środa, 30 grudnia 2015

Lee Child „Jutro możesz zniknąć” – audiobook, czyta Jan Peszek

Okładka książki Jutro możesz zniknąć           


      Przed świętami rozmawiałyśmy z koleżanką o wciągających i niegłupich  powieściach, idealnych na chandrę lub tzw. trudny czas, kiedy to np. ma się sporo pracy i potrzebuje się rozrywki.  Podstawowa cecha takiej książki miała być taka, aby pozwalała na oderwanie się od rzeczywistości i wciągała w inny świat. Nie zakładałyśmy żadnych ograniczeń , mógł to być kryminał, fantasy, romans, sf itp.  Ku naszemu zaskoczeniu, obie wskazałyśmy na Lee Childa, jako na autora, który pisze takie właśnie książki. Ja zaryzykowałam tą tezę po zapoznaniu się z zaledwie jedną książką pt. ”Jednym strzałem” (pisałam o niej w maju 2015r.).   Moja koleżanka czytała  książek z Jackiem Reacherem trochę więcej i ma takie samo zdanie. Child naprawdę jest mistrzem w trzymaniu czytelnika w napięciu. Jest to o tyle zaskakujące, że  jego książki z Jackiem Reacherem układają się w pewien schemat. Reacher jest byłym żołnierzem , szalenie wysportowanym, już w cywilu, który lubi wyzwania i wikła się w różne dziwne sprawy. Występuje niczym detektyw, rozwiązujący skomplikowane zagadki. Zagadki te mają jednak poważny charakter i nie dotyczą tylko kilku pojedynczych osób.

      Ta konkretna książka jest 13-tą  w serii z Jackiem Reacherem. Zaczyna się od nocnej jazdy naszego bohatera Jacka Reachera metrem w Nowym Jorku.  Jack zobaczył, że w tym samym wagonie jedzie kobieta, która zachowuje się dziwnie. Spełniała ona  niemal wszystkie warunki, a właściwie cechy, po których zdaniem CIA można rozpoznać zamachowca samobójcę. Mimo ciepłej pory roku była grubo ubrana, w zimową kurtkę. Zamachowcy mają luźne odzienie, aby  nie można było zobaczyć, że mają na sobie założone pasy z ładunkami wybuchowymi. Rękę trzymała w torbie. Zamachowcy mają obowiązek trzymania cały czas palca na detonatorze.  Patrzyła tępo w jeden nieokreślny punkt przed sobą.  Nie wiadomo dlaczego tak robią zamachowcy przed atakiem, ale na to wskazują taśmy z monitoringu, jeżeli są na nich uchwyceni. Kobieta mamrotała cos do siebie. Zamachowcy samobójcy mamroczą różne modlitwy, a poza tym jest to też wynikiem naćpania. Cech było więcej, nie zgadzała się tylko ta nocna pora.

    Jack chcąc zapobiec zamachowi podszedł do niej i usiłował zapobiec zdetonowaniu ładunku. Próbował ją zagadać. Ona tymczasem wyjęła pistolet i strzeliła sobie w głowę. Nie miała żadnego ładunku wybuchowego.   Okazało się szybko, że to wydarzenie miało drugie, a nawet i trzecie dno. Zamiast rutynowego przesłuchania na komisariacie policji, Jack był przesłuchiwany jako świadek kilkakrotnie  nie tylko przez policję, ale i przez FBI.

     Jack zaczął mieć pretensje do samego siebie, że niepotrzebnie podszedł do tej kobiety, że może gdyby tego nie zrobił, ona nie zastrzeliłaby się. I postanowił ustalić, dlaczego właściwie ona to zrobiła. Szybko wpadł na pewien trop. Jeszcze nie skończył go badać, a już pojawił się drugi trop i trzeci. A potem okazało się, że wiele rzeczy w rzeczywistości wyglądało zupełnie inaczej, niż mu się wydawało.   Wszystkim działaniom Jacka towarzyszyły niespodziewane zupełnie zwroty akcji. Więcej napisać nie można.

      Książka naprawdę jest zaskakująca, tak samo jak i „Jednym strzałem”. Nie potrafię powiedzieć, która  z nich jest lepsza, moim zdaniem są na tym samym poziomie. Myślę, że dobrze się je czyta, poza oczywiście kwestią niebywałych umiejętności pisarskich autora, jeszcze z innego powodu. Reacher przypomina trochę bohaterów westernów, staje po stronie dobra i prawdy. Nie jest przy tym ani naiwny, ani sentymentalny, nie działa z żądzy zysku. Nawet gdy autor opisuje ludzi strasznych, bezwzględnych i skorumpowanych, nie ma dzięki temu efektu dołującego. Pisarz zna się poza tym na tym, na czym pisze. W tym tomie podejmuje on więcej wątków, niż tylko zamachowcy samobójcy. Doskonale orientuje się w sytuacji politycznej czy ekonomicznej na świecie. W tym tomie pojawiają się wątki organizacji terrorystycznych i terrorystów z byłych republik ZSRR.    

     Ponieważ mam zamiar przeczytać czy wysłuchać więcej powieści Lee Childa , a wydaję tak dużo pieniędzy na książki,  uznałam, że pomogę sobie idąc do biblioteki. Byłam przekonana, że skoro Lee napisał 20 książek z Reacherem, to część z nich będzie dostępna.  Udałam się więc do biblioteki, zapisałam się.  A miła pani bibliotekarka poinformowała mnie, że czytelnicy bardzo cenią tego autora i w tej chwili żadna jego książka nie jest dostępna.   

     Dobór lektora, czytającego książkę, tj. J. Peszka był w porządku. Peszek nie psuje tekstu, aczkolwiek do tego typu książek bardziej pasował mi Wiktor Zborowski, który czytał „Jednym strzałem”.

    Jeżeli ktoś potrzebuje  oderwania się od rzeczywistości, nie powinien być zawiedziony. Poszczególne tomy Lee Childa można czytać bez zwracania uwagi na daty wydania.

5/6

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Arnaldur Indridason „Zimny wiatr”

Okładka książki Zimny wiatr           

 
          Indridason to ten autor, do którego  wracam. Pisałam o jego kryminałach już wcześniej, w lipcu 2013r. o „Głosie”, a w  styczniu 2015r. o „Jeziorze”. „Zimny wiatr” to powieść, w której można znaleźć wszystkie charakterystyczne dla tego autora „znaki rozpoznawcze” . Jest to kolejny tom  z Erlendurem Sveinssonem , melancholijnym finlandzkim policjantem. Sveinsson   nadal zmaga się z trauma z dzieciństwa i nie może zapomnieć o swoim zaginionym braciszku. Nadal interesuje się niewyjaśnionymi zaginięciami. W dalszym ciągu zmaga się z problemami z dorosłymi dziećmi. I być może wkracza w nowy związek. Nadal jest wrażliwy i refleksyjny. I tak jak poprzednio jest samotnikiem, a jedynymi  osobami, z którymi utrzymuje kontakt  , są koledzy z pracy i sporadycznie – dzieci.

    Pisarz z reguły zajmuje się zbrodniami, które nie są wydumane i które faktycznie mogły mieć miejsce. Opisuje ludzi takich, z którymi  spotykamy się każdego dnia. W tym widzę jego gigantyczną przewagę nad np. Lemaitre`m, który wymyśla skrajnie absurdalne historie . Indridason potrafi te historie opowiedzieć niezwykle  interesująco. Lubię go za to, że nie epatuje przemocą jest równie wrażliwy, jak i stworzona przez niego postać. Często pochyla się w swoich powieściach nad ludźmi biednymi i przegranymi, nad ich krzywdą. Często też źródłem krzywdy i przegrania jest najbliższa rodzina. Opisuje on niepopularne prawdy. Jego bohaterowie są osobami refleksyjnymi.

     W „Zimnym wietrze” opowiada fikcyjną historię zabójstwa młodego , 11-letniego chłopca . Był on synem Hinduski, która przyjechała do Islandii w poszukiwaniu lepszego życia. Książka ta nie powstała teraz, gdy niemal codziennie musimy   słuchać o fali uchodźców, ale w 2005r., u nas wydana została w 2013r. Matka przyjechała z Islandii ze starszym synem, ten młodszy, zabity później,  urodził się ze  związku z Islandczykiem. Starszy syn nie znosił Islandii , nie był w stanie się zaasymilować, nie chciał tego. Młodszy z kolei nie znał innego życia, nie potrafił tylko zrozumieć, dlaczego spotyka się z ludzką niechęcią.  

   Sprawcą zabójstwa  mógł być praktycznie każdy. Mógł to być ktoś przypadkowy. Sporo podejrzeń padło też na jednego z nauczycieli , rasistę, który nienawidził obcokrajowców. Nasz detektyw nie wykluczał też , że zabójcą mógł być aktualny partner matki. Jest kliku podejrzanych.

   W tle przewijają się inne wątki. Sveinsson w tym tomie odwiedza w szpitalu swoją dawną szefową, która była bardzo samotną osobą, w szpitalu nikt jej nie odwiedzał.  Są to fragmenty, dające sporo do myślenia, bo Sveinsson zastanawia się nad samotnością , śmiercią, starością , czyli sprawami, o których raczej mało kto myśli. Jest to wątek marginalny.

    Nie może tez zapomnieć o sprawie zaginięcia kobiety, mężatki, która dla obecnego męża porzuciła poprzedniego i zostawiła z nim dzieci. Detektyw uzmysłowił sobie, że obecny mąż tej kobiety lubił co jakiś czas zmieniać żony na młodsze. Zastanowiło go, że gdy ta para się poznała, i kobieta i mężczyzna  nie byli wolni. Każde przez jakiś czas , prowadząc romans , musiało oszukiwać małżonka . Sveinssona zastanowiło to, czy na  takich kłamstwach można zbudować coś trwałego i wartościowego. Rzadko zdarza się, aby ktoś zastanawiał się nad czymś takim. Zagadka  zginięcia  też oczywiście znajduje rozwiązanie.

     „Zimny wiatr” czyta się dobrze, aczkolwiek nie jest to lektura przesadnie wciągająca. Szalenie wciągnęło mnie „Jezioro”, nie mogłam się od niego oderwać. W tym przypadku jest to dzieło, które smakuje się wolniej. Ale nie znaczy to, że gorzej. Mam nadzieję, że wydane zostaną kolejne powieści Indridassona i że nie będę musiała poprzestać na  sześciu wydanych dotychczas.

5/6

niedziela, 20 grudnia 2015

Stphen Alford „Obserwatorzy. Tajna historia panowania Elżbiety I”

Okładka książki Obserwatorzy. Tajna historia panowania Elżbiety I           

Mam słabość do XVI wieku, nie tylko naszego, polskiego Złotego Wieku , ale i w szerszym zakresie, w tym do czasów elżbietańskich na wyspach. Słabość oznacza pewne zamiłowanie. Chyba zaczęło się ono jeszcze w czasach dzieciństwa, z licznych filmów.    Nie tak dawno czytałam biografię Elżbiety I i rzeczywiście wydawało mi się, że wiem o niej sporo. „Obserwatorzy” Alforda przewrócili całą moją wiedzę do góry nogami, okazało się, że nic  nie było takie, jakie mi się wydawało. Bez tej książki nie da się zrozumieć Elżbiety I i czasów, w jakich panowała.

    Książka nie ma charakteru beletrystycznego , ale czyta się ją wyjątkowo dobrze. Autor przeprowadził wnikliwe badania naukowe archiwum z tamtego czasu,  pod kątem funkcjonowania wszelkich tajnych służb, każde wydarzenie, jakie opisał, udokumentował. Olbrzymia jest lista przypisów , do tego kalendarium, zdjęcia. Zaraz na początku autor stwierdził, że opinie o czasach Elżbiety I jako o Złotym Wieku, kiedy to ponoć tak świetnie się żyło, są bzdurą. Były to czasy terroru i biedy. Gdyby udał się zaś plan Hiszpanów i opanowaliby wraz ze swoją Armadą  Wyspy, przywróciliby religię katolicką, to zarówno Elżbieta I , jak i jej ojciec przeszliby do historii jako jedne z najczarniejszych charakterów na tronie. Epoka Elżbiety traktowana byłaby zaś jako jedna z najstraszniejszych w dziejach.

           W telegraficznym skrócie, cóż takiego się wówczas faktycznie działo? Na przestrzeni krótkiego bardzo czasu kilkakrotnie zmieniła się w Anglii religia, pozycja Elżbiety jako władczyni była bardzo krucha. W kraju miała bardzo silną, katolicką  opozycję, w Europie , szczególnie w Rzymie, Hiszpanii czy Francji było jeszcze gorzej, bo postrzegano ja nie tylko jako heretyczkę, ale i dziecko z nieprawego łoża. W jej kraju znalazła się masa szpiegów, głównie wysłanych przez papieża, ale też i właśnie sąsiadów, Hiszpanię czy Francję. W odpowiedzi na to Elżbieta przy pomocy swojego sekretarza, lorda Francisa Walsinghama , rozbudowała swoją sieć tajnych służb. Angielscy szpiedzy penetrowali ostro środowiska katolickie i u siebie w kraju, i na kontynencie, w poszukiwaniu spisków, mających na celu obalenie Elżbiety i dokonanie najazdu na Anglię. Wiele planów obcych mocarstw zostało dzięki temu zniweczonych, co z tego opracowywano plany najazdu na Wysypy, skoro z reguły Elżbieta wiedziała, kiedy ,  gdzie i w jakiej sile one nastąpią. Zabiegi te były nie tylko ryzykowne, ale i bardzo kosztowne. Przekupywanie różnych osób na gigantyczną skalę miało swój wpływ na budżet państwa, podobnie jak i utrzymywania stałej liczby wojska w gotowości. Liczne plany zamachu na Elżbietę były faktem. W kraju panował więc terror i wieczne poszukiwanie spiskowców.  Ciężko żyło się i katolikom i wyznawcom anglikanizmu. Anglia była państwem wyznaniowym , a uczestnictwo w licznych nabożeństwach było obowiązkiem, którego zaniedbanie skutkowało uznaniem za zdrajcę .

     Autor opisał zarówno zupełnie nieznane działania służb królowej, jak też i te powszechnie wiadome, związane np. z egzekucją Marii Stuart. Moje zaskoczenie było olbrzymie, bo skala działania tych służb i ich profesjonalizm, przypominały  historię XX wieku . Już wówczas dbano bardzo o propagandę. Przykładowo jeden ze szpiegów królowej udał się do Rzymu, wstąpił tam do ówczesnego katolickiego seminarium i po kryjomu wysyłał raporty z nazwiskami katolickich księży, ich rysopisami a także charakterystykami. Po powrocie do kraju z kolei wydal dzieło, w którym w krzywym zwierciadle opisał życie seminarzystów, zrobił to tak, aby czytelnicy uznali katolików za osoby niespełna rozumu , których jednak trzeba się bać. Dzieło to było szeroko rozpowszechnione również ustnie, tak aby każdy mógł się zapoznać. Alford opisał też , jak bardzo zaawansowane były metody szyfrowania, deszyfrowania, zdobywania podwójnych agentów itp.

      Pewne jest to, że bez sieci służb Elżbieta nie miałaby szans na tak długie rządy.
Po raz pierwszy też miałam kontakt z książką wydaną przez Wydawnictwo Astra. Sadząc po ich ofercie, specjalizuje się ono w literaturze na temat czasów Tudorów.

5/6

niedziela, 13 grudnia 2015

Pierre Lemaitre „Koronkowa robota”

Okładka książki Koronkowa robota          

          Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że jest to najgorsza książka , jaką przeczytałam nie tylko w tym roku, ale i w co najmniej kilku ostatnich latach. Nie potrafię pojąć, co niektórzy i czytelnicy i krytycy w niej widzą. Dla mnie jest to coś absolutnie nie do przyjęcia. 

          Cała powieść sprowadza się do mnożenia makabrycznych opisów zabójstw, które są skrajnym , niewyobrażalnym bestialstwem.  Sprawcę tych zabójstw tropi komisarz Verhoeven. Odkrywa on szybko, że sprawca dokonuje takich zbrodni, jakie były opisane w książkach, np. w „Czarnej Dalii”. Lemaitre epatuje więc podwójnymi opisami tych zabójstw, zamieszcza cytaty z książek , a potem daje już swój opis. Komisarz sprawdza, czy wszystko się zgadza, a jeżeli są różnice, to na czym polegają. W analizie tej ma też pomocników, współpracowników i studentów. Poza tym nie dzieje się wiele. Żona komisarza spodziewa się dziecka, a on będąc zajęty śledztwem , skupia się na pracy. Całość jest nudna i nie ma żadnych niespodzianek. Nie ma też żadnych podtekstów, np. ciekawych spostrzeżeń psychologicznych czy socjologicznych. Usilnie zastanawiałam się nad tym, czy w tej powieści w ogóle jest coś wartościowego, trudno było mi cokolwiek znaleźć. Do tego jeszcze zakończenie jest wskazane na obwolucie książki. To ciekawe, jedyna harmonia w tej książce polega na tym, że koszmarna treść współgra z fatalnym wydaniem. Fatalne wydanie nie polega na złej grafice na okładce, czy złym papierze. Polega właśnie na zdradzeniu przez wydawcę zakończenia.

           Przebrnęłam przez całość tylko dlatego, że łudziłam się naiwnie, że może cześć zabójstw będzie  wzorować się na książkach np. Agathy Christie czy Arthura Conan Doyla. Było to bardzo naiwne,   bo opisywane w „Koronkowej robocie” zbrodnie wyróżniały się tylko coraz większymi opisami sadyzmu sprawcy .

          Wiem, że Lemaitre jest laureatem dwóch nagród literackich, z czego jedna to Prix Goncourt , a druga nagroda za najlepsza powieść kryminalną 2013r. Nie wiem, co w tym autorze widzą  gremia, które przyznały mu te nagrody. Już wiele razy doświadczyłam tego, że sugerowanie się nagrodami czy różnymi gwiazdkami, przyznawanymi przez krytyków, może być złudne.  Krytycy z reguły zatrudnieni są różnych pismach, pismom zależy na reklamodawcach, gdy taki reklamodawca np. wydawnictwo coś reklamuje , to raczej trudno potem tą pozycję zjechać. Krytycy czy inne gremia , przyznające nagrody literackie, reprezentują też pewne środowiska o określonym światopoglądzie, np. gazety codzienne czy tygodniki . Media liberalne ze swoimi krytykami często promują książki właśnie takich autorów, o światopoglądzie liberalnym. Media prawicowe robią odwrotnie. Te preferencje są bardzo stronnicze. Czytając gazety o określonym, zbliżonym profilu,  czytelnik ma wiedzę jedynie o części rynku wydawniczego. Coś co przez te media,  czytane przez niego,  uważane jest za wartościowe, w innych mediach traktowane jest jako bezwartościowe , lub w ogóle pomijane i nie zasługujące na wzmiankę.  Bardziej miarodajne wydają mi się opinie internautów na różnych portalach literackich.  W przypadku tej konkretnej książki jestem jednak odosobniona w swoim poglądzie. W ubiegłym roku przeczytałam „Ofiarę” Lemaitre`a, też delikatnie mówiąc nie wzbudziła mojego zachwytu i to z tego samego powodu, tj. epatowania okrucieństwem. Ciężko jest dokonać trafnego wyboru tego, co chce się przeczytać i się nie pomylić. Teraz właśnie mi się udało, po tej opisanej właśnie, nieudanej lekturze, zaczęłam czytać co, co wyjątkowo mi się podoba.

1/6   

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Fiodor Dostojewski „Idiota” – audiobook , czyta Wojciech Pszoniak












Obraz znaleziony dla: Idiota Dostojewski

    Pisałam już kiedyś przy okazji „Pani Bovary” o książkach, które mimo ustalonej pozycji w literaturze, nawet międzynarodowej, nie każdemu się  podobają.  Tak właśnie było również z „Idiotą”, audiobook był przeraźliwie długi, trwał około 40 godzin. Już na samym początku czułam, że nie spodoba mi się, że jak to się mówi, to „inna bajka”. Ale się zawzięłam, że wysłucham go do końca, że może jednak odkryję w nim to „coś”, co niektórzy widzą. To była prawdziwa walka samej ze sobą. Wiele razy miałam ochotę zmienić płytę na inną. Przez cały czas trwania „Idiota” nie podobał mi się, tak było na początku i na końcu. Był przeraźliwie nudny, a znaczną jego część stanowiły rozważania filozoficzne, za czym delikatnie mówiąc nie przepadam . W miarę ciekawa była jedynie sama końcówka.

     Główni bohaterowie nie przypominają w niczym tzw. normalnych ludzi, nigdy nie spotkałam nikogo, kto zachowywałby się w taki sposób, jak oni. Mówiąc prosto z mostu, zachowują się tak, jakby mieli poważne zaburzenia psychiczne. Główny bohater książę Myszkin przez kilka lat przed wydarzeniami, o których jest mowa, leczył się psychiatrycznie. Nastazja Filipowna to kobieta, w której Myszkin się zakochał, sam o niej mówił, że to kobieta szalona. Rogożyn z kolei również kochał się w Nastazji , w kluczowym momencie wydarzeń miał zapalenie mózgu. Myszkin kochając Nastazję, nie był pewny, czy aby nie zakochał się w Agłaji Jepanczyn, córce generała. Nastazja Filipowna nie mogła zaś zdecydować się, czy kocha Myszkina , czy Rogożyna. Tytułowy Idiota to Myszkin, który jest idealistą i zachowuje się tak, jakby wszyscy ludzie byli dobrzy , jego naiwność jest porażająca, stąd też niektórzy nazwali go właśnie Idiotą.

    To, że większość bohaterów nie mogła się zdecydować, w kim jest zakochana , lub czy kogoś kochają, czy nienawidzą, to najbardziej normalne wątki w tej powieści.  Większość scen określiłabym jako „nienormalne”, nierzeczywiste i nierealne. Przykładowo na początku  w mieszkaniu Nastazji zebrała się większa grupa osób, a ona chciała wypróbować , czy Rogożyn ją kocha. Najpierw, przed spotkaniem,  kazała mu zebrać olbrzymią ilość gotówki, a potem wrzuciła ją do kominka i kazała mu wyciągać banknoty gołymi rękami. Potem uznała, że nie chce Rogożyna, ale może mu dać swój posag, a sama wobec braku innych środków finansowych zostanie prostytutką.  Myszkin z kolei cudem uniknął zabicia przez Rogożyna,  a po całym zajściu uznał, że nic się nie stało i że dalej są przyjaciółmi. To tylko pierwsze z brzegu przykłady.

     Najgorsze były te rozważania filozoficzne. Jeden z bohaterów był ciężko chory i opowiadał, że zostały mu 2 tygodnie życia. Ze swojego pokoju miał widok na ścianę sąsiedniego budynku. W różnych fragmentach książki było łącznie chyba kilka godzin rozważań o tej ścianie. Inne rozważania to np. co czuje skazaniec przed wykonaniem wyroku śmierci, albo jak wyglądają wyrzuty sumienia u przestępcy.

     Nie tak dawno czytałam trzeci tom „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. Tam też jest sporo rozważań, ale nie są one tak abstrakcyjne, jak w „Idiocie”, u Prousta są one głównie o charakterach ludzkich, o sztuce czy muzyce. U Prousta czyta się o ludziach takich, jakich można spotkać na co dzień , i ekscentrycznych i pospolitych. Ludzi opisywanych przez Dostojewskiego można spotkać pewnie w szpitalu psychiatrycznym lub w więzieniu.  Dawno temu czytałam „Zbrodnię i karę” i „Braci Karamazow” Dostojewskiego, pamiętam , że czytałam je z zainteresowaniem. „Idiota” wydał mi się inny od tamtych powieści.

     Świetne przeczytanie powieści to chyba jedyny plus, przynajmniej dla mnie.


czwartek, 3 grudnia 2015

Joanna Chmielewska „Krokodyl z Kraju Karoliny”

Okładka książki Krokodyl z Kraju Karoliny           


Czytywałam Chmielewską kilkanaście lat temu , ten tom nie trafił mi do tej pory w ręce. Po upływie 50 około lat od daty powstania książki , można już mówić o tym, czy literatura poddaje się próbie czasu i nie nadaje się do czytania, czy wręcz przeciwnie. Chmielewska sama podchodziła do swoich powieści z dystansem i nie pretendowała do bycia Dostojewskim. Traktowała swoje książki jako czystą rozrywkę . Zastanawiałam się , czy „Krokodyl ”  przetrwał próbę czasu i czy można , chcąc się rozerwać i pośmiać, po nią sięgnąć.  Właśnie w takim celu ja po nią sięgnęłam. Przeżyłam rozczarowanie.   

     „Krokodyl z Kraju Karoliny” to książka z początkowego okresu twórczości autorki, z późnych lat 60-tych. W tym tomie zaraz na początku zabita została przyjaciółka Joanny, Alicja, a nasza narratorka postanowiła prowadzić w tej sprawie własne śledztwo. Nie zdradzając szczegółów mogę napisać, że rozważano, czy aby zabójstwo to miało związek z międzynarodową grupą, zajmującą się  handlem narkotykami, czy może zabójcą był jedynie zazdrosny facet.

        Najbardziej rzucało mi się w oczy jednak co innego, niż intryga, związana z morderstwem. W tej powieści króluje zachwyt nad ówczesną milicją . Prowadzący  śledztwo major był uosobieniem wszelkich cnót, był super przystojny, mądry, wnikliwy , błyskotliwy itp. Narratorka nie mogła niczego przed nim zataić, bo on natychmiast był w stanie ja rozgryźć i domyślał się, że coś nie gra. Książka to istna apoteoza milicji, „07 zgłoś się” nie umywa się do niej, bo w 07 był błyskotliwy Borewicz , ale był i głupkowaty Zubek. Prowadzenie śledztwa przez narratorkę, a właściwie próba jego przeprowadzenia nie wynikała bynajmniej z braku zaufania do ówczesnej milicji, ale z poczucia obowiązku i obawy , aby nie wyszły na jaw różne tajemnice zamordowanej. Ostatecznie narratorka podjęła jednak współpracę z milicją, w przeciwnym razie niczego nie byłaby w stanie wykryć  , a poza tym nie dostałaby wizy do Danii, gdzie prowadziły pewne tropy. Ta apoteoza milicji i permanentne zachwyty nad nią były tak silne, że przeszkadzały w czytaniu. A major był niestety jedną z pierwszoplanowych postaci.  W żadnej powieści kryminalnej czegoś takiego nie spotkałam. Rozumiem, ze był to specyficzny okres, ale nie jestem pewna, czy w tamtych czasach aż takie zachwyty były niezbędne. W PRL ukazała się przecież masa książek, w których temat  milicji w ogóle nie był poruszany, albo takich gdzie był poruszany, ale nie tak.  Narratorka pieje z zachwytu nad milicją, mimo iż ewidentnie została zaszantażowana zablokowaniem zagranicznego wyjazdu w przypadku braku współpracy. Zachwyt budzi też w narratorce jej małżonek , prokurator, w tym przypadku jest to jednak zachwyt tylko nad jego zawodowym profesjonalizmem.

         Chmielewska w innych książkach świetnie pisze o tym, na czym się zna, czyli np. o pracy inżynierów czy architektów, o tym jak funkcjonuje to środowisko. W tym przypadku zaś to, co pisze o międzynarodowych handlarzach narkotyków jest i nudne i mało przekonujące.   Intryga związana z zabójstwem i sam sposób jego dokonania też są mocno naciągnięte i mało wiarygodne.  Na dodatek wszystkiego ta książka szczególnie zabawna nie jest. Nie tak dawno czytałam „Wszystko czerwone” Chmielewskiej i zdecydowanie lepiej mi się podobało, chociaż też bez rewelacji. Może rzeczywiście czas tych książek minął, a może sięgnęłam po te trochę gorsze. Z pewnością teraz są one odbierane inaczej, niż np. 50 lat temu. Trudno wczuć się w uczucia kogoś, kto w latach 60-tych w Danii z zachwytem patrzy na dobrze zaopatrzony sklep. Odczucia tego kogoś nie są już zrozumiałe. Nie wiem też, co zabawnego może być w tym, że ktoś chce kupić zwykłą kiełbasę i musi jeździć aż do sześciu sklepów, aby ją znaleźć.

2/6

wtorek, 24 listopada 2015

Jean- Luc Bannalec „Sztorm na Glenanach”

Okładka książki Sztorm na Glenanach          


    To drugi tom  cyklu z komisarzem Dupin. Jest to książka wyjątkowo oryginalna, nawet na tle gigantycznej liczby powieści kryminalnej. Nie ma brutalnych scen. Wydarzenia rozgrywają się w ciągu trzech zaledwie dni i cała ekipa śledcza się śpieszy, ale opisane jest to w taki sposób, że czytelnikowi ta nerwówka  w ogóle się nie udziela . Czyta się tak, jakby, wszędzie panował totalny spokój. Liczba osób, których wydarzenia dotyczą nie jest duża. Można więc snuć przypuszczenia, kto faktycznie zabił bez obawy, że zabójcą okaże się ktoś, kto pojawi się dopiero na ostatniej stronie.  Przeczytanie książki to zajęcie w sam raz na jedno popołudnie.

         Jest bardzo dużo opisów przyrody. Nie ma się co przerażać, są one króciutkie, cała książka jest mało obszerna. A krajobraz jest  wyjątkowo piękny, bo tytułowe Glenany są zbiorem różnych wysp, wysepek i skrawków ziemi   . Ich powierzchnia może być bardzo różna, w zależności od tego, czy trwa przypływ, czy odpływ. Czasem do pewnych wysp można dojść niemal suchą nogą, a niekiedy trzeba płynąć łódką. Cześć tych wysepek jest skalista, część piaszczysta,  czasem widoczne są tylko same szczyty skałek , reszta tonie w morzu. Pogoda tutaj zmienić się może błyskawicznie, w ciągu 24 godzin można  przeżyć cztery pory roku. Opisy przyrody być muszą, bo jak inaczej wskazać, że śledczy musieli na wyspę ze zwłokami najpierw płynąć, a potem iść pieszo przez morze?   Albo jak inaczej wskazać, że zabici stracili życie  w innym miejscu, niż miejsce znalezienia zwłok, a na wyspę wyrzucił ich prąd wody?  Bretończycy uwielbiają dobrą kuchnię, komisarz też często zagląda do różnych restauracji. Opisy zapachów  potraw i win są tak sugestywne, że cały czas podczas czytania byłam głodna.

    Powieść zaczyna się od znalezienia trzech ciał z ranami, wskazującymi na to, że podczas pływania, silny sztorm rzucił ich na skały . Szybko okazało się, że nie był to wypadek, a późniejszym ofiarom ktoś podał silny środek uspokajający.  Wypłynięcie w morze łodzią w fatalną  pogodę po spożyciu tego środka skutkować musiało śmiercią. Szybko okazało się, że jedna z ofiar to mistrz windsurfingu. Człowiek ten znany był z wielkiego majątku, ale nie tylko. Dążył do tego, aby ten piękny teren zniszczyć, budując masę obiektów wypoczynkowych i rozwijając w olbrzymi sposób turystykę. Ponieważ lokalne władze stawiały opór, swoje plany forsował pod hasłem   rozwoju ekologii, aczkolwiek z ekologią nie miały nic wspólnego.     Zabić mógł go przeciwnik tych projektów. Ale szybko okazało się, że w rejonie Glenanów zatonęło w minionych wiekach sporo statków, niektóre wiozły cenne ładunki. Sporo było więc tam poszukiwaczy skarbów. Pewne symptomy świadczyły o tym, że   nasi zabici mogli coś ciekawego odnaleźć. Zabić mogła więc ich konkurencja. To nie wszystkie tropy, tylko ważniejsze.

      Drugi tom utrzymany jest w stylu zbliżonym do pierwszego. Ci sami główni bohaterowie, policjanci, wiele morza, a właściwie oceanu i wspaniałych bretońskich potraw. Czyta się chyba nawet lepiej , niż pierwszy tom, bo sylwetki bohaterów, a szczególnie komisarza są już znane, co nieco się o nim wie. W pierwszym tomie zawiązana została przez niego obiecująca znajomość z kobietą, tutaj można się dowiedzieć, jak się ona potoczyła.

          Książka jest lekka, nie ma tu zawiłości psychologicznych, nie ma się po jej przeczytaniu doła, wręcz przeciwnie. Jest to głos –pochwała piękna tego zakątka  i apel o jego zachowanie.  To też pewna pochwała lokalnych więzi społecznych, gdzie wszyscy się znają i wszystko niemal o sobie wiedzą. Ale zarazem to pochwała, a nawet i apoteoza indywidualizmu. Bo i Glenany są niespotykanie piękne i zarazem unikalne,  i mieszkańcy z ich charakterami ( czytelnik stopniowo poznaje tych indywidualistów) tak samo tuzinkowi nie są.   Glenany są zagrożone masowym rozwojem turystyki. Mieszkańcy Bretanii zaś zaciekle bronią się przed zuniformizowaniem, walczą o swoją niezależność i bronią się przed obcymi. A obcym jest każdy, kto się tam nie urodził.

5/6

    



    




środa, 18 listopada 2015

Marcin Wroński „Morderstwo pod cenzurą”

Okładka książki Morderstwo pod cenzurą          


  Chronologicznie jest to tom pierwszy całego pisanego współcześnie cyklu retro z komisarzem Maciejewskim, zwanym Zygą. Ja czytałam go jako czwarty . Czytanie od początku , w kolejności, byłoby lepszym pomysłem i sporo dałoby.  Przede wszystkim sylwetki bohaterów są tu pełniejsze. Nie ma też pomyłek w osądzaniu poszczególnych postaci. Pamiętam, że podczas czytania „Kina Venus” Zyga wydawał mi się nijaki. Tu od początku wiadomo, że jest to człowiek z pasją, zapalony sportowiec , konkretnie bokser. Z tego tomu czytelnik dowiaduje się, że Zyga walczył w Legionach Polskich , a potem w wojnie bolszewickiej. Echa tych wydarzeń też się tu znajdują, ale w  bardzo minimalnym zakresie. Zyga był żonaty, żona po trzech latach go porzuciła, ale wkrótce potem zmarła na gruźlicę. W ten sposób niejako  kariera zawodowa Zygi została uratowana, rozwody wśród oficerów policji były bardzo źle widziane, rozwodnicy uchodzili za zdemoralizowanych. Wskutek śmierci żony Zyga stał się jakby wdowcem, a przynajmniej za takiego oficjalnie uchodził. W czasie perypetii z żoną, jak również w związku z nerwową pracą , zaczął coraz bardziej pić. W tym tomie po raz pierwszy pojawiła się pielęgniarka Róża, z którą Zyga spróbował wejść w związek. I to tu raz pierwszy poznajemy przyjaciela z zarazem zastępcę Zygi w komisariacie – Krafta, rzeczowego i systematycznego policjanta, protestanta, z niemieckimi korzeniami.

        Fantastyczne i dla mnie szalenie wciągające było czytanie  o realiach tamtych czasów. Niby wszystko działo się nie aż tak dawno, w latach 30-tych ubiegłego wieku, niby każdy sporo wie o tamtych czasach, ale jest też masa zaskoczeń. Dla mnie Wroński jest mistrzem oddawania tamtego klimatu.

         W tamtym okresie pełną parą funkcjonowała cenzura, czytelnik może bliżej przyjrzeć się jej pracy, jak również zatrudnionym tam osobom, a szczególnie temu urzędnikowi, który został zamordowany. W swoim komisariacie Zyga miał kontakty z policjantami, którzy wcześniej pracowali w policji politycznej, formacja ta została rozwiązana , zaś  część osób zatrudnionych w niej, przeszła do zwykłej policji. Zdaniem Zygi do niczego się nie nadawali . Stałym tłem życia politycznego  była obecność narodowców  z jednej strony , a  komunistów lub socjalistów z drugiej.    Tym, czego ludzi się bali , była tzw. żydokomuna.  Sporo jest też  mowy o Żydach, właśnie w Lublinie mieli swój bank i szpital. Szpital nazywał się Szpitalem Żydowskim, nie była to tylko potoczna nazwa, był to jeden z najnowocześniejszych szpitali w ówczesnej Polsce.  Każda  kamienica miała swojego dozorcę. Czasem ulicami odbywał się pościg, w tym tomie policja pędziła za uciekającymi złoczyńcami, rozwijając zawrotną prędkość 60 km. na godzinę . Podczas pościgu uczestnicy musieli uważać, aby nie wpaść na furmankę i aby auto nie ugrzęzło w błocie na niewyasfaltowanej ulicy. Część mieszkańców chodziła do kościoła, inni do cerkwi, a jeszcze inni do synagogi. Obecność osób, mówiących w j. ukraińskim nie była niczym dziwnym. Można też było spotkać prostytutki, te działające legalnie, musiały się legitymować książeczkami zdrowia.  Na miejscu zbrodni pojawiał się sędzia śledczy. To, co wymieniłam, to tylko pierwsze z brzegu kwestie, dotyczące realiów życia. Każdy, kto sięgnie po książkę, znajdzie tam znacznie więcej tego typu szczegółów.

       Ciekawym pomysłem było usytuowanie akcji właśnie w Lublinie. Jest to coś nowego, innego niż eksploatowana w książkach i filmach Warszawa czy Kraków. Poza tym w każdym mieście żyje się nieco inaczej, każde ma swoją specyfikę. Lublin usytuowany był wówczas również stosunkowo blisko pogranicza i wpływy ukraińskie czy rosyjskie wraz propagowanym tam komunizmem były  tam zdecydowanie  silniejsze, niż na zachodzie Polski.  

        W tym tomie zagadka dotyczy podwójnego morderstwa, jeden zabity to cenzor, a drugi to dziennikarz. Pozornie zabójstwa te nie mają ze sobą nic wspólnego  , ale tylko pozornie. Szybko okazuje się, że w sprawę są w jakiś sposób związani – dyrektor banku żydowskiego i profesor uniwersytetu. O ile w „Kinie Venus” najwięcej wydarzeń rozgrywało się wśród żydowskiej biedoty, w syfie i brudzie, tutaj nic takiego nie ma. Zyga obraca się tu sporo w środowisku dziennikarzy czy prawników . Intryga opowiedziana jest zgrabnie, logicznie, rozwiązanie też nie jest wydumane. Tak jak wspomniałam, nawiązuje się w tym tomie znajomość z Różą, która przewijać będzie się również i w innych tomach. Nie będzie to znajomość standardowa. W tym tomie mocno zasygnalizowane jest, że Zyga był bardzo zadowolony z jej poznania. Ale gdy zajął się sprawą morderstwa pod cenzurą, o Róży zapomniał. Gdy ona zadzwoniła do niego, zakomunikował jej, że nie ma czasu rozmawiać. Nie oznaczało to bynajmniej, że mu na niej nie zależy .  W tym tomie jest też pokazane, w odniesieniu do jego zawodu policjanta, w jaki sposób zdobywał informatorów. Nie miało to nic wspólnego z praworządnością, patriotyzmem itp. kwestiom. Ale było skuteczne.  Właśnie taki jest to bohater, szlachetny, ale pełen sprzeczności i nie wolny od poważnych wad.  

     A dlaczego jeszcze Wroński tak mi się spodobał ? Idealnie opisuje sylwetki ludzkie, bez idealizowania, ani niepotrzebnego oczerniania. Tak jak i w tomie „A na imię jej będzie Aniela” czy w „Pogromie w przyszły wtorek” nikt nie jest ideałem. Chętni mogą zgadywać, np. kto z przedstawionych postaci w czasie wojny zaangażuje się w działalność niepodległościową? Jeżeli ktoś z kolei nie przepada za mrocznymi opowieściami z czasów wojny, może sobie cześć cyklu podarować. W tym tomie jednak nie ma mowy o wojnie, atmosfera nie jest ani duszna , ani mroczna. W ostatnio wydanym tomie „Kwestja krwi” Wroński wraca do tematyki dwudziestolecia międzywojennego. Podoba mi się brak naiwności zarówno ze strony autora, jak też i jego bohaterów. Wroński nie idealizuje XX- lecia, przedstawia i blaski i cienie. Ma świadomość, że  panowała wówczas i bieda i korupcja, że część tzw. elit była zdemoralizowana, a ich faktyczny wizerunek znany był stosunkowo małej grupie osób. W pewnym stopniu przypomniał mi się Ellrroy , ale amerykańskie bagno, jakie on opisuje , miało rozmiary zdecydowanie większe, niż to, co było u nas.

         Często książkę ocenia się po zakończeniu, może ono wszystko popsuć . Nie mówiąc zbyt wiele napiszę tylko, że jest ono szalenie realistyczne, nie jest to happy end z hollywoodzkich filmów. A na czym polega realistyczne zakończenie, każdy odpowie sobie sam.

     W moim osobistym rankingu książek Wrońskiego na najwyższej pozycji nadal jest „A na imię jej będzie Aniela” i „Pogrom w przyszły wtorek”, opisywane tutaj „Morderstwo pod cenzurą” jest drugie.  „Aniela” i „obejmuje długi czasokres , od 1938 do 1944r . i najciekawsze było tam obserwowanie ludzkich postaw w tamtym czasie, a nie każdy decydował się na walkę z Niemcami. Również w trudnych czasach osadzony był „Pogrom w przyszły wtorek” . W tym tomie czasy są „mniej ciekawe”, są zwykłe ludzkie postawy w zwykłych czasach,  za to nie ma mroczności i przygnębiających scen. Co kto lubi.

5/6

    

    

środa, 11 listopada 2015

Beata Pawlikowska „Blondynka u szamana”


      

  Literatura podróżnicza nie jest moją pasją. Ta książka jest jednak na szczęście czymś dużo więcej, sporo jest w niej przemyśleń na różne, życiowe tematy, niezwiązane z podróżami, no i jest w niej opis praktyk szamańskich . Jest też opis wejścia w taki szamański trans przez autorkę, jedną z najbardziej znanych podróżniczek i zarazem pisarkę. Książka wydana jest wyjątkowo pięknie Przez National Geographic , jest  przejrzysta, jest masa zdjęć autorki, są też i jej rysunki. Te rysunki, bardzo delikatnie mówiąc ,  dziełem sztuki nie są i ja  dałabym sobie spokój z ich publikacją, ale dzięki temu jest zabawnie. Mimo tych bazgrołów, całość zdecydowanie jest godna polecenia.

          Najciekawsza część tej książki to oczywiście wizyta u szamana, ale wcześniej też czytelnik nie ma prawa się nudzić. Pawlikowska  poza opisem wędrówki po puszczy snuje przy okazji mini refleksje . Przykładowo opisując wyjątkowo piękny widok , stwierdza, że jej zdaniem takie napatrzenie się na coś tak pięknego, ładuje człowieka i powoduje, że staje się silny, tak jakby czerpał energię właśnie z obserwowanej natury. Ładować można się też inaczej , chociażby słuchając muzyki. Ona sama potrafi bardzo długo słuchać różnorakich melodii i w ten sposób też uzyskuje energię.   Dawno temu słuchałam audycji autorki w Zetce i bardzo krótko w programie I Polskiego Radia. Pamiętam, że mówiła kiedyś o tej energii, dającej siłę, jaka płynie z muzyki. Wspomniała wówczas w tym kontekście Pink Floyd. Osobiście , mimo całej sympatii dla Pink Floyd, ich muzyka nie kojarzy mi się z energią, ale każdy odbiera to inaczej. Pawlikowska pisze również o kluczu do własnego sukcesu, w jej przypadku jest to kwestia nadawania pewnym sprawom priorytetu. Wie, co jest dla niej najważniejsze i nigdy nie brakuje jej na to czasu. A co do samych opisów wędrówki po dżungli, to nie złapałam bakcyla, stało się wręcz odwrotnie, informacje o  jadowitych zwierzętach, roślinach, owadach – w tym także wchodzących pod skórę itp. koszmarków, a także niewyobrażalnego gorąca, byłyby dla mnie nie do przyjęcia.  Warte zastanowienia były też liczne wzmianki o Indianach, ich trybie życia czy mentalności. Biorąc pod uwagę to, że nie mają oni depresji, ani nerwic, jest  to tym bardziej warte uwagi. W naszym kręgu kulturowym nie byłoby oczywiście możliwości przyjęcia takiego trybu życia, jak ich, np. unikania pośpiechu, ale w pewnym zakresie co nieco można byłoby poprawić.

           Szamani są wyjątkowo ciekawym i zarazem tajemniczym tematem. Czytałam, że bardzo ostro przeciwko ich praktykom występuje Kościół Katolicki, szczególnie egzorcyści, którzy stanowczo odradzają takie kontakty. Twierdzą oni, że wchodząc w trans taki, jak szamani, człowiek otwiera się na inne kanały rzeczywistości i może tam spotkać demony, od których będzie ciężko się uwolnić. Ale są też i relacje osób, które zostały przez szamanów uleczone z różnorakich chorób. Pawlikowska dokładnie opisuje coś takiego. Szaman miejscowego plemienia zorientował się, że ma ona w sobie olbrzymią siłę wewnętrzną i że  mogłaby nawet uzdrawiać. Nie wnikając w zbędne szczegóły autorka została, za jej zgodą , wprawiona w taki trans. Wypiła podany przez szamana płyn, który musiał mieć w składzie środki halucynogenne. No i rzeczywiście miała  zadziwiające przeżycia, opisane szczegółowo w książce. Wydaje się, że przeżycia te różniły się od standardowych przeżyć zwykłych narkomanów. Występowały tam elementy związane z Indianami, tamtejsze bóstwa, zwierzęta , uzdrawianie z chorób. Nie wiem, czy można sobie coś takiego zasugerować. Na temat tego transu każdy pewnie będzie miał inne odczucia.

    Nie znam innych książek Pawlikowskiej, nie mogę ich porównywać. Z pewnością lepiej czytało mi się książkę, niż słuchało w radiu jej wrażeń z wyjazdów. Jest to zarówno zasługa zdjęć, jak i tego, że czytając można do pewnych fragmentów wrócić. Cała książka to lektura lekka, łatwa i przyjemna, a do tego nie jest głupia.

4/6          

sobota, 7 listopada 2015

Marcel Proust „Strona Guermantes” ( tom III „W poszukiwaniu straconego czasu” )



Okładka książki Strona Guermantes          

   Opisanie wrażeń po lekturze „W poszukiwaniu straconego czasu” jest zadaniem karkołomnym.  Wspomnienie  o czym jest tekst – w sensie akcji, zachęcające do przeczytania raczej nie będzie. Ten cykl przypomina mi smakowite danie, które smakuje tylko małej grupce smakoszy. Ale jeśli ktoś lubi różnorakie refleksje  w głównej mierze psychologiczne, ale także socjologiczne czy historyczne i jest w stanie czytać rzecz, w której pozornie nie dzieje się zbyt wiele, zawiedziony nie będzie. Może być naprawdę zachwycony.

     W tomie trzecim „W poszukiwaniu straconego czasu” narrator jest już młodzieńcem. Różne opisy, dygresje czy rozważania dotyczą tutaj nieco innych tematów, niż w tomach poprzednich, są poważniejsze.  Mieszka on nadal z rodzicami, babką i służącą , ale mieszkają już w innym miejscu, właśnie w pałacu hrabiny Oriany de Guermantes. Babka umiera właśnie w tej części. Narrator odbywa tylko jedną podróż, i to całkiem blisko, bowiem odwiedza na kilka tygodni swojego przyjaciela Roberta de Saint - Loup, żołnierza, stacjonującego w koszarach. Zaczyna również bywać na salonach. Głównym tematem, omawianym w tamtym czasie na salonach był proces Dreyfusa. Autor początkowo zakochany w hrabinie de Guermantes był przez nią całkowicie ignorowany, potem zaś niemal hołubiony. Zdobywa też pierwsze doświadczenia erotyczne i dochodzi do zacieśnienia jego znajomości z Albertyną. Zacieśniła się nieco jego znajomość z baronem Charlusem, oryginałem, wręcz dziwakiem i do tego szalenie inteligentnym .  W trzecim tomie czytelnik zna już większość bohaterów, ich losy zaczynają więc coraz bardziej intrygować. Niektórzy z  tych bohaterów umierają, albo po prostu znikają z życia narratora . Pojawiają się też nowi znajomi. Tak jak w poprzednich tomach, każde wydarzenie, albo i brak wydarzeń stają się podstawą głębszych rozmyślań. A że narrator jest wykształcony, inteligentny, rozważania, czy nawet krótkie refleksje są bardzo ciekawe. W tym tomie podczas opisywania życia salonowego, szczególna uwaga zwrócona jest na najbardziej inteligentne i najbardziej błyskotliwe postacie paryskich salonów, tj. na hrabinę de Guermantes i na barona Charlusa, aczkolwiek ten ostatni wolał inaczej spędzać czas. Nasz narrator jest już dojrzalszy i podejmuje się również tematów naprawdę poważnych, np. śmierć czy śmiertelna choroba. Jednocześnie też autor przejawia też, przy opisach innych sytuacji, oczywiście, spore poczucie humoru.

         Aby to zobrazować, zacznę od przykładu z samego początku. Na samym początku narrator zastanawia się nad nowym miejscem zamieszkania. W rozmyślaniach tych przewija się postać Franciszki, służącej, która  żyła z tą rodziną całe życie. Narrator, Marcel,  dowiedział się od lokaja, że Franciszka powiedziała lokajowi, że  nie znosi naszego Marcela , że jest złośliwy, że myśli on o tym, jak tu specjalnie utrudnić jej życie.  Było to szokujące, bo był on przekonany o tym, że jest dokładnie odwrotnie, że Franciszka go niemal kocha niczym swojego syna. Dało to asumpt do rozmyślań  nad różnicą w tym, jak  postrzegamy siebie sami, a jak postrzegają nas inni. W odniesieniu do Franciszki  autor  zastanowił się nad tym, czy w ogóle ta informacja jest prawdziwa, czy służący aby tego nie zmyślił, albo nie przeinaczył. Potem zastanowił się też nad tym,   czy  aby Franciszka nie powiedziała służącemu  w jakimś celu czegoś, co nie jest prawdą.   A potem rozważał ten problem jeszcze szerzej już bez odniesień do siebie czy do Franciszki, tylko właśnie ogólnie w stosunkach międzyludzkich. 

   Pisarz porównywał też dość długo dwa salony , pani Vileeparisis i hrabiny de Guermantes. W rzeczywistości porównuje naprawdę błyskotliwą inteligencję hrabiny de Guermantes z czymś tylko ponad przeciętnym. Ale jest to też porównanie dwóch stylów życia , jednego nie oglądającego się zbytnio na to, co ludzie powiedzą i na liczenie się z opinią przez hrabinę . Nietypowy styl życia pani Villeparisis a głównie brak wielkiego majątku i utrzymywanie kontaktów z niewłaściwymi osobami spowodowały jej wykluczenie ze sfer wyższej arystokracji.   Ale zyskała w zamian pewną swobodę. Czy było warto? Według mnie oczywiście, że tak, ale ona sama raczej zadowolona nie była i robiła dobrą minę do złej gry, co jest opisane. Wszystko to są obserwacje i rozważania ponadczasowe. Teraz też są różne grupy i grupki towarzyskie, wykluczanie z nich, pretendowanie do nich itd. Przy okazji opisu salonów są też dygresje na temat małżeństw, udawania przez małżonków wspaniałego stadła przed innymi, gierek, jakie toczą sami przed sobą, obłudy przed innymi.

       Mnie osobiście mocno interesował sam narrator, jego tryb życia. Znamienne było, gdy pojechał w odwiedziny do przyjaciela Roberta Saint - Loup , prawie cały czas spędzał w towarzystwie. Musiał jednak w ciągu dnia mieć   jedną, dwie godziny wyłącznie dla siebie, aby  pobyć sam ze sobą i aby móc poczytać .  W trakcie zwyczajnych dni, w Paryżu, znaczną część czasu poświęcał na rozwój osobisty, bez literatury, teatru czy muzyki nie mógł istnieć.

    Dla mnie ciekawe były też opisy rozmów na temat sprawy Dreyfusa.  Nie tak dawno opisywałam ją w poście Robert Harris „Oficer i szpieg”. Harris opisał całą sprawę, dość tendencyjnie, ale szczegółowo, Proust zaś uważał, ze każdy wie, o co chodzi , na czym afera ta polega i skupił się jedynie na opisach reakcji ludzi na przebieg wydarzeń. Afera wstrząsnęła całym społeczeństwem ,  totalnie je spolaryzowała, wydobyła na jaw różne skrywane emocje, widoczne było to na salonach. Ci, co mieli inny pogląd na tą sprawę, niż właściciel salonu, byli eliminowani z grona bywalców, chyba że ukrywali swoje poglądy . Zdarzało się, że małżonkowie byli podzieleni w tej sprawie, tak było chociażby w przypadku Swannów, Odeta tłumaczyła się wówczas za męża i odcinała od jego poglądów. Nie za wiele to pomagało. A co do meritum, to argumenty za wina lub niewinnością Dreyfusa, mało kogo interesowały, ludzie wydawali sądy sugerując się głównie żydowskim pochodzeniem Dreyfusa, jego majątkiem i manifestowanym bogactwem, jak również innymi, nie mającymi żadnego związku z domniemanym szpiegostwem informacjami.  Działało to w obie strony. Można sobie porównać te opisy z naszymi własnymi aferami i reakcjami na nie.

    Przy okazji śmierci babki sporo jest refleksji o chorobach, hipochondrii ,  czy o śmierci . W tym przypadku wszystko jest aktualne.

       Proust co było zaskakujące dla mnie, wykazał się też sporym poczuciem humoru. Niektóre opisy są naprawdę śmieszne. Przykładowo autor po raz pierwszy pojawił się w salonie hrabiny de Guermantes. A bywali tam najlepiej urodzeni arystokraci. Arystokracja była tak wąskim kręgiem, że wszyscy się znali. Do wyjątków należało zaproszenie raz na jakiś czas kogoś znanego, mającego zasługi na jakimś polu, np. pisarza czy wynalazcę. Jeden z bywalców zauważywszy nowego gościa i zaczął wykazywać nim spore zainteresowanie. Zdaniem narratora przypominało  to zainteresowanie badacza nowym, nieznanym rodzajem robala.

     Głębia rozważań , w tym wyjątkowo dużo psychologicznych, przypomina mi współczesne książki Javiera Mariasa. I u Prousta i u Mariasa akcja nie zajmuje dużo miejsca , większość to rozważania. Zdania są długie, czytać trzeba z uwagą . Ale warto. Po trzecim tomie czuję się trochę jak podczas oglądania wciągającego serialu. Nie można przestać.

6/6          

wtorek, 3 listopada 2015

Arthur Conan Doyle - „Przygody Sherlocka Holmesa” - audiobook, czyta Janusz Zadura


Obraz znaleziony dla: Przygody Sherlocka Holmesa książka

  
  Sherlock Holmes to taki kolejny powrót do klimatu retro i czasów chodzenia do szkoły. Powrót zainspirowany współczesnym serialem „Sherlock”, z uwspółcześnionym Sherlockiem Holmesem , w którego wcieli się  Benedict Cumberbatch.    Czy ten powrót  ma sens ? Sherlocka przecież się zna, z opowiadań , z różnych adaptacji filmowych. Dla mnie była to świetna powtórka z rozrywki. Co dziwne, przy niektórych opowiadaniach zaczynałam się denerwować, chociaż dobrze wiedziałam, że wszystko skończy się dobrze. O nudzie nie było mowy. W zbiorze „Przygody Sherlocka Holmesa”   jest kilkanaście opowiadań, cześć znanych bardziej, część mniej.

     Lubię bardzo kryminały , a opowiadania o Holmesie nadal , mimo upływu czasu, są jednymi z najbardziej oryginalnych. Najważniejsze jest tam myślenie, sztuka przez wiele osób niemal zapomniana. Holmes rozwiązywał zagadki , w dużej mierze siedząc w fotelu i paląc fajkę. Traktuję to jako symbol, gloryfikację myślenia, wiadomo, że ruszenie się poza własny pokój bywa niezbędne.   Detektyw cały czas się dokształcał, nie w sensie formalnym, ale stale czytał, pogłębiał wiedzę. Nie mógł mieć setek przyjaciół na facebooku i gdyby żył we współczesnych czasach z pewnością by ich nie miał . Wystarczał mu jeden realny przyjaciel, doktor Watson, na którego mógł liczyć w każdej sytuacji. Fascynujące opowieści prowadzone są bez opisów przemocy i bez często spotykanych w innych książkach naturalistycznych opisów różnych ohydztw, np. wymiocin itp.   Co rzadko spotykane, to Holmes był nie tylko mądry, ale i wysportowany, a ponadto muzykalny. Taki mężczyzna nie istnieje, to pewne... Ale aby ta postać nie była taka nierealna, autor przedstawia go też jako  trudnego we współżyciu, złośliwego, z ciętymi ripostami w dialogach. Detektyw nie był nudziarzem. 

   Całość ma niesamowitą atmosferę  Londynu sprzed stulecia, z jego mgłą i dorożkami. Nie brakuje komizmu, Conan Doyle chyba lekko kpił z ówczesnej obyczajowości . Wszyscy niemal mężczyźni w trakcie rozmów Holmesa z klientami określani są dżentelmenami, a kobiety damami. Przykładowo klient Holmesa opowiada mu, że nieznani mu dżentelmeni chcieli go zabić. W innym opowiadaniu pewien dżentelmen udawał lekarza i wraz z innym dżentelmenem , udającym chorego, złożyli wytwórnię fałszywych monet. Conan Doyle przemyca też lekki dydaktyzm, w jednym z przypadków, gdy detektyw ustalił i znalazł sprawcę, odpuścił mu i nie zgłosił sprawy na policję. Uznał, że sprawca był skruszony i żałował tego co zrobił, a wsadzanie go do więzienia mogłoby go jedynie zdeprawować. Miło się tego słucha. Byłam pod wrażeniem  opisu kobiet, które będąc prawnie uzależnione od ojca czy męża, wykazywały się sporą zaradnością.  

    Zadura czyta rewelacyjnie. Dzięki niemu audiobooka słucha się z przyjemnością, nic nie przeszkadza, aktor nie krzyczy tam, gdzie nie powinien, nie zawodzi, nie można odczytać tekstu lepiej. Wycisnął z tekstu wszystko, co się dało. 

       „Przygody Sherlocka Holmesa” można czytać po prostu dla przyjemności, tak jak dla przyjemności można iść na spacer czy do kina . 

5/6

   

czwartek, 29 października 2015

Annie Proulx „Kroniki portowe”


   To jedna z moich ulubionych książek, w topie 10 książek życia byłaby z pewnością.   Powinna dostać wszystkie możliwe nagrody literackie, a faktycznie dostała National Book Award i Pulitzera. Czytałam ją teraz po raz czwarty lub piąty, nie pamiętam dokładnie. Jest to książka o nadziei, najpiękniejsza, jaką na ten temat kiedykolwiek czytałam.
      Jest to współczesna opowieść  o Quoylu, ok. 36- letnim mężczyźnie, który po śmierci żony wyjechał wraz z ciotką i dwoma córkami na Nową Funlandię,  czyli do krainy przodków, gdzie nigdzie wcześniej nie był. Był on nieudacznikiem, nie był w stanie znaleźć satysfakcjonującej pracy, jego małżeństwo było jedną wielką pomyłką, żona permanentnie go zdradzała.   W nowym miejscu nic nie wyglądało tak, jak mogłoby się wydawać, ale powoli, bardzo powoli zaczął stawać na nogi i cieszyć się życiem. Nowa Funlandia w latach 90-tych, kiedy była pisana książka , jak również w okresie wcześniejszym, była miejscem , z którego się uciekało. Jak jest teraz, nie wiem, ale prawdopodobnie nadal tak może być. Prawie nikt nie chciał mieszkać tam, gdzie jeszcze w maju bywają burze śnieżne . Nasz bohater był absolutnym wyjątkiem. Dostał pracę w lokalnej gazecie, gdzie sporządzać miał m. in. właśnie kronikę portową.  Były to opowieści o wypływających z portu i powracających statkach, które z biegiem czasu stały się dla czytelników czymś fascynującym.
   Pozornie może się to wydawać mało odkrywcze, szczególnie w zalewie książek o zaczynaniu wszystkiego od nowa. Diabeł tkwi w szczegółach . „Kronik portowych” w żaden sposób nie można porównywać do „Powrotu nad rozlewisko” lub do podobnej literatury.
     „Kroniki” nie są bynajmniej lekturą tylko dla tych , którzy myślą o diametralnie zmianie życia. Fascynacja nią może zacząć się już od pierwszych kartek. Pisarka wpadła na pomysł, aby każdy rozdział poprzedzony był cytatem z innej książki, z nieznanej zupełnie „Księgi węzłów Ashleya”. Opis węzła jest idealnie dopasowany do treści rozdziału. Przykładowo na początku rozdziału jest opis liny z węzłem , jaka rzucana jest rozbitkowi, a w rozdziale jest mowa o tym, jak Quoyle powolutku zaczyna sobie w życiu radzić, np. przyjaciel – jedyny, jakiego do pewnego momentu miał, znalazł mu pracę. Zabieg taki stwarza atmosferę pewnej magii, codzienne wydarzenia zaczynają przypominać coś absolutnie wyjątkowego.
          Niepowtarzalna jest też sceneria. Zimne tereny ze śniegiem i lodem rzadko kiedy są miejscem akcji książek czy filmów, a jeżeli już tak się stanie, trudno taką książkę czy film zapomnieć lub z czymś pomylić. Niezapomniana śniegowa sceneria z „Fargo” braci Coen każdemu utkwiła w pamięci. W przypadku „Kronik portowych” poza śniegiem mamy jeszcze klifowe wybrzeże i Atlantyk oraz burze śnieżne. Najbardziej popularnym środkiem komunikacji są łodzie .   W takiego rodzaju miejscu , przez długie lata niemal odciętym od świata, ludzie żyją w rytmie przyrody i często mają zdolności, które można byłoby nazwać paranormalnymi. Bardziej wsłuchują się w siebie i miewają różnego rodzaju przeczucia .  Takie nietypowe zdolności ma chociażby córka Quoyle`a ,  Bunny, a także wydawca gazety.
     Ciekawe są bardzo sylwetki głównych bohaterów, nie są to banalne opisy z czytadeł, pokazana jest głębia psychologiczna postaci. Osobiście nie mam nic przeciwko czytadłom, sama raz na jakiś czas po nie sięgam, co widać chociażby w tym blogu . Biorąc do ręki „Kroniki portowe” trzeba mieć świadomość, że jest to jednak coś zupełnie innego. Przykładowo Quoyle początkowo wydaje się niezaradnym i nieciekawym facetem, do tego  nieszczególnie mądrym i mało urodziwym. Rzadko kiedy pisarz wybiera sobie takiego bohatera. Ale sytuacja się zmienia. Przypadkowo poznany mężczyzna dostrzegł jednak w Quoyle`u jakiś potencjał , chyba dostrzegł w nim dobrego człowieka i zaproponował mu przyjaźń. Kolejną szansę  dała mu ciotka, proponując wspólny wyjazd. Później wydawca gazety dał mu pracę. Wydobywanie z Quoyle`a mądrości , dobroci czy zaradności odbywa się bardzo powoli, ale czytanie o tym jest fascynujące. Nie ma tu prostych życiowych recept i banalnych schematów. Nowa Funlandia nie jest miejscem, gdzie każdemu żyje się świetnie, a każdy, kto tam przyjedzie ma życie usłane różami. Sporo jest też o życiu mieszkańców tej wyspy, tym współczesnym i tym dawnym. Jest to rzeczywiście miejsce dziwne. Tak długo odciętym od świata, że kwitną tam różnego rodzaju gusła i przesądy.
        Równolegle do tej książki czytałam też trzeci tom „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta – „W stronę Guermantes”. Narrator w pewnym momencie zastanawiał się nad swoimi lekturami i przypominał sobie książki autorstwa niejakiego Bergotta ( postać fikcyjna). Wywarły one na nim kiedyś kolosalne wrażenie. Kiedy znacznie później sięgnął po nie kolejny raz, był zdumiony, że nie wydały mu się już takie wyjątkowe. Zaczął się zastanawiać, jak to się stało. I doszedł do wniosku, że te książki na pewnym etapie życia otwarły mu oczy na pewne sprawy i rozszerzyły mu horyzonty. W późniejszym okresie życia, to co wyczytał u Bergotte`a miał już przyswojone . Wrażenie oszołomienia nie mogło się więc już powtórzyć. Oszołomić mogło go tylko coś nowego, co znowu zmieniłoby jego spojrzenie. Zastanowiło mnie, czy te rozmyślania mogą mieć zastosowanie do mnie i do moich lektur, do których wracam, chociażby do „Kronik portowych”. W pewnym stopniu tak. Oszołomienie po pierwszym czy nawet drugim przeczytaniu już się nie powtórzyło. Ale czytając tą , czy też i inną , książkę  ponownie , zawsze zwracam uwagę na coś jeszcze, co wcześniej mi umknęło. Tym razem zainteresowałam się bardziej opisami tych nietypowych, paranormalnych zdolności , zastanawiałam się, czy są to wyjątkowe zdolności, czy  może ma je każdy, tyle tylko że większość z nas nie przywiązuje do nich wagi lub nawet nie zwraca na nie uwagi i koncentruje się na codziennych obowiązkach.    No i lektura takiej książki sama w sobie jest czystą, niemal zmysłową,  przyjemnością, taką, o jakiej w odniesieniu do innych jeszcze książek pisał w „Klubie Dumas” Artura Perez-Reverte. 
     „Kroniki portowe” są książką o nadziei. Nie dotyczy to tylko życia Quoyle`a. Dotyczy to również i życia ciotki i właściwie wszystkich bohaterów. Nawet w pewnym momencie autorka pisze o ptaku. Ptaka, wydawałoby się, że martwego, ze złamanym karkiem, zauważyła córka Quoyle`a. Było to przygnębiające . Na drugi dzień ptaka nie było. Wszystko wskazywało na to, że ten ptak nie miał jednak złamanego karku i że odleciał.  Coś pięknego, nawet nieoczekiwanego można znaleźć wszędzie, nawet i w miejscu, skąd każdy ucieka. Może się to stać na każdym etapie życia, nawet po tym, gdy ktoś przeżył koszmar. Nawet dla takiego przesłania warto czytać tą powieść .
        Warto też obejrzeć film Lasse Halstroma z Kevinem Spacey (Quoyle), Julianne Moore (miłość z Nowej Funlandii),  Judi Dench (ciotka) , Cate Blanchett (żona). Scenariusz nie jest wierny książce, ale nie o to przecież chodzi, sedno i atmosfera są  uchwycone. W filmie przepiękna jest muzyka Jerry`ego Goldsmitha i Christophera Younga. Dopiero po obejrzeniu filmu tak naprawdę mogłam zrozumieć, jak wygląda życie w takich realiach i jak piękne są tamtejsze krajobrazy. 
6/6