środa, 31 lipca 2019

Igor Brejdygant „Rysa”

Okładka książki Rysa


Ta książka to gigantyczne rozczarowanie. Intryga jest zupełnie niedorzeczna, niemal absurdalna. Prawdopodobieństwo, że coś takiego mogłoby się wydarzyć, jest mniejsze, niż wygrana w totka. Główna bohaterka, policjantka Monika, jest byłą narkomanką, która ma poważne zaburzenia psychiczne. Nie pamięta niemal roku z życiorysu, nie wie, co wtedy robiła. Pracując, nie wie, co robiła 2 dni wcześniej. W czasach współczesnych ściga przestępców, kilkanaście lat wcześniej z przestępcami się zadawała. Prowadzi śledztwo w sprawie seryjnego mordercy, ale idzie jej to dość ciężko, bo nie wie, co robiła w tych dniach kiedy dokonywano zabójstw. Nie wie, kim tak naprawdę jest. A pewne poszlaki wskazują to, że to właśnie ona mogła być sprawcą.

    O portretach psychologicznych w ogóle mówić nie można. Nie wiadomo , kto kim jest. Znaczna część wydarzeń rozgrywa się w samochodach, kiedy albo ktoś kogoś śledzi, albo ktoś przed kimś ucieka. Jest to mocno nużące. O współczesnej Warszawie nie można w związku z tym wiele się dowiedzieć. Doczytanie książki do końca nie doprowadza do rozwiązania wszystkich zagadek. Akcja urywa się tak, jak odcinek w serialu. Kto będzie ciekawy, będzie musiał dokupić drugą część.

    Najprawdopodobniej akcja miała być metaforą tego, że każdy ma swoją mroczną stronę. Że każdy całe życie odkrywa, kim tak naprawdę jest. Że każdego mogą ścigać demony przeszłości i że od przeszłości tak naprawdę nie da się uciec. Ale napisać o takich problemach można było sensowniej.  

   Jednym z nielicznych plusów książki jest to, że czyta się ją całkiem dobrze, w tym sensie, że akcja, chociaż niedorzeczna, wciąga.  

2/6


poniedziałek, 29 lipca 2019

Robert Małecki „Skaza” – cykl z Bernardem Grossem tom I

Okładka książki Skaza


„Skaza” uzyskała Nagrodę Wielkiego Kalibru 2019. Być może zasłużenie, nie przeczytałam tylu kryminałów, wydanych w 2018r., co nagradzający, ale niewątpliwie jest to powieść wysokich lotów. Fabuła jest prawdopodobna, tzn. rzeczywiście mogło wydarzyć się coś, co Małecki opisał. Przebieg wydarzeń jest zaskakujący. Autor konsultował powieść od strony prawnej z fachowcami, w tym z prokuratorem. Są fragmenty, z których można dowiedzieć się czegoś nowego, chociażby o ludziach w wieloletniej śpiączce, albo np. o bezdomnych. Komisarz Gross jest inteligentny, skomplikowany, melancholijny i po traumatycznych przeżyciach. To, jak rozwiąże swoje prywatne problemy, ciekawi.  Problemy te nie ograniczają się bynajmniej do spraw damsko – męskich. Główny bohater to jeden z większych atutów książki. Sylwetki innych osób też zasługują na uwagę, nawet gdy jedną z tych osób jest prostacki cwaniak, małomiasteczkowy biznesmen, świetnie zresztą odmalowany. Klimat małego miasteczka z jego lokalnymi układami i układzikami również jest sugestywny. Mało zachęcający, a nawet wręcz odstraszający od zamieszkania.

     Wydarzenia rozgrywają się współcześnie w małym miasteczku, w Chełmży pod Toruniem. Zagadek jest kilka.  10 lat temu zaginęły 3 osoby:  małżeństwo i kobieta w wieku około 40 lat. A współcześnie jednego dnia w zamarzniętym jeziorze znaleziono zwłoki nastolatka, a w łódce nieopodal zwłoki nieznanego nikomu bezdomnego. W miarę rozwoju akcji wszystko zaczyna się powoli ze sobą łączyć.

    Całość jest mocno melancholijna, a zimowa sceneria tą melancholię podkreśla. Wydawało mi się początkowo, że liczba bohaterów z niepokonaną traumą jest tu ponadstandardowa. Ale gdy pomyślałam o najbliższym otoczeniu, np. w pracy, okazało się , że tych osób, właśnie z traumą, albo zmagających się z bardzo poważnymi problemami, nie jest aż tak mało. Tylko nie każdy się afiszuje czymś takim. Osób szczęśliwych w książce trzeba szukać bardzo wnikliwie, a poszukiwania te z góry skazane są na niepowodzenie. Przypomniało mi to nieco klimat islandzkich powieści Erlendura Indridasona, gdzie zawsze jest smutno i zimno, a bohaterowie są samotni. U Małeckiego może w następnych tomach nie będzie aż tak źle, bo widać światełko w tunelu. Cały cykl z Grossem zapowiada się bardzo zachęcająco.

5/6

czwartek, 11 lipca 2019

Marcin Dziedzic , Michał Wójcik „Teraz`44 Historie”

Teraz '44. Historie - Dziedzic Marcin, Wójcik Michał


Zachwyciłam się tą książką. Kupiłam ją dopiero kilka lat po dacie wydania. Czytałam ją i oglądałam chyba z miesiąc, dawkując sobie po jednym czy dwóch rozdziałach na dzień. Zdjęcia są fenomenalne, podobnie jak w albumie „Teraz`43. Losy”, o którym pisałam tutaj. To kompilacje, polegające na tym, że połączony jest fragment zdjęcia z Powstania Warszawskiego i zdjęcia współczesnego, zrobionego w tym samym miejscu o podobnej porze dania. Teksty też potrafią wciągnąć. Każdy rozdział jest o czymś innym, nie zawsze bezpośrednio związanym ze zdjęciem. Teksty nie są kroniką powstania , nie opowiadają nawet historii chronologicznie. To bardzo luźne miniaturki, np. o dziewczynie  z lusterkiem ze zdjęcia, kim mogła być; o snajperach niemieckich, o bombardowaniach miasta i cała masa innych.

    Zdjęcia wyglądają niesamowicie,  stare są oczywiście czarno – białe.  Gdyby były kolorowe, to kolorystyka też pewnie byłaby szara, z ruinami i kurzem na większości. Współczesne z kolei w porównaniu do tamtych aż biją po oczach kolorami. Powstańcy wyglądają więc jak szare widma we współczesnej Warszawie, jak duchy. Jak duchy, które nie mogą stad odejść i tak krążą. Podczas oglądania aż cisną się pytania, czy ten ktoś ze zdjęcia przeżył, co tak naprawdę czuł wtedy, gdy zdjęcie było robione. A gdy z kolei szłam ulicami w tych właśnie miejscach, gdzie zdjęcie zrobiono, miałam przed oczami powstańców.  Tak, jakby mieli się wyłonić gdzieś z zaświatów. I tak właśnie, jakby cały czas tu byli. Tak, jakby to było ich miasto. Czytając różnorakie książki o powstaniu można się oczywiście  więcej dowiedzieć na temat jego przebiegu, niż z tego albumu. Ale książka album nie po to została wydana, aby konkurować pod względem faktograficznym z innymi pozycjami. Bez względu na to, co kto sądzi na temat sensowności wybuchu powstania, przeglądając „Teraz`44 Historie” myli się o pojedynczych osobach, tych ze starych zdjęć. I tworzy się nawet jakaś dziwna więź . Sama łapałam się na tym, że myślałam, co oni powiedzieliby o tym, co teraz się dzieje, jakby to oceniali. Uczucie podczas oglądania zdjęć jest niesamowite. I ono nie mija.

   To jest coś niepowtarzalnego, od czego trudno jest się oderwać. Samo przejrzenie w księgarni nie wystarcza. W te zdjęcia trzeba się wgłębić. 

6/6

czwartek, 4 lipca 2019

Aleksandra Domańska „Bohatyrowicze. Szkice do portretu”











       Każdy chyba zastanowił się chociażby tylko chwilowo nad tym, dlaczego bohaterem w Polsce z reguły musi być ktoś, kto walczył w powstaniach lub na wojnie, a nie ktoś, kto był np. nauczycielem czy architektem, dlaczego nasze społeczeństwo jest tak bardzo podzielone, czy to kiedyś się zmieni, no i czy dawniej też tak było, a jeżeli było, to jak wówczas przebiegał ten podział, jak wyglądały przeciwstawne sobie grupy itp. Nasuwa się oczywiście myśl, że dawniej nie było przecież ani PO i PiS-u,  tak więc podział, o ile w ogóle był, musiał wyglądać inaczej. Nic bardziej mylnego. Autorka w 7 esejach docieka, jak to wyglądało, czytając literaturę XIX i końcówki XVIII wieku. I dochodzi do wniosku, że już pod koniec XVIII wieku, w czasach Konfederacji Barskiej społeczeństwo było bardzo mocno podzielone, a mentalnie przedstawiciele obu grup wcale nie różnili się od toku myślenia takiego, jaki prezentują współcześni żyjący.
   „Bohatyrowicze” to idealna książka dla miłośników i historii i literatury, a nawet i socjologii. Pomysł napisania jej powstał, gdy autorka przyglądała się warszawskiemu Marszowi Narodowców 11 listopada parę lat temu. Zastanowiło ją to, jak odnajdowaliby się w społeczeństwie uczestnicy marszu, kim byliby, czym by się zajmowali, jak wyglądałaby ich aktywność, gdyby żyli znacznie wcześniej. Sposób myślenia  pisarki jest szalenie ciekawy. Snując refleksje przytacza ona szereg faktów z odległych czasów i cytatów z dzieł literackich. Z owych dzieł jedynie „Nad Niemnem” jest szerzej znane, pozostałe w większości zostały wydobyte niemal z zapomnienia, a zapomniane zostały, jak się przekonałam,  niesłusznie. Odnosząc się do „Nad Niemnem” autorka  zastanowiła się, kim byłyby dzieci Justyny i Janka, kim byłyby ich wnuki, prawnuki itd., przyjmując, że mentalnie i charakterologicznie nie różniłyby się od rodziców.  Dzieci  Janka i Justyny zapewne byłyby Legionistami, potem walczyłyby w wojnie polsko – bolszewickiej, a w czasie wojny już wnuki byłyby Kolumbami i to raczej w Narodowych Siłach Zbrojnych. Po wojnie staliby się żołnierzami wyklętymi. Prawnuki, czy też praprawnuki, żyjący już współcześnie byliby Narodowcami i chodziliby na Marsze Niepodległości. Do AK z kolei najprawdopodobniej poszliby potomkowie Korczyńskich z dworku.
    Autorka sporo miejsca poświęciła Konfederacji Barskiej z lat 1768-1772, mało znanej i wydawałoby się, że pozbawionej znaczenia. Ku mojemu totalnemu zaskoczeniu, to właśnie ta konfederacja wykształciła sposób myślenia i spojrzenia na świat, który funkcjonuje w Polsce do dziś. I to, że ludzie, reprezentujący obecnie taki światopogląd jak 250 lat temu, mogą o konfederacji nic nie wiedzieć, niczego nie zmienia. Wystarczy się zastanowić, czy to czegoś nam nie przypomina. Konfederaci podjęli decyzje o walce, bo nie zgadzali się z tym, co dzieje się w kraju. Tych, którzy podejmowali niepodobające się im decyzje i działania, na czele z królem, okrzyknęli zdrajcami i wrogami. Walkę uznali za jedyny sposób sprzeciwu,  bo żadnych kompromisów by nie może, ze zdrajcami przecież się nie rozmawia i nie negocjuje. Wróg to podstawa. Od tamtego czasu wróg zawsze musiał być. I jeżeli ktoś rozmawiał z wrogiem, to też sam się nim stawał. Nie ma rozmów, ani kompromisów. Może być tylko walka, a to, że skazana na klęskę, nie ma znaczenia, tym lepiej. Ginąc przechodzi się do legendy. W czasach PRL-u wrogiem byli komuniści. Rozmów przy Okrągłym Stole nie powinno więc być, a skoro ktoś do rozmów zasiadł to na zawsze stał się wrogiem. Kolejny element postawy konfederatów barskich, to ostentacyjna religijność, połączona z nietolerancją i nieufnością wobec wszystkiego, co jest inne, a także komitywa z duchowieństwem. Najważniejszy dla konfederatów był odruch serca, a nie racjonalne myślenie, państwem winien więc rządzić, duch, a nie prawo, do czego nawiązywał Mickiewicz. Szaleństwo i irracjonalność w osobach konfederatów zostały gloryfikowane.
      Mogłoby się wydawać, że to wszystko przecież uległo zapomnieniu, było to tak dawno. No nie. O pamięć konfederatów zadbali nasi XIX wieczni wieszczowie. Zostały też pieśni, pieśni konfederatów barskich.  Chociażby J. Słowackiego „Nigdy z królami nie będziem w aliansach”, śpiewana chociażby przez Jacka Kaczmarskiego. Na You Tubie są różne wykonania i cieszą się sporym zainteresowaniem, zobaczyć też można podczas słuchania sylwetki współczesnych „wrogów” ludu. Bo wróg, jak napisałam, musi być.
     „Bohatyrowicze” napisani są w taki sposób, aby nikogo nie obrażać. Napisani są po to, aby zrozumieć to, co dzieje się dookoła. Mogą też zainspirować do sięgnięcia po lektury, na które powołuje się autorka.  Szczególnie intrygujący wydał mi się „Listopad” Henryka Rzewuskiego, powstały w latach  1845-1846, któremu Al. Domańska poświęciła cały rozdział. Bohaterami powieści są dwaj bracia, konfederat barski i zwolennik króla. Na tym przykładzie można idealnie zobaczyć konflikt postaw.  Gdyby zrobić korektę tekstu i wymazać odnośniki do XVIII wieku, mogłoby się wydawać, że wydarzenia rozgrywają się współcześnie.  
   Książka bez cienia wątpliwości warta jest przeczytania.
6/6