czwartek, 30 kwietnia 2015

James Herriot „Jeśli tylko potrafiłyby mówić”


okładka Jeśli tylko potrafiłyby mówićksiążka |  | James Herriot

            Jest to zachwycająca książka,  ciekawa, pełna humoru, czyta się ją rewelacyjnie. Konkretnie są to wspomnienia młodego weterynarza, który zaczął praktykę w latach 30-tych ubiegłego wieku  w małej, angielskiej wiosce. Autor kochał i zwierzęta,  i ludzi,  i w ogóle kochał życie. „Jeśli tylko potrafiłyby mówić”  to pierwszy tom wspomnień. Całość zrobiła furorę w wielu krajach świata, a na podstawie wspomnień nakręcony został brytyjski serial „Wszystkie stworzenia duże i małe”. Serię właśnie teraz wydaje Wydawnictwo Literackie, w sprzedaży są już dwa pierwsze tomy.

               Herriot przeplata w tej książce wydarzenia, związane z pracą,  z tymi które z kolei dotyczą życia prywatnego.  Jako absolwent weterynarii pierwszą pracę uzyskał u  starszego o kilka lat weterynarza, mieszkającego właśnie w tej małej wiosce. Starszy weterynarz zapewnił młodemu również mieszkanie i wyżywienie u siebie. W tamtych czasach taka właśnie była praktyka. Pacjentami były głównie zwierzęta gospodarskie, typu krowy, byki, konie, owce  . Z reguły do pacjentów lekarz musiał jeździć.

         Herriot miał niesamowity talent literackie, bo jego książkę czyta się niczym prawdziwy, wciągający  kryminał. Nie wiem, jak on to zrobił, ale w  wielu fragmentach byłam tak zaaferowana akcją, że nie mogłam powstrzymać się przed przekartkowaniem kilku stron do przodu i sprawdzeniem, jaki będzie koniec zdarzenia. Przykładowo Herriot  został wezwany do gospodarstwa, gdzie zbyt długo cieliła się krowa. Musiał on włożyć rękę do środka, do macicy,  i sprawdzić, czy cielaczek żyje , a potem  spróbować zawiązać mu sznurek na dolnej szczęce i delikatnie go wyciągnąć. Skurcze porodowe , jak to kreślił, miażdżyły mu rękę, a kilkadziesiąt prób dotarcia do cielaka skończyło się niepowodzeniem. Czasu było coraz mniej.  Cielak w każdej chwili mógł umrzeć. Jest to tak fascynująco opisane, że zapomniałam o całym świecie.  Różnego rodzaju wydarzeń , związanych ze zwierzętami jest bardzo dużo.  Byli też i stali pacjenci, np. rozpieszczony  piesek , który permanentnie był przekarmiany i tak otyły, że ledwo co się ruszał.

          Różne ciekawe historie zdarzały się również w życiu prywatnym autora . Z naszymi dwoma panami zamieszkał brat starszego weterynarza. Studiował on weterynarię, ale do nauki niespecjalnie się przykładał, oblał egzaminy i  przyjechał do brata, dając mu do zrozumienia, że ma go utrzymywać. Weterynarz, jak się można domyślić, wpadł w szał i zaczął zlecać bratu pomoc w pracy. Podobało mi się bardzo, że Herriot nie idealizował ani siebie, ani swoich kolegów. Opisywał różne większe i mniejsze złośliwości, jakie bracia sobie robili. O sobie też pisał, jak to np. nie chciało mu się wstawać nocą, w zimie, na wezwania i ż wolałby leżeć  w ciepłym łóżku. Opisane jest to z humorem. Przez takie podejście do życia i pisania, książka jest wiarygodna, charaktery ludzkie są autentyczne, mamy do czynienia z ludźmi z krwi i kości  z ich wadami i zaletami, a nie z ideałami.


           „Jeśli tylko potrafiłyby mówić” mają masę zalet. Autor kochał swoją pracę i miał wyjątkową umiejętność patrzenia na życie z pozytywnego punktu widzenia.  Skupiał się na pozytywach, a nie negatywach. Obiektywnie rzecz biorąc praca weterynarza w tamtym czasie, na dodatek w biednej  wsi,  była szalenie ciężka. Co prawda Herriot dysponował starym samochodem, który się sypał i należał do starszego weterynarza, ale drogi nie były wówczas asfaltowe ,  nie wszędzie dało się dojechać, a wioska położona była na górzystym terenie. Elektryczność też nie była powszechnie stosowana, a o elektrycznym oświetleniu stajni czy obory w ogóle,  poza jednym przypadkiem,  nie było mowy. Nie wszędzie była bieżąca ciepła woda. A zabiegi np. na byku czy chociażby krowie często kończyły się dla weterynarza mocnym poturbowaniem. Pamiętać należy też chociażby o brudzie , zimnie i tego typu  kwestiach. Herriot  podchodził do tych niedogodności z dystansem, nie udawał, że ich nie ma, ale skupiał się nie na nich, ale na pozytywnych aspektach tego wszystkiego.   Przyjęcie porodu, wyleczenie zwierzęcia sprawiały mu gigantyczną frajdę i inne kwestie przy tym bladły. Zachwycał się przyrodą  cieszył się, że jest piękna pogoda i że nie musi siedzieć w tym czasie w biurze.

      Takie podejście do życia jest czymś zupełnie innym, niż rozpowszechnione obecnie amerykańskie „keep smiling”. Podejście Herriota jest bardziej naturalne.  Wracając do wcześniejszego przykładu :  nie ma ochoty wstawać z ciepłego łóżka do wezwania, ale wie, że chore zwierzę potrzebuje pomocy, więc wstaje. Nie udaje, że jest w tym konkretnym momencie zadowolony.  Jedzie, jest mu zimno i dalej nie uśmiecha się i nie twierdzi, że jest świetnie. Przybywa na miejsce, jest mu zimno, też jest nieciekawie.  Ale widzi zwierzę, koncentruje się na udzieleniu pomocy, nie snuje już rozważań, czy jest zadowolony, czy nie jest. Gdy udaje mu się pomóc , jest autentycznie szczęśliwy i wie, że było warto. Nie myśli o tym, że tak trudno było mu wstać, tylko się cieszy. Opisane są też i przypadki, kiedy nie dało już się pomóc, na szczęście nie ma ich wiele.

     Atutem jest oczywiście to, że Herriot opisywał zwyczajne życie. Gdy zaczynał pracę klepał biedę. W tamtych czasach praca weterynarza  nie dawała szans na bogate życie, o czym doskonale wiedział. Cieszył się zwyczajnym życiem.

       Dawno nie byłam tak bardzo oczarowana  książką. Z pewnością idealnym czytelnikiem będą miłośnicy zwierząt, ale nie tylko. Nawet jeżeli ktoś nie ma zwierzęcia, może ją przeczytać chociażby dla jej uroku i dla opisanej i udzielającej się czytelnikowi pogody ducha i radości życia .  Z pewnością warto będzie przeczytać drugi tom cyklu. W tomie II pojawi się kobieta, czyli będzie coś nowego.

6/6

wtorek, 21 kwietnia 2015

Marcel Proust „W cieniu zakwitających dziewcząt” (tom II „W poszukiwaniu straconego czasu”



 
       To , co jest najbardziej charakterystyczne dla tej książki to wyjątkowo ciężki styl. Czytałam ten tom od paru miesięcy, równolegle z innymi książkami. Pozostałe książki szybko zaczynałam i szybko kończyłam. Z Proustem musiało być inaczej. Pozostaje pytanie, czy było warto? Było warto. Lektura przypominała mi trochę wchodzenie na górę, jest wówczas ciężko, ale trud jest cały czas, sukcesywnie,  nagradzany olśniewającymi widokami. Tak samo jest i tutaj. Treść jest na tyle ciekawa i odkrywcza, że nagroda za przebrnięcie zdania, zajmującego pół strony, jest natychmiastowa.  Może odbiór tej książki jako wyjątkowo ciężkiej w czytaniu wynika też doboru poprzednich lektur. Może inne książki są na tyle łatwe i proste, że z czymś trudniejszym jest już problem. Nie mogę porównać swojej reakcji po tym tomie do doznań podczas  lektury pierwszego tomu, czyli  „W stronę Swanna” . Pierwszego tomu wysłuchałam.  Audiobook był prostszy w odbiorze, tym bardziej że słuchałam go w samochodzie, nie mogłam go odłożyć i wymienić na coś lżejszego.   Przebrnięcie przez tą książkę to kwestia pewnej wprawy, na początku było naprawdę źle, czytało mi się ją wyjątkowo ciężko, często przerywałam lekturę . Ale im dalej, tym było lepiej, a pod koniec wydawało mi się, że jest to normalna książka, która nie różni się zbytnio od innych.  Wpadłam też na pomysł, aby podczas czytania podkreślać różne myśli. Jeżeli od razu zaczęłabym trzeci tom, to prawdopodobnie odbierałabym go zupełnie inaczej. No i oczywiste jest też to, że Marcel w miarę jak dorasta, prowadzi coraz ciekawsze życie. Wspomnienia w całym cyklu snute są przez narratora dojrzałego, który patrzy na swe życie z pewnej perspektywy. W drugim tomie, gdy jest już młodzieńcem, zaczyna być jednak ciekawiej, niż gdy był małym dzieckiem. Zaczyna się powoli coś dziać.

       Podstawowa rzecz to to, że akcja jest pretekstem do rozważań na każdy niemal temat, psychologiczny, socjologiczny, a także są tam i rozważania o literaturze, teatrze, sztuce, o wszystkim . Nie brak też jest i tematów zwyczajnych, jak chociażby zakochanie się, odkochanie, „złapanie męża” i cała masa innych. Gdyby ktoś chciał wypisywać sobie tzw. złote myśli z książki, to miałby problem, bo musiałby  książkę przepisać w około 80%. U mnie podkreślenia zajmują niekiedy całą stronę.

      „W cieniu dojrzewających dziewcząt” , tak jak i cały cykl jest quasi-autobiografią . W tomie są dwie części, jedna „Wokół pani Swann”, a druga  „Imiona miejscowości : miejscowość”. Pani Swann była matką Gilberty, w której narrator się podkochiwał, bywał u niej w domu no i siłą rzeczy, miał kontakty z rodzicami. W tej części są właśnie opisy wizyt i opisy uczucia do Gilberty.  Najciekawsze są właśnie refleksje na różne inne tematy. Pani Swann to  była dama lekkich obyczajów, której udało się wyjść za maż za dobrze urodzonego i bardzo bogatego mężczyznę. Ona aspirowała do bywania w wyższej sferze, ale pozostałą prostaczką. Sporo jest opisów różnych zabiegów, jakie osoby takiego pokroju, jak Odeta Swann, stosują, aby ich zdaniem być dobrze postrzeganymi i aby wszyscy neijako zapomnieli, kim były te osoby wcześniej.  Pani Swann przykładowo lubiła używać obco brzmiących dla niej słów, np. koniunkcja . Z racji jej przeszłości prawie nikt z tzw. śmietanki towarzyskiej, nie bywał u niej w salonie. Ona sobie wmówiła, że jest dokładnie odwrotnie i uwierzyła w ten wymysł. Co ciekawe, Odeta podobała się mężczyznom, sam Marcel też był w nią wpatrzony i pełen podziwu .

           Druga cześć opisuje z kolei pobyt naszego bohatera z babką i służącą nad morzem. To tam poznał kolejną miłość życia - Albertynę.  Tam się zaprzyjaźnił ze swoim rówieśnikiem, Robertem de Saint Loup, poznał też malarza Elstira, który wywarł na niego olbrzymi wpływ. To właśnie tutaj zaczyna się coś dziać. Marcel początkowo znał Albertynę tylko z widzenia, miał spory problem, jak tu nawiązać z nią kontakt. W tamtych czasach samotne podejście do obcej kobiety i przedstawienie się nie wchodziło w grę.   Opisy i spostrzeżenia  autora są naprawdę szalenie ciekawe. Czytałam np. o wizycie Marcela w pracowni malarza. Marcel zorientował się, że artysta  widząc modela do portretu, wiedział od razu, co model chce zatuszować, w wyglądzie czy w charakterze. Przykładowo Elstir miał namalować kobietę w wieku dojrzałym . Dostrzegł zaraz, że  ukrywa ona swój wiek.   Momentalnie zauważył warstwę pudru i inne sztuczki. Cały kamuflaż uwypuklił na obrazie. Proust opisuje też różne szczegóły pobytu naszego bohatera w hotelu. Zachowania personelu są ponadczasowe. Dyrektor zakwalifikował Marcela i jego babkę jako klientów nieco gorszej kategorii, niż pozostali. Kłaniał się im i nawet w pewien sposób okazywał szacunek, ale w mimice i gestach zawsze dawało się zauważyć, że są kimś gorszym. Babka Marcela nic sobie z tego nie robiła, gra pozorów jej nie interesowała i nie wyprowadzała  ani dyrektora, ani pozostałego personelu z błędu. Babka w ogóle jest jedną z najciekawszych postaci w książce. Potem dyrektor i reszta pracowników nieco zmienili zachowanie, ale wynikało to głównie właśnie ze zorientowania się, że rodzina jest jednak bardzo ustosunkowana. Fakt zżycia  się też swoje robił. Wyjazd nad morze przed I wojną światową nie trwał, jak teraz, tydzień czy dwa tygodnie, tylko kilka miesięcy. W miastach pozostawali tylko biedacy.

      Jestem przekonana, że przeczytam  pozostałe tomy. Mimo, że akcja jest bardzo powolna i nie ma w niej spektakularnych wydarzeń po lekturze drugiego tomu znana już jest spora część bohaterów.  I zaczyna to coraz bardziej ciekawić. Jak dalej będzie układać się w małżeństwie Swannów?  Jak z kolei będzie wyglądać znajomość Marcela z Albertyną ? Czekam też z niecierpliwością na te chwile, kiedy będzie więcej o moim ulubionym malarzu. Swann , mąż Odety, był miłośnikiem Vermeera, ulubiony pisarz  Marcela - Bergotte też.  Podziw Prousta dla Vermeera był też  jednym z powodów, dla których sięgnęłam po „W poszukiwaniu straconego czasu”. Wiem, że za jakiś czas przeczytam cykl  po raz drugi. Nie kojarzę żadnej innej książki, w której byłaby tak wielka ilość tak przenikliwych obserwacji i tak wiele rzeczy, godnych zapamiętania. Nic się też nie zdezaktualizowało.  Inne są tylko stroje i panujące obyczaje. Uczucia , relacje między ludźmi są stałe. Zamiłowanie do piękna, miłość do literatury , muzyki  i sztuki też są ponadczasowe.

6/6

niedziela, 19 kwietnia 2015

Rafał Ziemkiewicz „Jakie piękne samobójstwo”



  
Jest to absolutnie wyjątkowa książka, którą czyta się niemal z zapartym tchem i po której czuje się, że jest się znacznie mądrzejszym, niż przed lekturą. Jest to rzadko spotykany, ale  moim zdaniem bardzo mądry punkt spojrzenia na naszą historię.  A w czym tkwi ta wyjątkowość? Otóż mamy wszyscy chyba w głowach pewne schematy myślowe, np. nasze położenie geograficzne jest fatalne, albo: mamy pecha, bo spotykają nas same nieszczęścia, typu rozbiory i wojny . Inne schematy to np. nasze położenie sprawia, że historia stawia nas przed faktami dokonanymi, np. II wojna musiała się od nas zacząć. W związku z tym, że generalnie przyjmujemy taki punkt widzenia, nie widzimy swoich błędów i finalnie nie wyciągamy z przeszłości żadnych wniosków . A za jakiś czas te same błędy popełniamy ponownie. Ziemkiewicz podejmuje walkę z tych schematami i przedstawia swój punkt widzenia na te sprawy. Zaczyna swój wywód od końcówki XVIII wieku. Osobiście jestem zauroczona tą książką i polecam ją każdemu, nie tylko tym, którzy interesują się historią.

       Książka napisana jest lekko, w tym sensie, że czyta się ją bardzo dobrze. Mimo, że całość wymaga zastanowienia, żaden fragment nie dłuży się. Nie ma też problemu ze stylem pisania, Ziemkiewicz pisze jasno i prosto. Co zaskakujące, fakty, o których pisze  w większości są znane, a mimo to opisując je potrafi utrzymać napięcie, niczym w thrillerze. 

    Zasygnalizuję tutaj niektóre tylko myśli zawarte w „Samobójstwie”. Dobór będzie bardzo subiektywny. Już na początku autor stawia tezę, że prawdziwa historia, czyli rzeczywisty przebieg faktów różni się znacznie od tej, która znana jest z podręczników szkolnych. Dzieje się tak dlatego, że historie piszą zwycięzcy, fakty niewygodne dla siebie  pomijają, eksponują zaś lub w ogóle wymyślają wydarzenia i motywy działania, które świadczą o nich dobrze. I z tego też powodu np. kraje skandynawskie nigdzie nie nagłaśniają np. udziału swoich obywateli  w czasie wojny w walkach po stronie Niemców. My z kolei mamy obsesję, wszystkich za wszystko przepraszamy, nawet i za wyimaginowane przewinienia. Boimy się zaś przypomnieć Niemcom czy Rosjanom, że na nas napadli. Boimy się mówić o Wołyniu, bo Ukraińcy mogliby się na nas obrazić. Od wieków dajemy się manipulować Zachodowi i wierzymy w sojusze z Wielką Brytanią czy Francją, nawet gdy od początku wiadomo było, że traktaty te były  tylko świstkami papieru.  Przykładów jest masa.

    W odniesieniu do historii XIX wieku Ziemkiewicz sygnalizuje, jak wyglądały decyzje o wybuchu powstań narodowych  . Inicjatywa wychodziła od garstki bardzo młodych, pobawionych politycznego i jakiegokolwiek innego doświadczenia ludzi. Nie zważano na sytuację międzynarodową, czy jest korzystna, czy nie. Nie patrzono , czy powstańcy będą mieli jakiekolwiek uzbrojenie . Nie brano pod uwagę realnego układu sił. Społeczeństwo było terroryzowane koniecznością poparcia powstania, w przeciwnym bądź razie ci, co nie uczestniczyliby w walkach, uznani byliby za zdrajców. Prawie nikt nie odważył się sprzeciwić takiemu punktowi widzenia. A kolejne pokolenia uczono, że udział w takich walkach jest czymś godnym podziwu , zaś krytyczny do nich stosunek oznacza zdradę.  Tych, którzy robili karierę np. w administracji czy w wojsku zaborców , traktowano jako  zdrajców, a bez nich, bez ich doświadczenia i wykształcenia, odbudowa państwa w 1918r. nie byłaby możliwa.

     Ostro Ziemkiewicz rozprawia się z dwudziestoleciem międzywojennym. Stawia tezę, że w tamtym czasie to my demokracji uczyliśmy się zaledwie kilka lat, do zamachu majowego. I spowodowało to, że nie wykształciliśmy normalnych elit, o doborze na stanowiska , szczególnie na najwyższe stanowiska państwowe decydował za czasów Piłsudskiego fakt , czy ktoś walczył w legionach. Sam fakt walki w legionach był wystarczający do tego, aby zostać np. premierem. Zwraca też uwagę na olbrzymi wpływ, jaki mieli na nasze losy rosyjscy agenci wpływu, jak niepostrzeżenie i zręcznie manipulowali i opinią publiczną i tzw. elitą państwa. Wystarczy wspomnieć jak w 1920 r. każdy miał świadomość, ze naszym największym wrogiem jest Rosja i do czego jest zdolna. Po upływie zaledwie kilku lat, w latach 30-tych Rosją przestano się przejmować , niechęć do niej zaczęła jakby wyparowywać, zaś  głównego wroga zaczęto upatrywać w Niemcach.   

    Jedynym minusem tej książki jest to, że jest dołująca. Gdy spędzi się sporo godzin na czytania, jakie błędy popełnialiśmy i widzimy, że cały czas na przestrzeni dziejów, były one takie same, robi się mało przyjemnie. Może inni inaczej reagują na taką lekturę, ja złapałam doła . Każde państwo poza nami angażowało się w wojny i inne walki tylko wówczas, gdy miało w tym interes. My od wieków wszystkim naokoło pomagamy, walczymy o nie swój interes na różnych frontach, ginie masa ludzi, za nas nikt oczywiście nie walczy i nam nikt nie pomaga.  Ta mentalność jest niezmienna. Porażające były też przypomnienia, jak to pasjonujemy się walkami bez uzbrojenia i bez przygotowania i mimo , że okoliczności takie są znane dowództwu, stale wydawane były rozkazy, aby walczyć. I działo się tak przez wszystkie powstania narodowe, życie naszych obywateli dla naszych dowódców wojskowych i naszych polityków nie miało znaczenia. Żadne inne państwo nie decydowało się na takie szaleństwo na taką skalę. Kult walki jest wyjątkowo silnie rozpowszechniony ,  akceptowany i szanowany. A kult rozumu i racjonalizmu traktowany jest zupełnie odmiennie.

   W  „Jakim pięknym samobójstwie” Ziemkiewicz podjął tematykę zbliżoną w pewnym stopniu do tego, o czym pisał Zychowicz w „Obłędzie 44” czy „Pakcie Ribbentrop – Beck”. Zychowicz także pisał o błędach, popełnionych przez władze II RP, jak również przez dowódców wojskowych , które doprowadziły finalnie do upadku państwa. Zychowicz skupił się bardziej szczegółowo na okresie II wojny i na czasach, bezpośrednio ją poprzedzających. Ziemkiewicz opisał problem obszerniej, cofając się w czasie jeszcze o ponad 100 lat. Są też i różnice w podejściu do pewnych zagadnień, ale   książki się nie powielają i warto jest przeczytać każdą z nich. Każda na co innego zwraca uwagę. Wszystkie są bolesne.

   Podkreślam jeszcze raz, nie streściłam tutaj wszytych tez autora, zasygnalizowałam tylko te, które wydały mi się najciekawsze.

6/6

 

wtorek, 14 kwietnia 2015

Jacek Piekara ”Mój przyjaciel Kaligula” – audiobook, czyta Leszek Filipowicz i in.


       Ten audiobook to klasyczny przykład wpadki przy zakupie. Tytuł i opis brzmiały wyjątkowo zachęcająco. To był czysty impuls. Okazało się, że zakup to czysta pomyłka.
     Na audiobook składają się opowiadania typu science-fiction. Prezentują one  dość zbliżony, moim zdaniem  poziom, aczkolwiek tematyka jest  dość różnorodna. Pierwsze  opowiadanie , tytułowe zresztą, mówi o Kaliguli, częściowo  Klaudiuszu i o głównym bohaterze, narratorze, będącym wampirem. Wampir wcielił się w postać patrycjusza rzymskiego. Jeżeli ktoś pamięta książkę lub serial „Ja Klaudiusz” nie dowie się z niego zbyt wiele.  Elementem nowym jest wampir. Wampir opisuje jak to np. kazał rozebrać niewolnika, przywiązać go do łóżka, a potem  obcinał mu członek tępym nożem. Opis był tak obrzydliwy i psychopatyczny że chciało mi się wymiotować. Po tym opisie nie byłam w stanie rozważać,  jakie jest przesłanie tego opowiadania.  Odpowiedź co do przesłania sama z siebie nie przyszła. Było to skrajnie odrażające.
     W innym opowiadaniu z kolei opisane jest, jak to bohater nienawidzi jednego z polityków, a właściwie nie tylko polityka, ale całej opcji. Gdy zobaczył zdjęcie tego polityka w gazecie wyzywał go w różnoraki sposób i zdjęcie sukcesywnie niszczył.  Opowiadanie jest absolutnie współczesne, a polityk jest wymieniony z nazwiska. Bohater jest skrajnie agresywny i opowiadania nie da się słuchać w spokoju, atmosfera jest nerwowa. W tym przypadku czułam się tak, jakbym oglądała jeden z programów telewizyjnych z zaproszonymi politykami, którzy nerwowo się przekrzykują. Osobiście nie przepadam za takimi programami i nie przyszło mi do głowy, że sama sobie niechcący zafunduję coś w tym stylu . Jadąc samochodem nie słucham radia, bo chcę uciec od widomości  i od polityki, tym razem nie uciekłam. 
         Wątki polityczne występują też i w innych opowiadaniach, monologi postaci są wówczas  nerwowe, czytaniu towarzyszy napięcie. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, będzie zadowolony, ja czegoś takiego nie znoszę. W wielu opowiadaniach występują też wątki związane z wojskowością i z wojną. Przykładowo oddział żołnierzy idzie pustynią do bazy, oddalonej o bodajże kilkanaście dni drogi. Żołnierze są wyczerpani, a zapasy wody nie są w stanie zaspokoić ich potrzeb. Nie wiadomo , kto dojdzie i czy w ogóle ktoś dojdzie.
    Odbiór jakiegokolwiek dzieła to kwestia indywidualna. Do mnie te opowiadania absolutnie nie przemówiły. Słuchanie ich wiązało się z nerwówką. Tylko jedno z opowiadań zaciekawiło mnie nieco bardziej, niż pozostałe. Mówiło ono o mężczyźnie, który żyje współcześnie, ale w innej rzeczywistości. Żyje w świcie, w której  II wojna potoczyła się inaczej.
    Lekarstwem na to, aby nie męczyć się z takimi dziełami, które są absolutnie nie dla nas,  jest z pewnością staranniejszy dobór lektury. Można więcej czytać o konkretnej książce w Internecie. Ale nie jesteśmy przecież cyborgami.  Można zrobić coś spontanicznie. Czasem się na tym traci, ale  niekiedy tez zyskuje się.  Ma to też swoisty urok.
2/6

piątek, 10 kwietnia 2015

Marcin Wroński „Kino Venus”




 

           Wroński jest laureatem najbardziej prestiżowych nagród za powieści kryminalne. Otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru  za najlepszą polskojęzyczną powieść kryminalną lub sensacyjną roku i Nagrodę Wielkiego Kalibru Czytelników w 2014r.  za  „Pogrom w przyszły wtorek”. W  2013r. za tą samą książkę otrzymał nagrodę Kryminalna Piła za najlepszą polską kryminalną powieść miejską . Dostał jeszcze inne nagrody, do różnych innych nagród był też nominowany. Do nagród podchodzę z dystansem, ale taki dorobek robi jednak wrażenie. Jako miłośniczka kryminałów postanowiłam więc coś Wrońskiego przeczytać.

    „Kino Venus” jestem kryminałem retro, a wydarzenia rozgrywają się w Lublinie w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Książka jest zarazem drugim tomem cyklu z komisarzem Maciejewskim . W tym tomie Maciejewski w akcie niełaski został przeniesiony do  komisariatu policji w biednej , żydowskiej  dzielnicy miasta. Było to  dla niego degradacją. Zajął się on sprawą handlu kobietami i zmuszaniem do prostytucji.

    Zalet jest w „Kinie Venus” znacznie więcej niż wad . Zacznę więc od nich. Absolutnie rewelacyjnie oddane są realia życia w tamtym okresie czasu. Wroński zaś jest na tyle oryginalny, że opisał życie biedoty i tym samym odmitologizował tamten okres. Przykładowo jedna z bohaterek , Salcia, Żydówka, uczennica jeszcze, mieszkała z rodzicami. Rodziców tych nachodził komornik, matka była praczką, a ojciec bezrobotnym. Dziewczyna chodziła w nędznych ubraniach i do tego głodna. Perspektywy na wyjście z tej sytuacji miała żadne. Podobnych opisów jest więcej. Ku mojemu zaskoczeniu w książce są  też fragmenty z  kręceniem filmów porno . Odbywało się to z udziałem porwanych dziewcząt, a one uczestniczyły w tym pod przymusem.  Opisane jest środowisko dziennikarskie,   sutenerzy, a nawet góra, zajmująca się procederem handlu tymi nieszczęsnymi kobietami. Bez wnikania w szczegóły zasygnalizuję tylko, że handlem kobietami, w przeważającej większości były to Żydówki, zajmowali się bogaci Żydzi. Wydarzenia z handlem kobietami nie są fikcją. Nie przypominam sobie innej książki beletrystycznej , z której  aż w tak dużo można byłoby się dowiedzieć o realiach życia w tamtym czasie. Nawet drobiazgi miały swój urok, np. dziewczęta chodzące w mundurkach uczennic.

     Problemem dla mnie zaś było to, że książka przez długi czas mnie nie wciągała. Czytałam ją, będąc jakby obok. Zaczęła wciągać mniej więcej w połowie. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że na to, czy książkę czyta się dobrze,  wpływ ma też to, jak została wydana. Oczywiście ponad 90% sukcesu to treść i co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Ale format książki czy  wielkość czcionki też mają swoje znaczenie. Ten egzemplarz, który czytałam wydany został przez W.A.B. i jest to wydanie kiepskie, zbliżone do kieszonkowego, z małą czcionką i byle jakim papierem.   Nie wiem, czy sytuacja byłaby dużo lepsza, gdybym czytała lepsze wydanie, ale wydaje mi się, że w pewnym stopniu tak.   Mimo, że miałam w domu  stare, pożółkłe , kieszonkowe wydanie „Łuku Triumfalnego” sprzed 20 czy 30 lat, kupione na Allegro, gdy tylko dowiedziałam się, że Rebis wydał tą powieść współcześnie, zaraz   kupiłam nowe wydanie. Nowe wydanie, w większym formacie czytało mi się zdecydowanie lepiej.

        Ciężko było mi też poczuć sympatię do Maciejewskiego i jego alkoholizmu. Szokujące były dla  mnie kobiety jego życia, najpierw jedna prostytutka, potem druga prostytutka były jego konkubinami. Maciejewski zajmował się albo piciem, albo seksem, albo rozwiązywaniem sprawy kryminalnej, a w przerwach ubolewał nad tym, że jest w gorszym komisariacie.  Opisywane środowisko sutenerów z pewnością nie budzi sympatii . Skrajna bieda też jakiegokolwiek uroku nie ma, a opisy brudu czy smrodu do przyjemnych nie należą.  Obrzydliwe były też dla mnie np. te fragmenty, gdzie Maciejewski budzi się z kacem z pokoju,  w którym są śmierdzące naczynia z resztkami posiłków sprzed kilku dni. Cała książka pełna jest scen , w których coś śmierdzi i jest obrzydliwe z wyglądu. Wszystko jest nieestetyczne i pozbawione wdzięku. Panuje klimat beznadziei.

      Myślę jednak, że dam Maciejewskiemu jeszcze jedną szansę. Inne książki z tego cyklu opisują wydarzenia rozgrywające się w innym środowisku.  

4/6