Kryminały
Islandczyka Arnaldura Indridasona bywają często wyśmienite. Są pełne
melancholii, a nawet zwykłego smutku, niekiedy depresji, ale mimo nieśpiesznej
akcji potrafią prawdziwie wciągać, a dla mnie jest to bardzo ważne, aby
czytając, móc oderwać się od wszystkiego
naokoło. I nie jest to bynajmniej jedyny ich plus.
Ta konkretna powieść jest nieco inna pod
każdym względem. Otóż bohater całego cyklu, o którym już kilkakrotnie pisałam,
Erlendur Sveinsson w tym tomie prowadzi postepowanie w sprawie wyglądającej na
typowe samobójstwo. Otóż w domu letniskowym w małej miejscowości w pobliżu
Rejkaviku znaleziono zwłoki kobiety w średnim wieku, Marii. Powiesiła się. Maria była majętna, mieszkała z
mężem, a od 3 lat, czyli od śmierci matki cierpiała na depresję. Żadne poszlaki nie wskazywały na zabójstwo,
ani na ciele ani w mieszkaniu nie było żadnych śladów, świadczących o pobycie
tam jeszcze innych osób. Maria miała gigantyczne problemy psychiczne. Poza
depresją dręczyły ją wspomnienia jeszcze z dzieciństwa, kiedy to jej ojciec
miał wypadek i płynąc łódką, utopił się w jeziorze. Erlendur czuł, że coś w tym
wszystkim nie gra. Poza sprawą Marii równolegle zajmował się jeszcze sprawą
formalnie już zakończoną i to kilkadziesiąt lat wcześniej, a mianowicie zaginięciem młodego chłopaka. Jego ojciec od
lat nachodził Erlendura i pytał, czy jest coś nowego. Ponieważ starszy człowiek
był już poważnie chory, policjant podjął ostatnią próbę ponownego przyjrzenia
się tej sprawie.
Ten tom poświęcony jest niejako ludziom
z traumą, takim, którzy nie potrafią tej traumy przezwyciężyć i jednocześnie
nie robią nic w tym kierunku, aby sobie pomóc. Nie są przebojowi, nie robią
karier. Nie stosują się do reguły „keep smiling.” Nie rozkładają na biurku w pracy zdjęć uśmiechniętych małżonków,
dzieci czy wnuków.