrego, ale ideałem nie jest. Brakuje mi czegoś jeszcze , co wyróżniałoby Zygę , np. jakiegoś zainteresowania , ale nic już na to nie poradzę. Nie wiem, czy w innych tomach Zyga będzie miał inne jeszcze przymioty, ale z pewnością szybko po nie sięgnę.  Ten tom przeczytałam błyskawicznie, inaczej się nie dało.

           Cały czas jeszcze zastanawia mnie, jak to jest możliwe, że poprzednia książka o Maciejewskim , o której pisałam w kwietniu,  nie wywarła na mnie takiego wrażenia. Dałam jej ocenę  4/6.   W „Kinie Venus” Zyga wywarł na mnie wrażenie  pijaka , żyjącego z prostytutkami , ubolewającego nad upadkiem swojej kariery i umieszczeniem go w najgorszym komisariacie w mieście. I tak było.  Ale z kolejnej książki wynika z kolei, że właśnie ten okres  życia, spędzony w dzielnicy żydowskiej , był dla niego fatalnym. Poczuł się niemal zdegradowany, musiał pracować poniżej swoich możliwości no i zaczął coraz więcej pić.   Jako facetowi też mu odbiło,  porzucił swoją kobietę i  zaczął mieszkać  z luksusową prostytutką. Nie wzbudził tym sympatii chyba u żadnej kobiety. Ale już w innym tomie okazało się, że sypianie z prostytutkami nie jest czymś, co robi stale.  Tak jak pisałam, nie jest to postać kryształowa. Po kolejnej książce widocznym jest, że wszystko było bardziej skomplikowane, niż się wydawało. Wroński nie pisze łopatologicznie , trzeba myśleć, zastanawiać się, analizować .  A pod względem charakterologicznym Maciejewski nie jest prosty do rozgryzienia , bywa nieprzewidywalny . Niekiedy budzi podziw, a niekiedy nawet wstręt, jego zachowanie nie zawsze jest jednoznaczne.  I jeden tom z całego cyklu nie jest absolutnie wystarczający do tego, aby pokusić się o stworzenie pełnej charakterystyki Maciejewskiego.

6/6


niedziela, 5 lipca 2015

Frances Mayes „Pod słońcem Toskanii” – audiobook, czyta Danuta Stenka

Pod słońcem Toskanii


    Rzadko kiedy mam tak bardzo mieszane uczucia, jak po wysłuchaniu tego audiobooka. Z jednej strony jest to bardzo optymistyczna  opowieść o odnalezieniu tzw. swojego miejsca na świecie. Z drugiej zaś liczba irytujących kwestii w książce , w tym interpretacja Danuty Stenki, jest dla mnie nie do przyjęcia.  

    Frances Mayes to Amerykanka, która wraz z mężem zakupiła dom w Toskanii. Mimo, że nie był to jej pierwszy dom,  ale to właśnie w tym toskańskim się zakochała i poczuła naprawdę szczęśliwą. Któż z nas nie marzy o odnalezieniu takiego miejsca? W książce opisuje ona transakcję kupna - nie obyło się, jak można się domyślić bez komplikacji - remonty, porządki, urządzanie domu i w końcu rozkoszowanie się możliwością zamieszkiwania w takim miejscu. Ten dom to właściwie mały, kilkuset letni pałac, zamieszkiwany w dawnych wiekach przez arystokrację. Poza samymi opisami faktów, autorka zawarła też sporo refleksji na różne tematy, wspomina np. o historii , o swojej rodzinie , o miejscowych obyczajach itp.  Książka jest wyjątkowo pogodna, jest to wręcz idealna lektura na lato. Kończyłam ją słuchać właśnie teraz, gdy zaczęły się upały, a odniesienia do upału są w niej wyjątkowo częste.  
             Ta masa pozytywów przepleciona jest jednak, przynajmniej w moim odczuciu, z masą niewyobrażalnie denerwujących rzeczy. Najważniejszą  rzeczą przy audiobooku jest sposób interpretacji tekstu przez lektora. Interpretacja Stenki była dla mnie szalenie irytująca .  Całość czytana jest tonem szalenie egzaltowanym , pełnym uniesienia  . Opis każdej czynności , opisywanej w  książce, w wykonaniu Stenki  brzmi jak opis najwspanialszych życiowych przeżyć. Mayes opisywała remonty domu i gigantyczne problemy z ekipami budowlanymi, czyli coś,  co zna każdy,  kto nie tylko budował,   ale chociażby tylko remontował  lub nawet gdy tylko wzywał tzw. fachowca do naprawy. Ekipy nagminnie nie dotrzymywały terminów, robiły nie tak jak trzeba i oczywiście domagały się zapłaty wyższej, niż wcześniej uzgodniona. Stenka tego rodzaju opisy czyta głosem pełnym szczęścia, niczym opisy najpiękniejszych Świąt Bożego Narodzenia  z dzieciństwa. Dla mnie był to dysonans nie do przyjęcia. Nie znam ani jednej osoby, która wspominając o różnych ekipach remontowych czy budowlanych, byłaby tak bezmiernie szczęśliwa, jak właśnie Stenka. Idiotycznie brzmi jej szczęśliwy głos, gdy czyta, jak to ekipa połączyła gorąca wodę do ubikacji, przebiła dziurę w suficie itp. Pisarka wspomina też okres kilku miesięcy, gdy wraz z mężem porządkowali dom, ona  przez 8 godzin dziennie na klęczkach myła podłogi. Według Stenki , tzn. sądząc po brzmieniu jej głosu, nie ma wspanialszej rzeczy, niż coś takiego właśnie. Kulminacja szczęścia w głosie Stenki następuje, gdy autorka nie mogła pod koniec dnia podnieść się z podłogi, efekty pracy nie były jeszcze widoczne , a ogrom roboty do wykonania był jeszcze olbrzymi .  Jednego dnia pisarka spotkała sąsiada i pomyślała, „To on”… gdy Stenka zaczęła to czytać, pomyślałam , że chyba dał autorce kiedyś wspaniały prezent lub coś podobnego, może mu coś wielkiego zawdzięcza.  W tonacji głosu wyczułam taką nostalgię, jak np. za Świętym Mikołajem.  Zdanie brzmiało zaś : „To on zabijał rajskie ptaki”. Rajskie lub śpiewające, nie pamiętam. Mayes pomachała  mu. Ton głosu naszej aktorki przez cały czas jest nienaturalny, ludzi ani w  pracy, ani w domu nie mówią w tak sztuczny sposób.  „Pod słońcem Toskanii” szalenie dużo straciło na tej interpretacji.

      W samym tekście też zdarzały się irytujące fragmenty. Opisy mycia podłogi ,  malowania belek , czy innych prac domowych były najzwyczajniej w świecie nudne. Zaskoczeniem było dla mnie to, jak niski poziom intelektualny prezentowała autorka książki i jej mąż. Oboje   byli pracownikami naukowymi na amerykańskich uniwersytetach. Ona wykładała przedmiot zbliżony do literatury amerykańskiej, a być może właśnie to. Podczas wielu miesięcy,   spędzonych w toskańskim domu w trakcie kliku lat, opisanych w książce, zarówno jej , jak i jej małżonka potrzeby intelektualne, były minimalne. Owszem, czytali książki, tyle tylko że były to poradniki dotyczące remontów , a także książki kucharskie. Inne pozycje  nie budziły zainteresowania małżonków. W całej książce jest wspomniane chyba raz, góra dwa ,  jak to autorka zajęła się lekturą. Poziom jej  wiedzy historycznej jest jeszcze gorszy, jest  porażająco, wręcz niewyobrażalnie  niski. W jednym z rozdziałów zajęła się opisem pobliskiego miasteczka, Cortony. Poniosły ją refleksje. Przeczytała w przewodniku, że w przed II wojną  zamieszkiwała tam duża społeczność żydowska, ale w podczas wojny została wybita przez Niemców. Mayes stwierdziła, że nie chce się jej wierzyć w coś takiego, a ponieważ przewodniki się często mylą, ona nie będzie wierzyła w tą informację o zagładzie Żydów przez Niemców . Małżonek autorki oprócz tego wszystkiego sporo czasu spędzał na usilnym naśladowaniu Włochów.  Do czasu zakupu domu w Toskanii wolał  herbatę od kawy. Wolał to chyba za mocno powiedziane.  Nauczył się pijać herbatę podczas dłuższego pobytu w Londynie. We Włoszech uznał, że nie lubi już herbaty, smakuje mu zaś to, co piją Włosi, czyli mała espresso, wypijana jednym łykiem na stojąco. Ponieważ jego żona wolała cappuccino, gdy w byli w barze, on stojąc łykał espresso, zostawiał żonę i szedł do samochodu, gdzie czekał, aż ona wypije swoje cappuccino.

          Nie ulega wątpliwości, że zarówno autorka, jak i jej mąż,  to para zwyczajnych prostaków i nieuków, którzy w Stanach tworzą coś w rodzaju elity intelektualnej.  We Włoszech czas spędzają na gotowaniu, jedzeniu, spaniu i przyjmowaniu gości, raz na jakiś czas na zwiedzaniu okolicy. Ich tryb  życia nie różni się od trybu życia przekupek . U siebie zaś zarabiają gigantyczne pieniądze za wiedzę, która jest niższa niż u naszego ucznia podstawówki.

         Na motywach książki Mayes powstał film pod takim samym tytułem. Scenariusz mocno różni się od książki. W filmie do Włoch wyjeżdża samotna, rozwiedziona  kobieta, która ma nadzieję na nowe, lepsze życie ,  na znalezienie mężczyzny i zamieszkuje tam na stałe.  Też kupuje dom w Toskanii , remontuje , ma problemy z ekipami remontowymi.  Jest pisarką. Film jest komedią romantyczną, w moim odczuciu wyjątkowo udaną i niekoniecznie tylko dla kobiet . Oglądałam go 5 lub 6 razy, nie nudził mnie , ani nie drażnił.   Jak na komedię romantyczną nie był wcale aż tak bardzo schematyczny. W roli głównej zagrała Diana Lane. Film polecam każdemu, gdy tylko jest taka okazja, jest pogodny, zajmujący, relaksujący, lekki w odbiorze.  Jest zdecydowanie lepszy od książki.

3/3