sobota, 30 maja 2020

Mari Jungstedt "Umierający dandys"

Ilustracja


   Mari Jungstedt była dla mnie tą autorką, która gwarantowała, że jej książki czytało się naprawdę dobrze, nie nudziły i wciągały, a do tego mimo braku większej głębi psychologicznej, jednak trzymały pewien poziom. Ten tom jest inny pod względem tego wciągania w akcję. Autorka wplotła w wydarzenia sporo informacji o malarstwie i malarzach szwedzkich. No i nie za bardzo jej to wyszło. Wywody o życiorysach malarzy, chociaż nie są długie i teoretycznie mogłyby być ciekawe, do atrakcyjnych nie należą. Tom traci więc swoje tempo. Ale z drugiej strony można się dowiedzieć czegoś więcej właśnie o sztuce, niż standardowo się kojarzy, ja ze skandynawskich malarzy pamiętałam niestety tylko Strindberga i Muncha. Jungstedt wspomina m. in. Nilsa Dardela, autora tytyłowego "Umierającego dandysa", Andersa Zorna. Jeżeli więc ktoś chciałby zapomnieć o rzeczywistości i wciągnąć sie w akcję, to nie będzie zadowolony, ale jeżeli chciałby z kolei bardziej posmakować lekturę i jeszcze ewentualnie zerknąć w internecie na dzieła malarzy, o których jest mowa, to z pewnością będzie usatysfakcjonowany. 
   
      Gigantycznym plusem książki jest opis fascynacji obrazem, właśnie "Umierającym dandysem" Dardela (powyżej) przez jednego z bohaterów. Jest wiele takich sytuacji, gdy ludzie gotowi są wydać sporo pieniędzy na obrazy ich fascynujące, niekoniecznie muszą to być kolekcjonerzy czy znawcy. Może to być i zwykły człowiek, zarabiający grosze i chociaż na jego kieszeń nawet tani obraz sprzedawany gdzieś np. pod barbakanem przez studenta ASP może być za drogi, to niekiedy i tak go kupuje. Tu właśnie ta fascynacja i ta pozorna irracjonalność w zachowaniu ludzi, przeżywających te fascynacje, jest dość dobrze opisana.
 
    W tym tomie zaraz na samym początku, oczywiście na Gotlandii, zostaje zabity właściciel galerii obrazów, Egon. Nieco później dochodzi od włamania do muzeum w Sztokholmie, skąd skradziony zostaje tylko jeden obraz, właśnie "Umierający dandys". I zabójstwo i kradzież się łączą, na miejscu kradzieży złodziej zostawia bowiem rzeźbę z galerii Egona. Wiadomo, że obraz mógł zostać skradziony tylko na zlecenie kolekcjonera. Sprawcy czy sprawców trzeba więc szukać wśród osób, związanych ze sztuką. 

     Jak zawsze w tym cyklu pojawia się czwórka bohaterów: policjanci Karen i Anders, dziennikarz Johan i matka jego dziecka, Emma. Z racji tego, że życie dziennikarza nie jest ustabilizowane, jego wątek jest zdecydowanie najciekawszy. Potencjał jest też w postaci Karen, o której życiu prywatnym mało wiadomo, a która jest mocno tajemnicza. W tym tomie pozostaje ona jednak nadal swoistego rodzaju sfinksem. Generalnie jednak wszyscy bohaterowie u Junstedt są mało skomplikowani i ten brak głębi psychologicznej jest największym minusem całego cyklu. Są mało skomplikowani w tym sensie, że są przewidywalni, a ich życie wewnętrzne nie należy do szczególnie głębokiego. 


    Po przeczytaniu już zastanowiłam się nad książkami z dziełami sztuki w tle. Nie mam na myśli albumów malarskich czy książek o malarstwie czy o twórcach. Książki takie mogą być naprawdę świetne, np. "To ja byłem Vermeerem" o największym chyba fałszerzu wszechczasów, o którym pisałam już na blogu. Myślałam o beletrystyce. I trochę tych pozycji mi się przypomniało. 

1. "W poszukiwaniu straconego czasu" M. Prousta, w którym występuje fikcyjny malarz Bergotte, jest wiele rozmów o malarstwie, o tworzeniu i o odbiorze dzieł; jest też wielokrotnie powtarzające się nawiązanie do "Widoku Delft" Vermeera. 

2. "Szachownica flamandzka" A. Perez - Reverte, w której z kolei mowa jest o obrazie, na którym został zakamuflowany przekaz o morderstwie sprzed kilkuset lat, książkę tą przeczytałam jeszcze przed napisaniem bloga, jest naprawdę fascynująca,

3. "Klub Dumas" również A. Perez - Reverte, który snuje akcję wokół księgi ze średniowiecza, której autora został spalony na stosie, 

4. "Kondotier" A. Pereca - pozycja mało znana, ale opowiada o człowieku, którego życie zmieniło się przez obraz sprzed lat, przez jego wymowę, 

5. "Szmaragdowa tablica" Carli Montero, jest o Giorgone i jego "Alchemiku", który to obraz w rzeczywistości nie wiadomo, czy w ogóle powstał, ale fragmenty o sztuce czy samym malarzu są naprawdę podane w sposób fascynujący,   

6. "Pięć małych świnek" Agaty Christie, w której mowa jest o fikcyjnym malarzu i fikcyjnym obrazie, ale fascynacja obrazami już fikcyjna nie jest i widać, że Królowa Kryminału kochała sztukę, doskonale ją rozumiała i nie umiała się bez niej obejść.

4/6

wtorek, 19 maja 2020

Carl Honore "Szczęśliwe życie w epoce długowieczności"

     Zastanawiałam się dość długo, jak napisać o tej książce, aby nie odstraszyć ewentualnych czytelników od sięgnięcia po nią. Otóż jest to rzecz napisana z humorem, którą czyta się wyjątkowo dobrze, a dotyczy pozytywnych aspektów starzenia się. Większość ludzi ma problem, związany z wiekiem, bo uważa że są "za starzy" na masę różnych rzeczy, albo boi się, że już niedługo będą "za starzy". Pewne blokady o tym rzekomym byciu "za starym" mogą pojawiać się stosunkowo wcześnie, nawet i w wieku 30 czy 40 lat. Autor udowadnia, że starzenie się niesie za sobą bardzo  wiele plusów i że masa stereotypów, związanych ze starzeniem się w obecnych czasach nie jest prawdziwa. C. Honore walczy też z obrazem seniorów, znanym chociażby z reklam, kiedy to pokazani są oni jako osoby potrzebujące wyłącznie masy leków, a do szczęścia wystarczają im wnuki, ewentualnie jeszcze gotowanie. Wskazuje na to, że obecni seniorzy podóżują, uprawiają sport, spotykają się w gronie znajomych, a część z nich jest stale aktywna zawodowo i zajmuje eksponowane stanowiska. Książka pozwala jednoczesnie oswoić się z upływem czasu.   

      Największym atutem "Siły wieku" są przykłady osób, które w zaawansowanym czy nawet bardzo już zaawansowanym wieku osiągnęły sukces. Są to i postacie historyczne i współczesne, a z tych ostatnich większość jest znana, wiadomo więc, że opisywane fakty nie są wymysłem autora. Sukces niekoniecznie musi być czymś wielkim, opisywanym w mediach, sukcesem jest coś, co powoduje, że życie nabiera sensu, staje się satysfakcjonujące i pożyteczne, a człowiek jest szczęśliwy. Może to być np. praca, wolontariat, hobby, wejście w związek itp. itd. C. Honore pokazuje, że osiagnięcie starszego wieku nie musi oznaczać ubrania się w ohydne, szaro - bure ciuchy i  bawienia wnuków. Jeśli ktoś chce, to oczywiście niech bawi te wnuki, ale nie może to być przymusem i jedyną alternatywą. Muszę przyznać, że gdy czytam książki, oglądam dzieła sztuki albo filmy, czy słucham muzyki, to z reguły nie interesuję się tym, w jakim wieku w chwili tworzenia byli twórcy wielu znanych dzieł. Gdy o tym poczytałam w "Sile wieku", to byłam w totalnym szoku.   

    Książka z jednej strony nie jest specjalnie odkrywcza. To o czym jest mowa, jest przecież znane. Każdy przecież wie, że warto dbać o kontakty towarzyskie, warto się ruszać i dbać o zdrowie. Teoretycznie każdy wie, że w każdym wieku można wiele osiągnąć. Ale w praktyce jednak pojawiają się, nazwę to blokady myślowe i mimo świadomości, że patrząc obiektywnie coś jest możliwe, ludzie gdzieś wewnątrz czują, że jednak w praktyce jest inaczej. Przykładowo znajoma 28 - latka, która ze mną pracuje, wspomniała ostatnio, że ona to już nigdy nie wyjdzie za mąż, bo w tym wieku to już jest za późno, aby kogoś poznać, bo najlepiej to jest szukać kogoś na studiach, a potem to już się  nie da.  

   Zebranie więc wszelkich możliwych stereotypów i rozprawienie się z nimi jest więc jednak czymś potrzebnym. Bo niemal każdy w większym lub mniejszym stopniu stereotypom ulega, a jednocześnie niemal każdy dalej te stereotypy przekazuje i je utwierdza, zatruwając przy tym życie i sobie i innym. Bo potem inni nawet podświadomie będą uważać, że skoro mają już 30, 40 50 czy więcej lat, to muszą się powoli wycofywać z życia. 

     Autor ma oczywiście świadomość, że ze starością wiążą się jednak często mało przyjemne aspekty, skupia się jednak celowo na czymś innym, właśnie na pozytywach. Skupia się głównie na doświadczeniu życiowym seniorów, ich mądrości, dużej ilości wolnego czasu, postępie medycyny, technologii itp. Nie znam innej porównywalnej książki na ten temat, w której senior pokazany byłby nie jako ktoś potrzebujący opieki, ale jako ten, który może być aktywnym zdobywcą, spełniającym marzenia. No i poza tym jeszcze C. Honore nawołuje, aby każdy podjął walkę z ageizmem, czyli dyskryminowaniem starszych i starszego wieku. Książka może być idealnym prezentem dla seniora, z pewnością poprawi mu humor.
4/6

piątek, 15 maja 2020

Lilian Jackson Braun "Kot, który przyszedł na śniadanie" tom 16 cyklu

     Kocham serię z Qwillem.  Chyba w ogóle tak jest z cyklami kryminalnymi, że czytamy te, których bohater po prostu się nam podoba i którego lubimy. W przypadku Qwilla dochodzi jeszcze taki aspekt, że on ma pewne cechy, które są bardzo rzadkie i które można podziwiać, albo nawet można ich pozazdrościć, jednocześnie wiedząc, że mało kto je ma.  

    Qwill jako dziennikarz ma umiejętność nawiązywania kontaktu z obcymi ludźmi, bez względu na ich pozycję społeczną czy charakter. Chociaż wyśmienicie czuje się w szarej codzienności, gdy raz na jakiś czas gdzieś wyjedzie, odnajduje się w tym nowym miejscu rewelacyjnie i nie ma żadnego problemu z adaptacją. Jak zawsze ma przy sobie 2 koty, może liczyć na wypróbowanych, starych i nowych przyjaciół. Zawsze coś czyta, a w tym tomie zmierzył się z problemem ekologii, sercem i duszą będąc oczywiście po stronie przyrody. 

    Otóż jego przyjaciel Nick z żoną stali się właścicielami pensjonatu na Wyspie Śniadaniowej, dość szybko jednak turystów zaczęły dosięgać różne wypadki, np. zatrucie, skręcenie nogi, utopienie się itp. Na wyspie toczyła się walka dewelopera, chcącego zabudować wszystko, co możliwe i miejscowych, którzy oczywiście chcieli, aby wyspa na której z reguły mieszkali  od urodzenia, nie zamieniła się w zabetonowane siedlisko turystów. Zachodziło podejrzenie, że może za tymi wypadkami stoją autochtoni. Qwill na prośbę Nicka udał się z kotami na wyspę, aby zbadać sytuację, kiedyś był przecież dziennikarzem śledczym. Na miejscu napisał nawet satyrę na masową turystykę, w której zaatakował chytrość turystów, obżarstwo i spędzanie czasu, zorganizowane co do niemal minuty przez organizatora.  Satyra jest naprawdę wyśmienita. 

     Jak zwykle w tym cyklu w każdym tomie pojawiają się nowe postacie, a tym razem jest to Elizabeth, młoda dziewczyna uzależniona totalnie od toksycznej matki, a fascynująca się ziołami i numerologią. Usiłowała nawet numerologią zainteresować Qwilla, twierdząc że w cyfrach jest element magiczny. Qwill zaś miał okazję, aby w nowym miejscu rozwinąć swoje umiejętności i nawiązać nowe kontakty, co udało mu się idealnie, a co czytelnik może zaobserwować. 

     Nie brakuje oczywiście różnych scenek z kotami Koko i Yum Yum, dla miłośników kotów zawsze jest to atrakcja. Tym razem koty z racji wyjazdu musiały przeżyć podróż, w tym płynięcie jachtem, a potem zamieszkanie w małym domku, w którym brakowało im powierzchni do biegania. A co najgorsze, to dostawały jedzenie, które im nie smakowało i to był naprawdę wielki problem. 

    Na wyspie pojawia się też i przyjaciel Qwilla z lat szkolnych, z którym razem pracują w lokalnej gazecie, a z którym przyjaźnią się od czasów szkolnych, czyli od około 50 lat. Pokazane jest i to nie pierwszy raz, że panowie nie zawsze się ze sobą zgadzali, ale żaden nie chciał zmieniać drugiego na siłę. Niekiedy nawet prawili sobie drobne złośliwości, ale w razie potrzeby zawsze mogli na siebie liczyć. 
    Jak zawsze, na książkach z Qwillem się nie zawiodłam.
5/6


wtorek, 12 maja 2020

Andrea Camilleri "Cierpliwość pająka" - cykl z komisarzem Montalbano tom 8




    "Cierpliwość pająka" oceniam jako nietypowy, ale wyśmienity tom z serii z komisarzem Montalbano. Komisarz próbuje ustalić sprawców porwania, wydarzenia toczą się szybko, a jego prywatne problemy są na drugim planie. Pod względem intrygi kryminalnej jest to chyba najlepszy tom z serii, dotychczas czytałam poszczególne tomy bardziej z uwagi na komisarza, niż dla zagadek. Tutaj tropy związane z zagadką są wyśmienicie poprowadzone i powinny zadowolić każdego miłośnika kryminałów. 

   Tym razem motywem sprawców jest zemsta, tylko i wyłącznie zemsta. Mściciele przypominają tytułowego pająka, który cierpliwie i spokojnie tka swoją sieć i czeka na ofiarę. Jak pisze Camilleri "Namiętnej nienawiści, tak jak i namiętnej miłości, nie mogą zatrzymać nawet rozpacz i łzy kogoś, kto w niczym  nie zawinił". W tym przypadku porwano młodą, ale dorosłą dziewczynę, mieszkającą z obłożnie chorą matką i z ojcem. Porywacze zażądali astronomicznej sumy, na którą rodziny w żadnym razie nie było stać. Jak się okazuje, zemsta jest wyłącznym motywem działania sprawców, żądanie pieniedzy zaś pada, bo inaczej sytuacja wyglądałaby niewiarygodnie, pieniądze zaś zamierzali oni po prostu rozdać innym osobom. Intryga jest naprawdę mocno wciągająca. 

   Zupełnie nietypowo dzieje się w życiu komisarza, otóż całość rozpoczyna się od tego, że przebywa on w domu na zwolnieniu po postrzale. Był w szpitalu, jego życie było zagrożone, przejechała do niego Livia. Montalbano będąc bliski śmierci zaczął nawet myśleć o testamencie, którego nigdy nie napisał. Zrobił takie błyskawiczne podsumowanie życia pod kątem najbliższych mu osób. Ponieważ formalnie był starym kawalerem, w dodatku bezdzietnym, kwestia dziedziczenia nie była prosta, a nie chciał, aby majątek przejął jakiś daleki kuzyn. Myślę, że w trakcie czytania w momencie, gdy mowa jest o tym testamencie, każdemu czytelnikowi, też nasunie się myśl, jak to byłoby w jego przypadku. Lektura nie jest więc pozbawiona chwili zastanowienia. Komisarz za najbliższe mu osoby uznał na pierwszym miejscu partnerkę, Livię, na drugim dosyć tajemniczą postać, określaną przez niego mianem "syna, który nie jest synem" i przyjaciela z pracy, Catarellę. Co do tego ostatniego, to nie przypuszczałam nawet, że do niego Montalbano jest  aż tak mocno przywiązany. Nie wiem, kim jest "syn, który nie jest synem", ale z pewnością kwestia ta była wytłumaczona we wcześniejszych tomach, które w tej chwili w wersji papierowej w normalnych cenach nie są dostępne. Rozmyślania o testamencie absolutnie nie są długie, nikogo więc nie zdołują.   

    W tym tomie nie ma wielu opisów smakowitych dań, które Montalbano jadał. Gdy wprowadziła się Livia, gosposia będąca świetną kucharką, przestała przychodzić, uznając się za chwilowo zwolnioną z obowiązków. A że Livia nie potrafiła dobrze gotować, Montalbano musiał zadowolić się daniami typu oliwki, figi i ser owczy. Na restauracje tym razem nie miał za wiele czasu, podobnie jak i na czytanie. Wspomniane są jednak "Przemiany" Owidiusza, pojawia się "Rada Egiptu", autorstwa Leonarda Sciascii. Gdy zainteresowałam się tą pozycją, odnalazłam, że w magazynie "Prace literackie" jest dostępny artykuł o literackich zainteresowaniach Montalbano pt. "Policjant erudyta. O literackich kontekstach w cyklu powieści kryminalnych o komisarzu Andrei Montalbano". Zawsze zwracam uwagę na to, co Montalbano czyta, to jeden ze smaczków cyklu. 

   No i na koniec po raz kolejny Camilleri po raz kolejny dał się poznać jako znawca psychiki ludzkiej. Gdy komisarz żegnał już wyjeżdżającą Livię, na lotnisku poczuł, że z jednej strony już za nią  tęskni, a z drugiej uczył ulgę, że znowu będzie mógł być sam. I ku swojemu zaskoczeniu na twarzy Livii zobaczył, że ona również nie tylko żałuje, że musi wyjechać, ale że także się i z tego powodu równocześnie cieszy. Camilleri nie myśli schematami i nie upraszcza wszystkiego, za to go też lubię.
5/6
  

niedziela, 10 maja 2020

Jacek Żakowski, Leszek Cichy, Krzysztof Wielicki "Rozmowy o Evereście"

    Książka przerosła moje oczekiwania, a zdarza się to rzadko. Spodziewałam się po prostu relacji z wyprawy sprzed 40 lat spisanej   niemal na bieżąco, bo krótko po powrocie himalaistów, ewentualnie jeszcze dodatku w postaci wprowadzenia do nowego wydania. Okazało się, że jest to jednak coś więcej. Zasadnicza część książki to rzeczywiście tekst pierwotny, ale jest jeszcze obszerny wstęp, napisany współcześnie, a ponadto w trakcie czytania też zdarzają się drobne komentarze, formułowane już z perspektywy czasu, który upłynął.  


  Nie będę oczywiście streszczać opisu wyprawy, ale skupię się na tym, co z całej opowieści wydało mi się najbardziej godne uwagi, a były to kwestie psychologiczne. Opowiadając o uczestnikach wyprawy, rozmówcy zwrócili uwagę na to, że część z nich była ryzykantami, część zaś cechowała rozwaga i zachowawczość. Ci bardziej zachowawczy starali się tłumaczyć tym brawurowym, żeby nie przesadzali z ryzykiem, że życie ludzkie jest najważniejsze, że w razie niebezpieczeństwa lepiej jest zawrócić. Jednym z tych zachowawczych himalaistów, właściwie najbardziej zachowawczym  był Zygmunt Heinrich ps. "Zyga". L. Cichy i K. Wielicki w pierwotnym tekście komentowali, że "Zyga" ma szanse dożyć starości i że przy takim podejściu, jeśli nie stanie się nic nadzwyczajnego, w górach nic mu nie grozi. No i dodali już, że jednak 40 lat temu nie mieli racji, że "Zyga" jednak zginął w górach. Sprawdziłam, otóż 9 lat później gdy był z wyprawą znów pod Everestem, spadła na nich lawina i zabiła 5 osób. Nasunęły mi się porównania chociażby z wojną, nie było wówczas żadnej reguły, ginęli i odważni i zachowawczy, a przeżywali zarówno ci, co się nie narażali, jaki i ci, co działali w podziemiu i walczyli w powstaniu. Regułą był brak reguły. Ciekawe obserwacje można też prowadzić i teraz, gdy trwa epidemia. Jedni zabezpieczają się wszelkimi możliwymi sposobami, noszą maseczkę i przyłbicę, rękawiczki, a to też sporadycznie, bo generalnie starają się w miarę możliwości nie wychodzić z domu. Inni stosują minimum z minimum zabezpieczeń. A czas pokaże, jak to się dla kogo skończy. 

    Innym ciekawym aspektem była determinacja w dążeniu do celu, co w teorii brzmi banalnie, a w praktyce jest jednak poważnym problemem. W 1980 r. Everest uchodził za niemożliwy do zdobycia zimą, tak twierdził też pierwszy zdobywca szczytu E. Hillary. Nasi himalaiści jechali więc z misją, że spróbują dokonać niemożliwego, bariera psychologiczna była więc potężna. Parę dni przed tym, jak Cichy i Wielicki szczyt zdobyli, inna dwójka naszych wspinaczy z tej samej wyprawy miała wierzchołek  "w zasięgu ręki". Warunki były całkiem dobre, oni byli zdrowi i nie zdarzyło się nic szczególnego, co uniemożliwiałoby podjęcie ataku. Byli zaopatrzeni we wszystko, co możliwe. I doszli do niższego wierzchołka południowego, a następnie ... zawrócili. Fragment rozmowy z książki dotyczy też właśnie tego epizodu. Było to irracjonalne, ale widocznie tamci tak naprawdę nie wyobrażali sobie tego, że to oni mogą być pierwszymi zimowymi zdobywcami szczytu. Takiego problemu na szczęście nie mieli Cichy i Wielicki. 
   Ciekawe są też rozdziały o Cichym i Wielickim, gdy Żakowski rozmawia tylko z jednym rozmówcą o jego życiu. Wówczas można zauważyć niestandardowość postaci już od wczesnej młodości. Przykładowo Wielicki uległ wypadkowi podczas wspinaczki, miał gips i gorset i położono go do szpitala. Po stosunkowo krótkim czasie chyba 2 tygodni opuścił szpital mimo zakazu lekarzy, gorset sam zdjął i pojechał potem na wspinaczkę. Myślę, że każdy czytelnik po przeczytaniu czy odsłuchaniu książki znajdzie dla siebie jeszcze inne , równie ciekawe aspekty rozmowy. 


     Nie podzielam natomiast zachwytu nad wykonaniem audiobooka. Żakowski jest doświadczonym dziennikarzem, zarówno piszącym jak też występującym w radiu i telewizji, on podczas czytania wypada naprawdę dobrze. Z Cichym i Wielickim jest dużo gorzej. Problem z poprawną dykcją jest najmniejszy. Himalaiści wyszli najprawdopodobniej z zalożenia, że to oni zdobyli szczyt, to oni w 1980r. udzielili wywiadu i że odczytanie swoich wypowiedzi nie będzie żadnym problemem. Podczas luźnej rozmowy z pewnością sprawdziliby się doskonale. Ale czytają fatalnie, sztucznie. Dochodzą np. do końca strony, gdzie wyraz jest przedzielony i kończą pauzą w połowie tego wyrazu, przez co zdanie staje się mało czytelne. Potem gdy przewrócą kartkę zaczynają od tej połówki przerwanego słowa. Wykonanie było dla mnie tak złe, że podczas pierwszego rozdziału zastanawiałam się, czy w ogóle będę w stanie dotrwać do końca i czy nie lepiej byłoby, gdybym przerwała słuchanie. Ale można jednak przyzwyczaić się i do tego. A z pewnością było warto.
5/6

czwartek, 7 maja 2020

Dariusz Rosiak "Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista"



       Kupując tą książkę spodziewałam się, zgodnie zresztą z opisem wydawcy, rzetelnego portretu księdza Mieczysława Krąpca, byłego rektora KUL-u, wybitnego profesora filozofii, świetnego organizatora, który z małej uczelni, przeznaczonej do likwidacji, zrobił prężnie działający duży ośrodek naukowy, promieniujący na cały kraj. Okazało się, że M. Krąpiec zarejestrowany został jako tajny współpracownik PRL-owskich służb specjalnych. Zgłębienie dziejów tej postaci i próba ustalenia, czy rzeczywiście doszło do świadomej współpracy, a jeżeli tak, to jak to się mogło stać, mogło być fascynujące. Mamy przecież duchownego, autorytet moralny znany niegdyś w całym kraju. Książka mnie jednak nieco rozczarowała. Ojciec Krąpiec  i jego domniemana współpraca jest tylko jednym z podjętych wątków, tym samym więc temat jego osoby nie został jakoś szczególnie głęboko potraktowany, a  przynajmniej ja czuję w tym zakresie niedosyt.  Całość napisana jest w naprawdę ciężkim, nawet bardzo ciężkim  stylu i czyta się to źle. Bardziej tą książkę wymęczyłam, niż przeczytałam. W żadnym chyba momencie temat nie porywa, nawet gdy na kartach pojawia się Grzegorz Piotrowski, zabójca księdza Popiełuszki, nie robi się ciekawiej. Można natomiast dowiedzieć się wielu rzeczy na tematy historyczne, psychologiczne już znaczniej mniej.  

    Podczas czytania uświadomiłam sobie, że paradoksalnie więcej chyba wiem o czasach II wojny, niż o niektórych fragmentach dziejów PRL-u. Temat KOR-u, Solidarności, czy generalnie opozycji był tyle razy wałkowany w mediach, że wydawać by się mogło, że niczym już nie zaskoczy. Temat teczek i współpracy ze służbami PRL-owskimi również, niekiedy można było już mieć nim przesyt. Ale autor zajął się KUL-em, właśnie jego byłym rektorem, a także Januszem Krupskim, byłym działaczem opozycyjnym i byłym studentem KUL-u, a o tych postaciach nie miałam zielonego pojęcia. Często tak właśnie bywa, że wydaje się, że się już coś dogłębnie zna na tyle, że nie ma sensu tematu pogłębiać, a potem okazuje się, że ta nasza wiedza wcale nie była taka rozległa, jak wydawało się na początku. J. Krupski rzeczywiście był szalenie barwną postacią, mimo niewątpliwych zasług w działalności opozycyjnej nie zrobił po 1989r. żadnej kariery, miał swoje niezłomne zasady, a parcie w górę i wykorzystywanie do tego dawnych kontaktów było z nimi sprzeczne. 

    Autor usiłował zgłębić temat ojca Krąpca i jego domniemanej współpracy. Lektura utwierdza w przekonaniu, że rzeczywistość nie jest czarno - biała, że z reguły składają się na nią różne odcienie szarości. Im więcej wie się na temat relacji rektora z oficerem SB, z którym się spotykał, tym trudniej jest zająć jednoznaczne stanowisko w tym zakresie. Opisanie tej relacji też było szalenie trudne, bo z jednej strony nie można przecież kogoś potępiać, z drugiej zaś nie można relatywizować. Ciekawsze niż samo ewentualne potwierdzenie współpracy, było zajęcie się motywami księdza, gdy spotykał się z oficerem. 

   W tle pojawia się też wątek współpracy kleru ze służbami i również próba zgłębienia, dlaczego takie postawy miały miejsce. D. Rosiak rozmawiał na ten temat z dominikaninem, ojcem Józefem Puciłowskim, który zgłębiał to zagadnienie. Jak się okazało, wielu duchownych podejmowało taką współpracę, bo nie widzieli w tym niczego złego. Wywodzili się z biednych rodzin ze wsi, dla których socjalizm oznaczał awans społeczny i tamta władza kojarzyła im się dobrze. Jest też pokazana kwestia konfliktu dominikanów z prymasem Wyszyńskim. Generalnie jest tych zagadnień kilka, a każde potraktowane pobieżnie, niedosyt jest wiec tym większy.
4/6