środa, 28 października 2020

Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”

 Dziennik hipopotama

       Dziennik to jakby zatrzymanie pędzącego czasu, zatrzymanie na zawsze i nie tylko dla siebie. A dzięki temu zatrzymaniu czytelnik może garściami czerpać i z doświadczeń autora i z jego rozmyślań.

       

    „Dziennik hipopotama” ma sobie masę rzeczy unikalnych, przede wszystkim jest bardzo dużo o książkach, które autor czyta, a jest to i klasyka i pozycje nowe. Są nawet i fragmenty np. o wiecznym układaniu książek na półkach, przekładaniu itp., co przerabiam ze swoim księgozbiorem na bieżąco, podobnie chyba jak i każdy, kto czyta. Obecnie nie za wiele osób czyta książki i znalezienie sensownego i inspirującego rozmówcy w tym temacie jest dość trudne. A czytając dziennik czułam się tak, jakbym w taki oryginalny sposób rozmawiała z autorem. Z wieloma opiniami się zgadzałam, z równie wieloma już niekoniecznie, niektóre z kolei były dla mnie wręcz absurdalne. Całości nie dało się jednak czytać bez emocji. Gdy się z czymś zgadzałam, to w myślach  przytakiwałam,  gratulując trafnego ujęcia zagadnienia, gdy zaś stanowiska autora nie podzielałam, to emocje były jeszcze większe, bo w myślach układała mi się już polemika.  

 

      Dziennik czyta się dobrze, aczkolwiek jest to lektura wymagająca uwagi, są tematy lżejsze i cięższe, ale jest też doskonale wychwycona proporcja w opisywaniu różnych aspektów życia, autor poza literaturą pisze o sztuce, muzyce, filmach czy serialach, a oprócz tego jeszcze o życiu osobistym, społecznym, polityce i całej masie rzeczy. W zależności od tego, co dzieje się w życiu autora czy w polityce, niekiedy więcej jest o kulturze, niekiedy właśnie o innych sprawach. Są opisy pewnych zjawisk, są i refleksje. Nie ma absurdalnych fragmentów o genialnym potomstwie, od opowiadania czego większość rodziców nie jest w stanie się uwolnić, autor nie ma dzieci, nie ma więc tematu. Dziennik do wielu rzeczy mnie zainspirował, nad innymi mocno się zastanowiłam. Wisienką na torcie były liczne nawiązania do Mokotowa, do ulic, sklepów, placów, które są mi doskonale znane. Szkoda, że nie znam autora, z pewnością jest świetnym rozmówcą. 


       Od fragmentów z książkami trudno było mi się oderwać. Nie będę w stanie dorównać autorowi w liczbie przeczytanych książek, podobnie jak i zdecydowana większość czytelników, ale ja chodzę regularnie do pracy, a on pracuje w domu pisząc i czytając. Chociaż też pewna nutka zazdrości się we mnie wyzwoliła, też chciałabym mieć czasu na lekturę więcej. K. Varga często sięga do klasyków, co też robię, a szczególną estymą darzy Bolesława Prusa. Rzeczywiście sięgnięcie po niego po latach robi wrażenie. Poza szkołą nie czytałam żadnych krótkich form autorstwa Prusa i chyba teraz zainspirowana jednak po nie sięgnę, zupełnie umknęło mi, że Prus pisał w Warszawie i o Warszawie, między innymi oczywiście. Z sentymentem czytałam w dzienniku nawiązania do „W poszukiwaniu straconego czasu” i skojarzyłam, że pierwszego tomu wysłuchałam jako audiobooka jeszcze zanim zaczęłam pisać bloga, zatęskniłam za tamtymi bohaterami i zakupię ten brakujący książkowy tom i do niego wrócę. Pewnych nazwisk mi z kolei brakowało, np. Josepha Rotha, E.M. Remarque, Javera Mariasa, sióstr Bronte, Jane Austin, Tolkiena. Być może tak się złożyło, w okresie pisania dziennika, tj. w latach 2018-2020 autor nie sięgał po książki w.w., albo po prostu ich nie ceni.

 

     Zastanawiąjący jest dla mnie natomiast i niepojęty wstręt autora do tzw. literatury popularnej. To że nie zostawia na Remigiuszu Mrozie suchej nitki jest całkowicie zrozumiałe, ale całą literaturę lżejszą niż klasyka i tzw. ambitne książki współczesne, których jest bardzo niewiele, wrzuca do jednego worka i traktuje jako bezwartościowe. Szczególnie atakuje kryminały. Jest to dla mnie absurdalne, bo jest tylko jeden fragment, świadczący o tym, że przeczytał jakiś kryminał. Przeczytał mianowicie trylogię Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim, którą ocenił bardzo pozytywnie. Być może wynika to z uprzedzeń, ale pewnie głównie z tego, że autor nie chodzi do pracy, nie czuje zmęczenia i potrzeby oderwania się od rzeczywistości. Może też nie chciał atakować konkretnej książki i obrażać autora, swojego znajomego. Szkoda, że nie przyjmuje do świadomości, że naprawdę spora część kryminałów dorównuje klasyce i z pewnością te właśnie przetrwają próbę  czasu. Największą herezją dla mnie było krytyczne stanowisko wobec „Mistrza  Małgorzaty”, teraz czytam je po raz kolejny, ale w tłumaczeniu Krzysztofa Tura.  Myślę, że aby zostać uwiedzionym przez tą książkę i aby chcieć po nią sięgać ponownie, konieczne jest otwarcie czytelnika na transcendencję, a K. Varga deklaruje się jako ateista.

 

    W dzienniku jest też co nieco o życiu społecznym, o tym co dzieje się w polityce, to jest jakby tło wydarzeń. Uderza dość mocno szalenie silny antyklerykalizm. Duchowieństwo autor postrzega przez pryzmat pedofilii jako osoby mocno zaburzone, które albo dopuszczały się przestępstw pedofilskich, albo kryły pedofili lub były bierne. Innych aspektów życia i działania księży nie ma. Polityka postrzegana jest mocno jednostronnie, tak jak i spolaryzowana jest scena polityczna. Bałam się w pewnym momencie, czy autor nie będzie aby przewidywalny aż do bólu. Na szczęście tak nie jest, są więc i elementy zaskoczenia. Przykładowo podkreślając, iż bardzo wysoko ceni O. Tokarczuk jako pisarkę, z dystansem i ironią nawiązywał do zrobienia z noblistki autorytetu moralnego i wyroczni w każdej dziedzinie życia. Na szczególną uwagę zasługują też opisy pewnych zjawisk czy sytuacji, połączone z komentarzem i refleksjami, np. opis jak to podczas jednego  festiwalu prowadzący zorganizowali spotkanie autorskie z autorami badziewi, a po nich z autorem piszącym na zupełnie innym poziomie i czy nie jest to poniżające dla tego ostatniego.  

 

      Życie prywatne autora też budzi zainteresowanie, szczególnie z tego względu, że nie jest ono standardowe, prowadzi on niezwykle bogate życie wewnętrze, owszem spotyka się ze znajomymi czy z rodziną, ale sporo czasu spędza na rozmyślaniu, ta refleksyjność jest dziś niestety rzadka, większość ludzi z równych względów jest stale w biegu. Nie zauważyłam jakiegoś szczególnego zamiłowania do modnego obecnie podróżowania, jest oczywiście sentyment do Węgier. W okresie, który obejmuje dziennik, a jest to do marca tego roku, autor odbywał podróże po kraju, co związane było z różnymi festiwalami literackimi czy spotkaniami autorskimi. A co do rozmyślań to obejmują one chyba wszelkie możliwe tematy, w tym również i o przemijaniu i o śmierci.   

 

    Wyczuwalne jest też poczucie humoru, niektóre fragmenty zapamiętam chyba już na zawsze. A ostatecznie całość można zreasumować stwierdzeniem, że dawno nic nie dało mi tak dużo do myślenia, jak ten dziennik . 

6/6

    

 

 

 

 

 

 

 

 

 



środa, 21 października 2020

"Ania, nie Anna" serial Netflixa na motywach "Ani z Zielonego Wzgórza"

 

Ania, nie Anna (2017) plakat

     






      Po obejrzeniu tego serialu postanowiłam wprowadzić do bloga nowy element w postaci pisania o filmach i serialach, nakręconych na podstawie książek.

       Serial Netflixa dał drugie, czy raczej kolejne życie powieści. "Ania, nie Anna" powstała na motywach powieści L. M. Montgomery, to nie jest jedynie ekranizacja. Zgodność z książką istnieje jedynie co do zasadniczych elementów powieści. I całe szczęście, bo dzięki temu nie jest nudno, a poza tym widać, że książka inspiruje  nadal po ponad stu latach od daty pierwszego wydania. Zgadza się to, że Ania, sierota, została przygarnięta, dziś powiedzielibyśmy adoptowana przez rodzeństwo w starszym wieku: Marylę i Mateusza z wioski Avonlea. W Ani jako podlotku zaczął podkochiwać się Gilbert, Ania przyjaźniła się z mieszkającą w pobliżu z rodzicami Dianą. Zgadzają się imiona innych dzieci ze szkoły, jest też pani Linde i jest ciotka Diany, Józefina. Reszta jest już wizją reżysera i scenarzysty. Pewne postacie, ich historie są znacznie bardzie rozbudowane , niż w książce, jest jednak sporo nowych bohaterów pierwszego i drugiego planu.

     Generalnie myślą przewodnią serialu jest odwaga w myśleniu i działaniu, w walce o spełnienie marzeń, w przełamywaniu stereotypów. Ale jest i znacznie większym stopniu niż pokazane zaangażowanie w sprawy społeczne, w to co dzieje się dookoła, troska o innych. W serialu, podobne jak w książce, jest stale pokazywane optymistyczne spojrzenie na świat, umiejętność cieszenia się chwilą, ale mimo to zdecydowanie bardziej niż książka pokazuje on, że w życiu nie zawsze jest tylko miło i przyjemnie, że zdarzają się dramaty i sporo jest mniejszych przykrości. W książce właściwie poza sieroctwem i śmiercią Mateusza długo nie było innych traumatycznych zdarzeń. Trzy sezony dostępne obecnie kończą się z chwilą wstąpienia Ani na uniwersytet.

     Avonlea w powieści było jakby oderwane od tego, co działo się gdzieś indziej, tu wręcz przeciwnie. Jeden z bohaterów serialowych, Sebastian,  jest czarnoskóry, przybył dopiero do Avonlea i doświadczał gigantycznej dyskryminacji, konduktor chciał go wyrzucić z pociągu, lekarz nie chciał go przyjąć itp. Niedaleko Avonlea była wioska indiańska, a rząd kanadyjski właśnie wpadł na pomysł "cywilizowania" Indian i utworzył szkoły z internatami dla indiańskich dzieci, gdzie przemocą i groźbami je wynaradawiano, zmieniono im imiona, uczono na siłę religii. Ania zaprzyjaźniła się z małą Indianką, która wylądowała potem właśnie w takiej szkole. Gdy dziewczyna ta mieszkała jeszcze w swojej wiosce, jej rodzina też doświadczała wiele razy dyskryminacji, wydawało się, że nie może być gorzej, ale gdy poszła do szkoły, jej życie zamieniło się w prawdziwe piekło.

        Jest wiele scen, w których gloryfikowane jest kształcenie się, myślenie o samodzielności finansowej. Ideałem młodych dziewczyn nie było tylko zamążpójście. Pokazana jest rodząca się powoli emancypacja kobiet, dzieje się to na tle jawnej ich dyskryminacji. I nie chodzi tu o bzdury typu żeńskie końcówki, np. czy powinno się mówić na kobietę wykładowca, czy wykładowczyni. Są sceny, gdy ojciec jednej z bohaterek musi jej tłumaczyć, że rodzinną firmę przejmie jej brat, chociaż ma mniejsze zdolności i predyspozycje niż ona, no ale przecież nie może być tak, że kobieta będzie prowadziła biznes.

    Znacznie bardziej skomplikowane są wszystkie wątki, związane z uczuciami. W powieści Gilbert jest szaleńczo zakochany w Ani, a ona długo odrzuca jego zaloty, pamiętając jak nazwał jej włosy marchewką. Tutaj zaakcentowane jest, że Gilbert był ładnym chłopcem, miał spore powodzenie i interesował się również i innymi dziewczynkami. Nie było tak, że Ania była pewna jego uczucia. Jest sporo scen pokazujących ludzkie charaktery. Ania kiedyś, gdy była jeszcze stosunkowo mała,  wpadła na pomysł wyswatania kogoś, kto nie miał małżonka. Była pewna, że to świetny pomysł, bo przecież nie powinno się tak żyć, samemu. Dowiedziała się, że dawna miłość tego człowieka jest wolna, wydedukowała, że chętna, co zresztą - to ostatnie - było prawdą, i przystąpiła do działania. Osoba, na rzecz której działała, gdy wszystko wyszło na jaw, bardzo się zdenerwowała, miała żal do Ani o mieszanie się bez pytania o zdanie. Ania usłyszała potem, że powinna dać ludziom żyć tak, jak chcą, że nie każdy musi żyć tak, jak inni i że gdy ktoś nie ma małżonka nie zawsze oznacza to, że jest niezadowolony.  

     Zwrócona jest uwaga na osoby starsze, które też mają swoje życie, pani Linde kiedyś na spacerze z Marylą w odległym nieco mieście, chociaż miała męża, zaczęła zalotnie mrugać do przechodzącego mężczyzny, to był taki mini flirt. Mężczyzna ukłonił się,  a Małgorzata zachęcała Marylę, aby robiła to samo. Stosunki koleżeńskie przyjacielskie, a nawet i rodzinne też są ukazane jako bardziej skomplikowane, niż w książce. Dochodzi do kłótni nie tylko pomiędzy Anią i Dianą , ale i pomiędzy Małgorzatą a Marylą. Starsze panie przyjaźniły się całe życie, ale też było sporo zgrzytów w ich relacji, np. Małgorzata dogryzała Maryli, że jest starą panną, sugerowała, że przez to Maryla jest gorsza od niej. Ale jednocześnie gdy trzeba było pojechać z Marylą do okulisty, bez wahania pojechała, gdy trzeba było pomóc, pożyczyć pieniądze, była pierwsza, aby to zrobić.

    Serial naprawdę ogląda się bardzo dobrze, odcinki są krótkie, trwają około 40 minut i nigdy nie wiadomo, co się będzie działo, bo nawet postacie z książki mają nieco inne życie, niż powieści. Nawet gdy pozornie nic się nie dzieje, to serial jest tak wyreżyserowany, że można z zapartym tchem oglądać np. odcinek, w którym przed Bożym Narodzeniem przygotowywane jest przez dzieci przedstawienie teatralne. Serial kręciło kilku reżyserów, w zależności od odcinka, ale naprawdę poszło im super.

    Świetnie też są oddane realia tamtych czasów. Te pokazane są wiernie. Przykładowo półmrok, panujący w domu na Zielonym Wzgórzu i lampy naftowe, albo błotnista wiejska droga, przez którą po deszczu naprawdę trudno było przejechać. Albo Maryla wiecznie robiąca coś w kuchni, w tamtych czasach nie można było przecież kupić w sklepie nawet półproduktów, wszystko robiło się samemu, nawet piekło się chleb.

    Jedyne, do czego można byłoby się przyczepić, to otwarcie twórców jedynie na to, co nowe, na nowe prądy myślowe, konserwatywny model życia nie powinien był być zignorowany. Mogłyby być pokazane osoby, które żyją w rodzinie i dbają o ognisko domowe, są przy tym spełnione. Tak samo duchowieństwo pokazane jest wyłącznie w krzywym zwierciadle. Pastor to wiejski idiota o przeraźliwie wąskich horyzontach myślowych, dla którego jedyną dopuszczalną, życiową rolą kobiety jest rola matki i żony, a jakakolwiek edukacja jest kobietom zbędna. Zakonnice ze szkoły dla Indian to wyłącznie sadystyczne potwory. Ale lista tych minusów nie jest duża.

      Trzy sezony dostępne obecnie koczą się z chwilą wstąpienia Ani na uniwersytet. Chciałabym bardzo, żeby postał IV sezon, czytałam jednak, że jest to mało realne. Oglądalność wśród dorosłych nie była dla Netflixa na takim poziomie, jak oczekiwano.

5/6

  

Lee Child "W tajnej służbie" audiobook, czyta Andrzej Hausner

 

Audiobook W tajnej służbie  - autor Lee Child   - czyta Andrzej Hausner

        Powieść jest typową, naprawdę bardzo dobrą rozrywką.      Nawiązanie w tytule do filmu z Jamesem Bondem faktycznie ma swoje uzasadnienie, bo Reacher jest jakaś wersją Bonda, ale lepszą wersją oczywiście. Jest tak samo niezniszczalny i wiadomo, że przeżyje każdą opresję i zawsze będzie rozwiązywał jakiś problem. Ale jest wrażliwy i nikogo nie traktuje przedmiotowo, działa dla dobra konkretnej osoby, a nie dla interesu państwa, nie znosi  gadżetów, nie jeździ samochodem, nie szpanuje, nie śpi w drogich hotelach, wręcz odwrotnie, ubiera się w ubrania z przeceny itp. itd. Ogólnie o Jacku Reacherze i całym cyklu pisałam już sporo, powielanie tego nie ma sensu, skupię się więc na tej konkretnej książce.    


         Na tle innych książek całego cyklu ta jawi się jako przeciętna, nie najlepsza i nie najgorsza. Autor przełamał tu konwencję, w myśl której Reacher jako indywidualista działa  sam albo z dopiero co poznanymi osobami lub z kimś znajomym. Nigdy nie działa jako przedstawiciel instytucji lub jakiegokolwiek innego tworu, wyjątkiem była „Ostatnia sprawa”, w której  kończył służbę w wojsku. Tytułowa tajna służba to ochrona wiceprezydenta USA, do której Reacher został nieformalnie i tymczasowo zaangażowany, a miało to miejsce w sytuacji,  kiedy życie głowy państwa było zagrożone zamachem. Dokooptował sobie do pomocy bliską znajomą, realizował swoje pomysły, ale musiał jednak wysłuchiwać tego, co ma do powiedzenia szef ochrony. Z jednej strony musiał brać pod uwagę stanowisko tego szefa,   zgodził się przecież na taki układ. Nie zgodził się jednak na to, aby być tylko bezmózgim wykonawcą poleceń, nie po to zresztą został przyjęty. Musiał więc lawirować, kontrować pomysły szefa, gdy były mało sensowne i jednocześnie  starać się przeforsować swoje stanowisko. Ostatecznie zachował jednak indywidualizm nawet w warunkach niesprzyjających. To idealna książka szczególnie dla indywidualistów, którzy muszą na co dzień funkcjonować w takich właśni warunkach.

 

       Czytelnik może sporo dowiedzieć się o ochronie VIP-ów, zasady pewnie są podobne wszędzie, przynajmniej w teorii.  Ale są jeszcze ciekawsze aspekty. Reacher jak zwykle jest lojalny, bezinteresowny, myśli logicznie, potrafi błyskawicznie podejmować decyzje.  W powieści nie ma  ukrytego drugiego czy trzeciego dna, ale jak zwykle, poza oderwaniem się od codzienności, jest jednak o czym pomyśleć. Reacher poznaje tu kobietę, która przez parę lat była dziewczyną jego zmarłego brata, po zerwaniu nie miał już innej, w jej mieszkaniu są rzeczy zmarłego. Chociaż nasz bohater  nigdy nie dzielił włosa na czworo i nie roztrząsał przesadnie ani zwykłych problemów, ani traum, tutaj,  w takich okolicznościach nie mógł uciec od myśli o dawnej relacji z bratem, czy między nimi nie mogło być lepiej, bliżej itp. Ale jak zwykle u Lee Childa tego typu refleksje nie są nigdy dominujące, są gdzieś jakby na marginesie, ale nie da się jednocześnie od nich uciec. Reacher nie ma zwyczaju płakać nad rozlanym mlekiem i gdy wie, że w konkretnej sprawie nie da się już nic zrobić, gdy wie, że stało się coś nieodwracalnego, to skupia się na teraźniejszości i nad tym, co jest do zrobienia tu i teraz, na ludziach, którzy są obok.  A taka postawa wcale nie oznacza, że tego zmarłego nie kochał.

   Czytałam, że Lee Child ma już trochę dosyć Reachera, ale na całe szczęście nie ma zamiaru go uśmiercić. Ma pomysł, aby pisanie cyklu przejął jego młodszy brat. Parę książek napisaliby wspólnie, aby brat mógł się wciągnąć, a potem będzie już robił to samodzielnie. Co nieco ten brat już pomagał. Ciekawe, co wyjdzie z tego eksperymentu. Mam pewne obawy, ale może się uda.

4/6

sobota, 17 października 2020

Eva Garcia Saenz de Urturi "Cisza białego miasta"

 

     Dawno już aż tak bardzo nie rozczarowałam się książką. I dawno nie widziałam tak dużego rozdźwięku pomiędzy moimi odczuciami po lekturze, a opiniami innych czytelników. Czytam sporo kryminałów, ale "Cisza" jest dla mnie czystą komerchą, nie zauważyłam w niej niczego głębszego. Tekst mnie nudził, na początku szczególnie, zaskoczeń nie ma zbyt dużo, wielu rzeczy można się domyślić. Można rzeczywiście dowiedzieć się co nieco o kulturze baskijskiej, o zabytkach Kraju Basków, ale równie dobrze można sięgnąć po przewodnik, a wówczas tracąc mniej czasu, zdobędzie się więcej wiedzy. Psychologia jest na żenującym poziomie, przykładowo dziadek głównego bohatera to ideał, dysponujący do tego nadprzyrodzonymi mocami. Całość napisana jest wyjątkowo prostym językiem. Zastanawiałam się w trakcie czytania, czy nie zrezygnować, ale mniej więcej do połowy liczyłam na to, że coś się jednak zmieni na plus w odniesieniu do akcji, potem zaś uznałam, że skoro już tak daleko doszłam, to dowiem się w końcu, kto był tym seryjnym zabójcą.  Osoba zabójcy to jedyne prawdziwe zaskoczenie. Jest to chyba jedna z nielicznych książek, po przeczytaniu której mam wrażenie, że lektura nic nie wniosła w moje życie. To idealny przykład książki świetnie rozreklamowanej, wręcz do granic możliwości, ale w dużej mierze pustej w środku.  

    Myślę, że po przeczytaniu kilku danych od wydawcy o autorce już można się domyślić, co była ona w stanie napisać. Ja to zrobiłam dopiero po fakcie. Autorka prowadzi m. in. kurs marketingu dla pisarzy i szkolenia z kreatywnego pisania. Niestety kojarzy mi się to z nauką tworzenia produktu, który ma się jak najlepiej sprzedać, a wartość artystyczna nie ma tu większego znaczenia. Zresztą od zawsze uważałam, że pisania nie da się nauczyć,  żadne kursy w niczym nie pomogą. Mogą pomóc w stworzeniu produktu książko-podobnego. Na żadne kursy nie chodził np. Reymont, Żeromski czy inne tuzy literatury. 

   Co zaś do samej akcji, to w mieście Vitorii grasuje seryjny morderca, który zabija w bardzo wyrafinowany sposób, mianowicie ofiarami są osoby innej płci, urodzone w tym samym roku. Kolejnymi ofiarami są urodzeni 5 lat później. Sposób zabijania jest również mocno wyrafinowany. Ścigający zabójcę policjant zajmuje się profilowaniem sprawców zbrodni, nie zauważyłam jednak w jego wypowiedziach i spostrzeżeniach jakiejś szczególnej znajomości psychologii. Jest tak rozczarowujący, jak się okazała dla mnie profilerka z książki Bondy, jedynej jaką przeczytałam tej autorki. Jest jeszcze wątek, rozgrywający się w nieodległej przeszłości, najciekawszy ze wszystkiego i to chyba też dzięki niemu nie porzuciłam lektury. Całość jest niewiarygodna. 

   Jedyne plusy to pewna dawka wiedzy o Kraju Basków, ale też mam wątpliwość co do rzetelności opisów. Autorka cały czas generalizuje, jakby można było uznać, że mieszkańcy tego regionu jakoś specjalnie się od siebie nie różnią i stanowią jednolitą masę. Zwyczaje czy obrzędy też opisane są tylko od strony zewnętrznej, np. słynna biała procesja, którą każdy zapewne kiedyś widział w migawkach w telewizji czy internecie, nawet jak nie zapamiętał, gdzie się ona odbywała. Opis koncentruje się tylko na tym, jak to wygląda, głównych bohaterów też interesuje tylko to. 

3/6 

niedziela, 11 października 2020

Szczepan Twardoch "Król" - audiobook, czyta Maciej Stuhr

 

Król -  Szczepan Twardoch - ebook - epub, mobi


         „Król” bez wątpienia jest wielkim dziełem. Niekiedy bierze się do ręki książkę i już po paru zdaniach wiadome jest, że czyta się grafomańską szmirę. A niekiedy też po paru zdaniach widać, że to jest prawdziwa Literatura. Nie wiem, ile napisanych obecnie książek przetrwa próbę czasu i i ile z nich będzie czytanych za np. 100 lat, ale jestem przekonana, że Twardoch przetrwa. Kiedyś w jednej  gazet zobaczyłam tekst o Spitsbergenie, zaczęłam czytać i poraził mnie niebywale piękny styl i język piszącego, był to tekst Twardocha. Tak jak „Lalka”, czy „Zły” są poza wszelkimi innymi walorami, książkami również i o Warszawie, tak samo jest z „Królem”. To opowieść o nieistniejącym mieście, o Warszawie przedwojennej, żydowskiej, głównie z 1937r. Teraz nie tylko nie ma już ludzi z tamtych czasów, nie ma tamtych ulic, placów, domów. 

     Żydów przedwojennych z reguły się postrzega albo jako majętnych handlarzy, albo jako biedotę, często jako ortodoksów religijnych, no i część jeszcze jako wyjątkowo majętnych, tym razem zaś w roli głównej występują żydowscy gangsterzy, prostytutki, generalnie półświatek, którzy z żydowską religijnością nie mają nic wspólnego. Obserwujemy głównie życie to Jakuba Szapiro, boksera wagi ciężkiej, prawą rękę Kaplicy, trzęsącego tamtym półświatkiem, znanego każdemu i przed którym każdy czuł większy lub mniejszy respekt. Nie brzmi to zbyt zachęcająco do lektury, ale "Ojca chrzestnego" czy "Dawno temu w Ameryce" oglądało przecież i ogląda masa ludzi, nie tylko ci, którzy fascynują się mafią. Szapiro żył niestandardowo, pomiędzy żoną i dziećmi a licznymi kochankami, dla jednej z tych kochanek, Ryfki, kobiety mądrej wielką mądrością życiową, był zaś miłością życia. Książka pokazuje życie niezwykle brutalne, większość postaci była kiedyś dziećmi ulicy, nie ma tu ani ludzi delikatnych, naiwniaków.

    Realia zwykłego życia są przedstawione tak, jakby autor żył w tamtych czasach, a nie obecnie. To właśnie w tej książce jest świetnie pokazane, jak to w przedwojennym świecie Polacy i Żydzi żyli tak, jakby to były 2 odrębne światy, w zasadzie nieprzenikające się. Czuje się wręcz narastający w wielu kręgach antysemityzm. Ten antysemityzm jest pokazany fenomenalnie, bo nie polegało to tylko na celowym robieniu komuś przykrości, ale generalnie na sposobie myślenia, z którego najprawdopodobniej wiele osób, tzn. Polaków,  nie zdawało sobie w ogóle sprawy i nie nazwałoby tego antysemityzmem. Przykładowo krawiec, chcący mieć klientelę z tzw. wyższej półki, nie powinien obsługiwać Żydów, a jeżeli to robił, to musiała liczyć się z utratą innych klientów.  Świadomość tego wszystkiego mieli oczywiście Żydzi  i w większości nie utożsamiali się z Polską, traktowali ją jako nie swój kraj, marzyli , aby być u siebie, tzn. w Palestynie, gdzie mogli pracować na wszystkich możliwych stanowiskach, wykonywać dowolny zawód i nie czuli się jako obywatele drugiej kategorii. 

    Generalnie "Król" porywa akcją, opowieścią o konkretnych ludziach, o miłości czy nawet o przyjaźni. Słowo przyjaźń brzmi dość dziwnie w odniesieniu do osób z półświatka i z reguły nie jest jest chyba zbyt adekwatne, ale było to coś na kształt przyjaźni czy  może jeszcze lojalności, czy częściej może pseudo lojalności. Jest to opowieść o kawałku polskiej historii, ale napisana z innej perspektywy, niż  zazwyczaj, taki inny punkt widzenia na coś, co pozornie się świetnie już zna.  A tak faktycznie się nie zna, bo tak się tylko wydaje, że się zna. Czy zaś tło wydarzeń opisane jest adekwatnie i wiernie? Chyba każdy czytelnik ma swoje zdanie na ten temat, każdy nieco inne. I jest to opowieść o mieście, i miłości do miasta, konkretnie miłości Jakuba Szapiry do Warszawy, ale każdy przecież czuje jakiś sentyment do różnych miejsc, tam gdzie mieszka, czy tam gdzie wypoczywa, czy gdzie się urodził itp. W miejsce Warszawy każdy może mieć przed oczami inne miasto czy wioskę i zrozumie stan umysłu kogoś, kto kocha określone miejsce. Dlaczego je kocha, to już nie ma znaczenia, zresztą i tak nie da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. 
 
    Tekst czyta Maciej Stuhr i czyta świetnie. Całość zyskuje na jego interpretacji bardzo mocno. Czyta tak, jakby urodził się w przedwojennych żydowskich slumsach i żył tam całe życie. Ma chyba talent do czytania książek, więcej, właśnie do ich interpretowania tylko głosem, do dziś pamiętam kapitana Nemo w jego wykonaniu. 
6/6

niedziela, 4 października 2020

Lilian Jackson Braun "Kot, który pchnął śledztwo na właściwe tory"