Spośród dwóch książek Leszka Hermana, jakie znam, ta jest zdecydowanie najsłabsza. We wcześniej przeczytanych, tj. w „Sedinum, wiadomość z podziemi” i w „Latarni umarłych”, były liczne retrospekcje i nawiązania do przeszłości, a konkretnie do historii Pomorza Zachodniego. Fragmenty o przeszłości były nawet ciekawsze od tego, co działo się w książkach w teraźniejszości.
W „Galeonie” jest z kolei minimalna liczba nawiązań do przeszłości, a zarówno tytuł jak i okładka, sugerujące opowieść o statku, wprowadzają czytelnika w błąd. Statek potraktowany jest skrajnie marginalnie, niemal cała akcja rozgrywa się współcześnie, wspomniane jest tylko o katastrofalnym, zimowym sztormie sprzed 100 lat, który spustoszył Szczecin. Akcja „Galeonu” jest w większości po prostu nudna.
Jedynymi plusami, jakie zauważyłam, są opisy pracy dziennikarzy z lokalnego dziennika, wydawanego w wersji papierowej i internetowej. Jest pokazane, jak m.in. jak zdobywają informacje. Zdarza się, że ktoś dzwoni i chce sprzedać ciekawe newsy za odpowiednią sumę, najpierw oczywiście chce dostać pieniądze. Dziennikarzom pozostaje pytanie, czy kupować przysłowiowego kota w worku i płacić nie wiadomo za co, czy zrezygnować i liczyć się z tym, że opowieść kupi konkurencyjna gazeta. Albo np. informator wskazuje jako miejsce spotkania odludne zaułki i porę, gdy jest ciemno. Ciekawostką dla mnie był fakt, że część tekstów pisana jest na zamówienie np. deweloperów i publikowana jest nie jako reklama, tylko jako niby zwyczajny tekst. Gazeta dostaje za to pieniądze, a gdyby się na to nie zgodziła, mogłoby to zagrozić jej bytowi, na dłuższą metę bez tego rodzaju dochodów, przestałaby istnieć.
Mimo tych małych plusików, rezygnując z czytania „Galeonu”, niewiele się straci. Ale i tak niezależnie od tego dam Hermanowi kolejną szansę.
4/10