sobota, 29 lutego 2020

Andrea Camilleri "Wycieczka do Tindari" - cykl z komisarzem Montalbano tom 5


    Niepostrzeżenie cykl kryminałów z komisarzem Montalbano stał się jednym z moich ulubionych. Nie czytałam wszystkiego po kolei, ale kolejność w tym przypadku nie ma większego znaczenia. W tej serii jest wszystko, co kojarzy się z radością życia: humor, książki, czytane przez komisarza, dobre jedzenie, dobre wino, morze, słońce, a do tego dobro wygrywa. Dobro wygrywa nie zawsze w 100%, bo są przecież ofiary, jak to w kryminałach być musi, ale jednak ostatecznie triumfuje sprawiedliwość. Nie zawsze jest to sprawiedliwość w stylu posadzenia kogoś na ławie oskarżonych, bywa ona niekiedy specyficzna, ale jest. Bywają też i smutne momenty, ale dzięki temu ksiażki są prawdziwe, a bez tego seria byłaby kiczowata. Trudno wyobrazić sobie Sycylię bez mafii, tutaj też często chociażby w tle mafia się pojawia, co nie oznacza, aby książki opowiadały o porachunkach mafijnych.  

     Głównym atutem serii jest oczywiście komisarz Montalbano. Zaszufladkować się go nie da. Polubić jak najbardziej można. Jest inteligentny i wrażliwy, ma domieszkę neurotyka i samotnika, ale generalnie potrafi cieszyć się życiem. Z jednej strony jest zaangażowany w pracę i czerpie z niej satysfakcję, z drugiej dopadają go niekiedy chwile frustracji, gdy porówna się do znajomych, którzy zrobili kariery i nie narzekają na brak pieniędzy. W tym właśnie tomie zastanawia się nad swoim pokoleniem, które w 1968r. zaangazowane było w ruch hipisów, w bunt przeciwko porządkowi świata. Doszedł do wniosku, że poza dwoma osobami, które pozostały wierne ideałom młodości, reszta stała się "radykalanie dyspozycyjna", a znajomi przeskakują z lewicy na prawicę, i znowu na lewicę, i znowu na prawicę". "Nie udało im sie zmienić społeczeństwa, wobec czego sami się zmienili. Może zresztą w ogóle nie musieli się zmieniać". Montalbano ma lekki problem z upływającym czasem, ciężko mu pogodzić się faktem, że kończy 50 lat. Młodsi czytelnicy nie muszą się zrażać, bo kryzys wieku może dopaść nawet w okolicach 30 -tki. 

      Montalbano uwielbia dobre jedzenie i dobre wino, w tym tomie obok kilku innych bardziej wyszukanych potraw pojawia się znowu "danie ubogie", czyli kartofle z cebulą, długo gotowane, rozgniecione widelcem na papkę, obficie przyprawione czosnkiem, mocnym octem, świeżo mielonym pieprzem i solą. Jak zwykle mieszka sam, ale pozostaje w związku na odległość z Livią i rzeczywiście potrzebuje, aczkolwiek nie za często, szeroko pojętej bliskości z nią. Ale kocha też i samotne spacery i rozmyślania nad brzegiem morza, albo obok drzewka oliwnego. Zawsze lubi dobrą literaturę i coś czyta, niekiedy są to znane klasyki, tak jak tutaj "Lord Jim" i "Ja, robot" Asimova, kiedy indziej nieznane  u nas kryminały. W tym tomie przeżywał lekkie załamanie, bo jeden z policjantów, pracujących z nim, chciał zmienić miejsce pracy. Poczytał to za zdradę i doszedł do wniosku, że od tego czasu nic już nie będzie takie samo.   

    A co do samej zagadki kryminalnej, to szybko pojawia się jeden trup, młody człowiek, który wypadł lub został wypchnięty z okna, a oprócz tego ginie bez śladu małżeństwo starszych ludzi. Zanim te wątki się połączą, kwestia staruszków wybija się na pierwszy plan. Jest to wątek dość gorzki, ludzie ci byli totalnie samotni, z nikim nie utrzymywali kontaktów, a relacje z synem były głównie telefoniczne. Zdziwaczeli też i stali się skrajnie antypatyczni. To oni właśnie oni udali się do sanktuarium Czarnej Madonny w Tindari, w drodze zaś oglądali pokazy garnków itp. akcesoriów. Dla odmiany inni staruszkowie z tej samej wycieczki okazali się roześmiani i zdziecinniali. Pamiętać trzeba, że ten niewesoły portret starszego pokolenia nakreślił Camilleri, który w chwili pisania sam był w mocno zaawansowanym wieku. Gorzkie aspekty starości zręcznie pomieszał z humorem i wyraźnie dał do zrozumienia, że takie życie odludków staruszkowie wiodą na swoje własne życzenie.
6/6
  

środa, 26 lutego 2020

Seymour Blicker "Nie książka zdobi człowieka" - spektakl teatralny - Teatr Kwadrat

       

poniedziałek, 24 lutego 2020

M.L. Longworth "Śmierć w Chateau Bremont"





   Pomysł na książkę był oryginalny, ale realizacja i efekt końcowy wyszły takie sobie. Śledztwo prowadzi para: sędzia śledczy, który korzysta z pomocy wykładowczyni literatury francuskiej. Śledztwo to dotyczy śmierci młodego hrabiego, który wypadł z okna swojej posiadłości. Wszystko wskazuje na to, że nie był to wypadek. Jakiś czas później pojawia się kolejny trup, tym razem oczywiste jest, iż mężczyzna został zabity. 

    Plusem są obrazy Prowansji, można się poczuć, jakby się tam na chwilę zamieszkało. Mieszkańcy Aix-en-Provence spędzają sporo czasu w knajpkach, chodzą tam codziennie o różnych porach dnia, piją tyle wina, że u nas z pewnością wszyscy bez wyjątku uznani zostaliby za alkoholików. Mogą też, aczkolwiek mało kto to robi, delektować się widokami Góry Świętej Wiktorii, którą namiętnie i z różnych punktów widzenia malował Cezanne.  Generalnie lubią jeść, pić i rozkoszować się życiem na różne sposoby. 

     W kręgach, w których toczy się akcja powieści, trosk materialnych nie ma, realnych problemów również. Nikt nie choruje, nie traci pracy, nie ma nałogów ani depresji. W porównaniu do Skandynawii i jej kryminałów to jakby inna planeta. Mimo, że bohaterami są ludzie wykształceni, to obcowanie z kulturą też nie jest ich szczególnie ulubioną rozrywką. Po profesor literatury można było się spodziewać, że czytać będzie sporo, ale tu czytelnika czeka rozczarowanie. Pani wykładowczyni głównie prowadzi rozmowy mniej więcej na takim poziomie, jak robiliby to ludzie bez jakiegokolwiek wykształcenia. W mojej ulubionej serii z kotem Qwill stale coś czyta, słucha muzyki, chodzi na spektakle teatralne, tu jest odwrotnie. Nieco prawdziwego życia pojawia się jedynie w wątku, dość marginalnym zresztą, prostytutek ze wschodu. Autorce najwyraźniej przeszkadzają ruchy ekologiczne i weganie, bo szczególnie do tych  ostatnich jest trochę prześmiewczych aluzji.

    Najbardziej denerwujące jest zaś to, że książka jest czymś w rodzaju kryminało - romansu. Zarówno sędzia jak i wykładowczyni żywią do siebie uczucie, ale kryją to na różne sposoby  Rozważania jej i jego, co myśli druga strona, dlaczego nie dzwoni itp. zajmują stanowczo za dużo miejsca, gdyby fragmenty te wyodrębnić, mogłoby wyjść nawet z połowę książki. Całość wciąga średnio.
3/6

sobota, 22 lutego 2020

Emil Marat, Michał Wójcik "Made in Poland. Opowiada jeden z ostatnich żołnierzy Kedywu Stanisław Likiernik" - audiobook, czyta Maciej Kowalik i Stanisław Biczysko

Znak Polski Walczącej



    Stanisław Likiernik zdążył jeszcze opowiedzieć autorom książki, jak wyglądały akcje zbrojne podziemnej Warszawy z punktu widzenia uczestnika tych akcji, wielokrotnie egzekutora. Zamachy na gestapowców, czy donosicieli do dziś budzą emocje. Stanisław Likiernik uczestniczył w wielu takich akcjach i z racji doskonałej pamięci mógł mówić o nich szczegółowo. Autorzy na szczęście nie skupiali się na przebiegu zamachów, to można przeczytać chociażby w internecie. Nacisk położyli m. in. na kwestie psychologiczne, na portret ludzi, których już nie ma.  Chcieli zobaczyć ich takimi, jakimi byli naprawdę, bez idealizowania. Bohaterstwa nikt oczywiście nie może im odmówić, ale każdy ma przecież rożne i wady i zalety, pasje, różne małe grzeszki i dopiero całość tworzy realny obraz.  

    Wiele wypowiedzi jest zaskakujących. Odnośnie samych egzekucji, to St. Likiernik podchodził do nich bez emocji, w tym sensie, że zabijając nie miał żadnych skrupułów, tak samo nie miał żadnych wyrzutów sumienia. Do akcji podchodził od strony technicznej, dbał o to, aby jak najlepiej wykonać swoje zadanie. Nie rozważał, czy aby wyrok sądu podziemnego był słuszny. Wychodził z założenia, że był żołnierzem i musi wykonać rozkaz. Podobnie kwestie te postrzegali i jego koledzy. 
  
   Ciekawym aspektem jest polemika z "Obłędem 44" P. Zychowicza, w którym autor  postawił tezę, że wszystkie zamachy w czasie okupacji były pozbawione sensu. Miejsce zabitego gestapowca zaraz zajmował inny, a Niemcy jeszcze w ramach odwetu dokonywali egzekucji na ludności cywilnej. St. Likiernik z tezą o bezsensowności egzekucji absolutnie się nie zgadza. Jego argumenty chętni mogą znaleźć w książce. 

    Z Zychowiczem nasz bohater zgadza się natomiast w 100% co do oceny powstania warszawskiego. Chociaż był żołnierzem i walczył, uważa, że decyzja o wybuchu powstania była totalnym błędem.  Powstanie było z góry skazane na klęskę, zginęło w nim 200 000 osób, a miasto przestało istnieć. Mówiąc o powstaniu St. Likiernik skupia się nie na bohaterstwie, ale na koszmarze, ranach, głodzie, nieludzkiemu zmęczeniu i przede wszystkim na konieczności obserwowania, jak giną najbliżsi przyjaciele. Rany z czasu powstania męczyły go jeszcze wiele lat po wojnie. Czas powstania ocenia jako najgorszy okres swojego życia.   
   
Wielkim plusem jest dla mnie to, że w książce nie doszło do hagiografii AK-owców i zrobienia z nich posągowych postaci, które nie mają nic wspólnego z realnymi ludźmi. Widać, że bohater książki był osobą bardzo inteligentną, elokwentną, nie miał w sobie nic z fanatyzmu ani z zacietrzewienia. 

    Zastrzeżenia mam za to do wykonania audiobooka. Partie St. Likiernika czyta St. Biczysko i wypada całkiem przekonująco. Gorzej jest z Maciejem Kowalikiem, on zadaje pytania i robi to wrażenie odpytywania przez młodą niedoświadczoną nauczycielkę w szkole.
5/6

wtorek, 18 lutego 2020

Agata Christie "Zło czai się wszędzie"


Zło czai się wszędzie - Agata Christie | okładka

   "Zło, czai się wszędzie" jest dla mnie pozycją wyjątkową z kilku względów. Akcja osadzona jest w jednej z najpiękniejszych scenerii, o jakiej można tylko zamarzyć. Portret psychologiczny jednej z bohaterek, fałszywej do granic możliwości, ale rewelacyjnie się kamuflującej, udającej głupiutką i słabiutką, pani Redfern, to idealny portret osoby, którą kiedyś znałam. W tej powieści każdy niemal okazuje się pod względem charakterologicznym kimś innym, niż się to na początku wydawało. Ale jest też wśród bohaterów kobieta zrównoważona, która wie, czego chce i która jest nawet w stanie oświadczyć się ukochanemu, przewrotnie pytając, czy od razu poprosi ją o rękę.  I myśl przewodnia, dziwnie to brzmi, ale zawsze widzę w książkach coś takiego, czyli w tym przypadku "Wszystko jest możliwe. Tej prawdy łatwo uczy nas życie". 

    Niesamowita sceneria to Wyspa Przemytników, którą można opłynąć łódką bez większego problemu i która na części wybrzeża ma klif. W tym miejscu z lądu do morza schodzi się więc po drabinie, przymocowanej do skały. Z racji małych rozmiarów tego skrawka lądu, z każdego niemal miejsca do wody jest wyjątkowo blisko. Osoby obecne na wyspie to niemal w 100% goście hotelu. Takiej scenerii ani nie można pomylić, ani nie można o niej zapomnieć. 

    Jest tak wspaniale, że może się wydawać, że wyspa to taki skrawek raju na tej ziemi i że nikomu nic złego stać się tutaj nie może. No bo kto by myślał o czymś złym, gdy jest tak wspaniale i tak pięknie. Ludzka psychika jest jednak tak skonstruowana, że ludzie czynią zło wszędzie i niemal zawsze. A jedyna pewna rzecz jest taka, że wszystko jest możliwe i że wszystkiego można się spodziewać. Nie powinno nikogo wprowadzać w błąd  ani to, że jest  pięknie, ani to, że ktoś jest sympatyczny. Tym, że ktoś inny jest z kolei niemiły, też nie ma co się za bardzo sugerować. Trzeba odrzucić wszystkie stereotypy i przyjąć, że wszystko jest możliwe. 

   Na wyspie wypoczywa Herkules Poirot. Zamordowana zaś zostaje wyjątkowa piękność, której żaden mężczyzna nie jest w stanie się oprzeć, Arlena. Kobiety z kolei z reguły jej nienawidzą. Jak zwykle u Agaty, jest też psychologia. Herkules Poirot jak zwykle potrafi rozszyfrować każdego, kluczem do jego sukcesu jest niebywała umiejętność obserwacji innych osób. Detektyw zauważa wszystko. Przykładowo u jednej z osób w trakcie rozmowy pojawił się  nagły rumieniec. "Spod maski opanowania i spokoju wyjrzała na krótko pierwotna kobieta." Poirot nie wyciąga z takiego faktu przedwczesnego wniosku, że to ta kobieta jest zabójcą, wie  tylko, że ona coś ukrywa. A ukrywa coś prawie każdy.
6/6


niedziela, 16 lutego 2020

Torben Betts "Kuchnia Caroline" - spektakl teatralny - Teatr Współczesny Warszawa

Torben Betts, 2009.jpg


    Tak jak i w przypadku poprzednio oglądanych sztuk, nie czytałam tekstu, oglądałam jedynie spektakl. Tekst w j. polskim w powszechnej sprzedaży nie jest dostępny. Styl, w jakim została napisana sztuka, należy do moich ulubionych, tzn. autor w lekkiej, a momentami nawet komediowej  formie przekazuje dość poważne treści. Z nazwiskiem Torbena Bettsa spotkałam się pierwszy raz, ale mam nadzieję, że nie ostatni. 

      Tytułowa Caroline to celebrytka, znana z telewizyjnego programu kulinarnego, a jej życie przez wiele osób postrzegane jest jako wielkie pasmo szczęścia. Wydaje się, że ma ona wspaniałego męża i syna, żadnych trosk materialnych, a do tego lubi to, co robi, gotowanie jest jej pasją. Już na samym wstępie można się domyślić, że pozory mylą i że życie Caroline w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej. Sztuka nie powstała jednak po to, aby rozwiać iluzje co do życia celebrytów, to jest zupełnie inny poziom.  
    Jak się okazuje wszyscy bohaterowie są ludźmi nieszczęśliwymi, a jedynie syn naszej bohaterki zastanawia się nad sensem życia. Tylko on chce robić coś pożytecznego, podjął nawet kontrowersyjną decyzję o tym, że zostanie wolontariuszem na Bliskim Wschodzie. Realny sens życia Caroline sprowadza się do tego, że kocha syna, chociaż nie ma z nim faktycznego porozumienia, a w pozostałym zakresie jedynie egzystuje. Rzekomo wspaniałe małżeństwo jest fikcją, a kobieta nie ma chyba świadomości swojego alkoholizmu. Mąż z kolei to totalny prostak i pustak do tego. W związku ze śmiercią kolegi na polu golfowym naszły go pewne refleksje na temat życia, ma jednak problem, aby je wyartykułować. Do myślicieli nie należy, więc bredzi coś w stylu, że strzała życia pędzi szybko, a on za nią  nie nadąża. Jest to mocno komiczne i żałosne zarazem. Do faceta dotarło, że całe dotychczasowe życie przeleciało mu tak, że nie zrobił w nim niczego sensownego. I nie czuje się z tym dobrze. Wszyscy tkwią w pewnej rutynie, z której nie są zadowoleni, ale nie podejmują żadnych realnych działań, aby coś zmienić. Równie tragiczna jest postać Sally, która pozornie przypadkowo znalazła się w domu Caroline. Ona z kolei Caroline nienawidzi , a zarazem jej zazdrości i tkwi w przeświadczeniu, że tam, gdzie jej, Sally, nie ma, jest prawdziwe szczęście. 

    Całość mimo, że wydarzenia rozgrywają się współcześnie, przypomina sztuki czy powieści z XIX wieku. Jest to świetny pretekst, aby zastanowić się nad sensem naszego życia. 
5/6



piątek, 7 lutego 2020

Zbigniew Nienacki "Pan Samochodzik i templariusze" - audiobook, czyta Jacek Filipczyk

      " Pan Samochodzik i templariusze" to najciekawszy tom przygód Pana Samochodzika, a przynajmniej tak zapamiętałam to z dzieciństwa. Pamiętam dreszczyk emocji z tamtych czasów, gdy oglądałam serial. Czytelnik czy słuchacz zyskuje sporą dawkę wiedzy i o templariuszach, i o krzyżakach i nawet o Jadźwingach. Ku swojemu zaskoczeniu, też dowiedziałam się co nieco nowego. Templariusze z wszystkich chyba zakonów rycerskich budzą największe emocje. Gdy ktoś lubi turystykę, też będzie zadowolony, bo bohaterowie jeżdżą po Malborku i okolicach i oglądają różne ciekawe miejsca. Jak się okazuję, nawet w małej wiosce można znaleźć coś ciekawego do oglądania.  
Znalezione obrazy dla zapytania: pan samochodzik i templariusze obrazy


   Klimat retro jest niesamowity. Nie było to aż tak dawno, Nienacki napisał ten tom w 1966r., ale czyta się tak, jakby od tamtego czasu minęły wieki. Wśród bohaterów jest cudzoziemiec z córką, jeżdżący naprawdę dobrym samochodem, jak na tamte czasy, oczywiście, co budzi sensację. Czynne są ośrodki wczasowe, np. dla dziennikarzy. Wypoczywający ludzie śpią w namiotach, sami gotują różne dziwne rzeczy. Pan Samochodzik to pozytywny facet bez większych pieniędzy, pracujący w muzeum, z  pasją do historii, szczególnie naszej, polskiej, bez ambicji do robienia kariery. Uczy trójkę swoich podopiecznych, jak np. rywalizować, ale na czystych zasadach. 

   Książka jest świetna, lektor do rewelacyjnych nie należy, ale da się słuchać. A co do akcji, jak się można domyślić, Pan Samochodzik w tym tomie poszukuje skarbu templariuszy, jest to więc podróż śladami zakonów rycerskich po Pomorzu Wschodnim.
5/6
    
     

sobota, 1 lutego 2020

Adam Zamoyski "Polska. Opowieść o dziejach niezwykłego narodu 966-2008"

    
    Adam Zamoyski,  historyk i dziennikarz żyjący w Londynie, poliglota, opowiada nasze dzieje chronologicznie, w pewnych fragmentach ma miejsce suchy opis, wydarzenie po wydarzeniu, ale w innych są i komentarze. Są rozdziały, w których porównuje, jak określone sytuacje wyglądały w Europie Zachodniej czy Wschodniej, a jak u nas, np. reformacja.  Albo gdy nawiązuje do wydarzeń wcześniejszych lub przyszłych. Jak dla mnie tych komentarzy mogłoby być zdecydowanie więcej, a część opisowa mogłaby być skrócona. Zamoyski nie kryje swojego zdania, przykładowo z Piastów najbardziej cenił Mieszka I i Chrobrego, a co do Kazimierza Wielkiego to uważał, że pomogła mu mocno międzynarodowa koniunktura, z tym ostatnim się nie zgadzam. Subiektywizm pewnych fragmentów powoduje, że lektura budzi emocje i czyta się dobrze. Fakt, że Zamoyski mieszka za granicą, powodował, że nie musiał martwić się, jak to dzieło będzie u nas odebrane, czy nie podpadnie jednej, bądź drugiej stronie sceny politycznej, czy nie zacznie go ścigać prokuratura, lub czy nie wyklnie go kościół. Gdyby mieszkał tutaj, za napisanie niektórych rozdziałów nie żyłoby mu się lekko.   

    Autor pisząc, nie kieruje się w żadnym fragmencie sentymentami. Nie wspomina np. z rozrzewnieniem, jak to straciliśmy "nasze kresy", albo jak dużo wcześniej napadli na nas, wspaniałych, straszliwi, dzicy Kozacy pod wodzą Chmielnickiego. Nie pisze, że Wilno czy Lwów czy też inne ziemie powinny być nasze. Opisuje, jak różnorakie wydarzenia wyglądały z perspektywy innych narodów, np. Litwinów, Białorusinów czy Ukraińców i zaznacza, jak bardzo skomplikowana była niejednokrotnie ta historia. Pisząc o Kościele nie robi tego na kolanach, ale nie wpada też w antyklerykalizm. Przykładowo gdy wspomina konflikt Bolesława Śmiałego z biskupem Stanisławem i rozkaz zabicia biskupa, opisuje to krótko i treściwie. Przeciwko władcy zawiązał się spisek, a po jego wykryciu spiskowców skazano na śmierć, a jednym ze spiskowców był biskup krakowski Stanisław. No i koniec, z londyńskiego punktu widzenia żadne analizy i rozważania nie są tu potrzebne. 

     Przy okazji wielu wydarzeń Zamoyski porównuje nas z Zachodem i ze Wschodem. Przypomina mi się, jak to przy wielu okazjach w mediach też dochodzi do takich porównań. Zamoyski i w tym przypadku jest bezlitosny. Opisał np., jak w dobie odrodzenia byliśmy częścią cywilizacji zachodniej i jak duży wkład wnieśliśmy w jej kulturę i myśl polityczną. Konfederacja warszawska z 1573r., czyli wprowadzenie swobody wyznania dla szlachty było ewenementem na tle Europy i  budzi podziw  do dziś. Ale autor podkreślił też coś, co jest oczywiste, czyli z kim graniczyliśmy od wschodu czy południowego wschodu na przestrzeni dziejów. Będąc skazanymi na kontakty ze wschodnimi sąsiadami, nawet bezwiednie chłonęliśmy w jakimś stopniu ich obyczajowość, a nasze kultury się mieszały. Na przestrzeni dziejów wielokrotnie mentalnie ciążyliśmy ku Wschodowi i działaliśmy tak, jak na Zachodzie się nie robiło. Przykładowo potęga magnatów w XVII wieku i ich wszechwładza, lekceważenie króla itp. charakteryzowało Wschód. Tam wcześniej byli bojarzy, teraz są oligarchowie. Wnioski po lekturze w tym zakresie nie są optymistyczne.  Nigdy nie będziemy Europą Zachodnią tak, jak to odnosi się np. do Francuzów. Przypomina mi to trochę powieść O. Pamuka "Stambuł", gdzie noblista właśnie opisuje, że jego miasto będzie zawsze pośrodku obu cywilizacji.  

    Odnośnie porównań, to autor potrafił zachować obiektywizm też i w tym sensie, że nie postrzega nas ani jako narodu gorszego, czy lepszego od innych. Niekiedy wyróżnialiśmy się pozytywnie, np. dzięki tolerancji religijnej było u nas tak wielu  Żydów, oczywiście poziom tej tolerancji też był różny w różnych epokach. Oczywiste jest też i to, że niekiedy tej tolerancji brakowało, ale w innych państwach w tym samym okresie było jeszcze gorzej, stad też właśnie przed drugą wojną światową to u nas było jedno z największych skupisk Żydów na świecie. Albo np. w 1989r.  nie doszło u nas do rozlewu krwi i nie stworzyło się coś na podobieństwo "kotła bałkańskiego", nie podjęliśmy ani walk bratobójczych, ani wojny z Litwą, Białorusią czy Ukrainą o ziemie, które kiedyś leżały w naszym państwie. Ale np. w dobie baroku nasza szlachta wyróżniała się zdecydowania na tle Europy jedynie warcholstwem.
       Ciekawe są też spostrzeżenia, dotyczące błędów, jakie popełniane były przez władców i inne osoby. Przykładowo przy omawianiu powstania listopadowego, autor udowadnia, że było ono do wygrania. Gdyby bardziej zdecydowanie postawić na walkę, a nie oglądać się na negocjacje z innymi państwami, jego wynik byłby inny. Wywód Zamoyskiego jest bardzo przekonujący. 
5/6