wtorek, 24 listopada 2015

Jean- Luc Bannalec „Sztorm na Glenanach”

Okładka książki Sztorm na Glenanach          


    To drugi tom  cyklu z komisarzem Dupin. Jest to książka wyjątkowo oryginalna, nawet na tle gigantycznej liczby powieści kryminalnej. Nie ma brutalnych scen. Wydarzenia rozgrywają się w ciągu trzech zaledwie dni i cała ekipa śledcza się śpieszy, ale opisane jest to w taki sposób, że czytelnikowi ta nerwówka  w ogóle się nie udziela . Czyta się tak, jakby, wszędzie panował totalny spokój. Liczba osób, których wydarzenia dotyczą nie jest duża. Można więc snuć przypuszczenia, kto faktycznie zabił bez obawy, że zabójcą okaże się ktoś, kto pojawi się dopiero na ostatniej stronie.  Przeczytanie książki to zajęcie w sam raz na jedno popołudnie.

         Jest bardzo dużo opisów przyrody. Nie ma się co przerażać, są one króciutkie, cała książka jest mało obszerna. A krajobraz jest  wyjątkowo piękny, bo tytułowe Glenany są zbiorem różnych wysp, wysepek i skrawków ziemi   . Ich powierzchnia może być bardzo różna, w zależności od tego, czy trwa przypływ, czy odpływ. Czasem do pewnych wysp można dojść niemal suchą nogą, a niekiedy trzeba płynąć łódką. Cześć tych wysepek jest skalista, część piaszczysta,  czasem widoczne są tylko same szczyty skałek , reszta tonie w morzu. Pogoda tutaj zmienić się może błyskawicznie, w ciągu 24 godzin można  przeżyć cztery pory roku. Opisy przyrody być muszą, bo jak inaczej wskazać, że śledczy musieli na wyspę ze zwłokami najpierw płynąć, a potem iść pieszo przez morze?   Albo jak inaczej wskazać, że zabici stracili życie  w innym miejscu, niż miejsce znalezienia zwłok, a na wyspę wyrzucił ich prąd wody?  Bretończycy uwielbiają dobrą kuchnię, komisarz też często zagląda do różnych restauracji. Opisy zapachów  potraw i win są tak sugestywne, że cały czas podczas czytania byłam głodna.

    Powieść zaczyna się od znalezienia trzech ciał z ranami, wskazującymi na to, że podczas pływania, silny sztorm rzucił ich na skały . Szybko okazało się, że nie był to wypadek, a późniejszym ofiarom ktoś podał silny środek uspokajający.  Wypłynięcie w morze łodzią w fatalną  pogodę po spożyciu tego środka skutkować musiało śmiercią. Szybko okazało się, że jedna z ofiar to mistrz windsurfingu. Człowiek ten znany był z wielkiego majątku, ale nie tylko. Dążył do tego, aby ten piękny teren zniszczyć, budując masę obiektów wypoczynkowych i rozwijając w olbrzymi sposób turystykę. Ponieważ lokalne władze stawiały opór, swoje plany forsował pod hasłem   rozwoju ekologii, aczkolwiek z ekologią nie miały nic wspólnego.     Zabić mógł go przeciwnik tych projektów. Ale szybko okazało się, że w rejonie Glenanów zatonęło w minionych wiekach sporo statków, niektóre wiozły cenne ładunki. Sporo było więc tam poszukiwaczy skarbów. Pewne symptomy świadczyły o tym, że   nasi zabici mogli coś ciekawego odnaleźć. Zabić mogła więc ich konkurencja. To nie wszystkie tropy, tylko ważniejsze.

      Drugi tom utrzymany jest w stylu zbliżonym do pierwszego. Ci sami główni bohaterowie, policjanci, wiele morza, a właściwie oceanu i wspaniałych bretońskich potraw. Czyta się chyba nawet lepiej , niż pierwszy tom, bo sylwetki bohaterów, a szczególnie komisarza są już znane, co nieco się o nim wie. W pierwszym tomie zawiązana została przez niego obiecująca znajomość z kobietą, tutaj można się dowiedzieć, jak się ona potoczyła.

          Książka jest lekka, nie ma tu zawiłości psychologicznych, nie ma się po jej przeczytaniu doła, wręcz przeciwnie. Jest to głos –pochwała piękna tego zakątka  i apel o jego zachowanie.  To też pewna pochwała lokalnych więzi społecznych, gdzie wszyscy się znają i wszystko niemal o sobie wiedzą. Ale zarazem to pochwała, a nawet i apoteoza indywidualizmu. Bo i Glenany są niespotykanie piękne i zarazem unikalne,  i mieszkańcy z ich charakterami ( czytelnik stopniowo poznaje tych indywidualistów) tak samo tuzinkowi nie są.   Glenany są zagrożone masowym rozwojem turystyki. Mieszkańcy Bretanii zaś zaciekle bronią się przed zuniformizowaniem, walczą o swoją niezależność i bronią się przed obcymi. A obcym jest każdy, kto się tam nie urodził.

5/6

    



    




środa, 18 listopada 2015

Marcin Wroński „Morderstwo pod cenzurą”

Okładka książki Morderstwo pod cenzurą          


  Chronologicznie jest to tom pierwszy całego pisanego współcześnie cyklu retro z komisarzem Maciejewskim, zwanym Zygą. Ja czytałam go jako czwarty . Czytanie od początku , w kolejności, byłoby lepszym pomysłem i sporo dałoby.  Przede wszystkim sylwetki bohaterów są tu pełniejsze. Nie ma też pomyłek w osądzaniu poszczególnych postaci. Pamiętam, że podczas czytania „Kina Venus” Zyga wydawał mi się nijaki. Tu od początku wiadomo, że jest to człowiek z pasją, zapalony sportowiec , konkretnie bokser. Z tego tomu czytelnik dowiaduje się, że Zyga walczył w Legionach Polskich , a potem w wojnie bolszewickiej. Echa tych wydarzeń też się tu znajdują, ale w  bardzo minimalnym zakresie. Zyga był żonaty, żona po trzech latach go porzuciła, ale wkrótce potem zmarła na gruźlicę. W ten sposób niejako  kariera zawodowa Zygi została uratowana, rozwody wśród oficerów policji były bardzo źle widziane, rozwodnicy uchodzili za zdemoralizowanych. Wskutek śmierci żony Zyga stał się jakby wdowcem, a przynajmniej za takiego oficjalnie uchodził. W czasie perypetii z żoną, jak również w związku z nerwową pracą , zaczął coraz bardziej pić. W tym tomie po raz pierwszy pojawiła się pielęgniarka Róża, z którą Zyga spróbował wejść w związek. I to tu raz pierwszy poznajemy przyjaciela z zarazem zastępcę Zygi w komisariacie – Krafta, rzeczowego i systematycznego policjanta, protestanta, z niemieckimi korzeniami.

        Fantastyczne i dla mnie szalenie wciągające było czytanie  o realiach tamtych czasów. Niby wszystko działo się nie aż tak dawno, w latach 30-tych ubiegłego wieku, niby każdy sporo wie o tamtych czasach, ale jest też masa zaskoczeń. Dla mnie Wroński jest mistrzem oddawania tamtego klimatu.

         W tamtym okresie pełną parą funkcjonowała cenzura, czytelnik może bliżej przyjrzeć się jej pracy, jak również zatrudnionym tam osobom, a szczególnie temu urzędnikowi, który został zamordowany. W swoim komisariacie Zyga miał kontakty z policjantami, którzy wcześniej pracowali w policji politycznej, formacja ta została rozwiązana , zaś  część osób zatrudnionych w niej, przeszła do zwykłej policji. Zdaniem Zygi do niczego się nie nadawali . Stałym tłem życia politycznego  była obecność narodowców  z jednej strony , a  komunistów lub socjalistów z drugiej.    Tym, czego ludzi się bali , była tzw. żydokomuna.  Sporo jest też  mowy o Żydach, właśnie w Lublinie mieli swój bank i szpital. Szpital nazywał się Szpitalem Żydowskim, nie była to tylko potoczna nazwa, był to jeden z najnowocześniejszych szpitali w ówczesnej Polsce.  Każda  kamienica miała swojego dozorcę. Czasem ulicami odbywał się pościg, w tym tomie policja pędziła za uciekającymi złoczyńcami, rozwijając zawrotną prędkość 60 km. na godzinę . Podczas pościgu uczestnicy musieli uważać, aby nie wpaść na furmankę i aby auto nie ugrzęzło w błocie na niewyasfaltowanej ulicy. Część mieszkańców chodziła do kościoła, inni do cerkwi, a jeszcze inni do synagogi. Obecność osób, mówiących w j. ukraińskim nie była niczym dziwnym. Można też było spotkać prostytutki, te działające legalnie, musiały się legitymować książeczkami zdrowia.  Na miejscu zbrodni pojawiał się sędzia śledczy. To, co wymieniłam, to tylko pierwsze z brzegu kwestie, dotyczące realiów życia. Każdy, kto sięgnie po książkę, znajdzie tam znacznie więcej tego typu szczegółów.

       Ciekawym pomysłem było usytuowanie akcji właśnie w Lublinie. Jest to coś nowego, innego niż eksploatowana w książkach i filmach Warszawa czy Kraków. Poza tym w każdym mieście żyje się nieco inaczej, każde ma swoją specyfikę. Lublin usytuowany był wówczas również stosunkowo blisko pogranicza i wpływy ukraińskie czy rosyjskie wraz propagowanym tam komunizmem były  tam zdecydowanie  silniejsze, niż na zachodzie Polski.  

        W tym tomie zagadka dotyczy podwójnego morderstwa, jeden zabity to cenzor, a drugi to dziennikarz. Pozornie zabójstwa te nie mają ze sobą nic wspólnego  , ale tylko pozornie. Szybko okazuje się, że w sprawę są w jakiś sposób związani – dyrektor banku żydowskiego i profesor uniwersytetu. O ile w „Kinie Venus” najwięcej wydarzeń rozgrywało się wśród żydowskiej biedoty, w syfie i brudzie, tutaj nic takiego nie ma. Zyga obraca się tu sporo w środowisku dziennikarzy czy prawników . Intryga opowiedziana jest zgrabnie, logicznie, rozwiązanie też nie jest wydumane. Tak jak wspomniałam, nawiązuje się w tym tomie znajomość z Różą, która przewijać będzie się również i w innych tomach. Nie będzie to znajomość standardowa. W tym tomie mocno zasygnalizowane jest, że Zyga był bardzo zadowolony z jej poznania. Ale gdy zajął się sprawą morderstwa pod cenzurą, o Róży zapomniał. Gdy ona zadzwoniła do niego, zakomunikował jej, że nie ma czasu rozmawiać. Nie oznaczało to bynajmniej, że mu na niej nie zależy .  W tym tomie jest też pokazane, w odniesieniu do jego zawodu policjanta, w jaki sposób zdobywał informatorów. Nie miało to nic wspólnego z praworządnością, patriotyzmem itp. kwestiom. Ale było skuteczne.  Właśnie taki jest to bohater, szlachetny, ale pełen sprzeczności i nie wolny od poważnych wad.  

     A dlaczego jeszcze Wroński tak mi się spodobał ? Idealnie opisuje sylwetki ludzkie, bez idealizowania, ani niepotrzebnego oczerniania. Tak jak i w tomie „A na imię jej będzie Aniela” czy w „Pogromie w przyszły wtorek” nikt nie jest ideałem. Chętni mogą zgadywać, np. kto z przedstawionych postaci w czasie wojny zaangażuje się w działalność niepodległościową? Jeżeli ktoś z kolei nie przepada za mrocznymi opowieściami z czasów wojny, może sobie cześć cyklu podarować. W tym tomie jednak nie ma mowy o wojnie, atmosfera nie jest ani duszna , ani mroczna. W ostatnio wydanym tomie „Kwestja krwi” Wroński wraca do tematyki dwudziestolecia międzywojennego. Podoba mi się brak naiwności zarówno ze strony autora, jak też i jego bohaterów. Wroński nie idealizuje XX- lecia, przedstawia i blaski i cienie. Ma świadomość, że  panowała wówczas i bieda i korupcja, że część tzw. elit była zdemoralizowana, a ich faktyczny wizerunek znany był stosunkowo małej grupie osób. W pewnym stopniu przypomniał mi się Ellrroy , ale amerykańskie bagno, jakie on opisuje , miało rozmiary zdecydowanie większe, niż to, co było u nas.

         Często książkę ocenia się po zakończeniu, może ono wszystko popsuć . Nie mówiąc zbyt wiele napiszę tylko, że jest ono szalenie realistyczne, nie jest to happy end z hollywoodzkich filmów. A na czym polega realistyczne zakończenie, każdy odpowie sobie sam.

     W moim osobistym rankingu książek Wrońskiego na najwyższej pozycji nadal jest „A na imię jej będzie Aniela” i „Pogrom w przyszły wtorek”, opisywane tutaj „Morderstwo pod cenzurą” jest drugie.  „Aniela” i „obejmuje długi czasokres , od 1938 do 1944r . i najciekawsze było tam obserwowanie ludzkich postaw w tamtym czasie, a nie każdy decydował się na walkę z Niemcami. Również w trudnych czasach osadzony był „Pogrom w przyszły wtorek” . W tym tomie czasy są „mniej ciekawe”, są zwykłe ludzkie postawy w zwykłych czasach,  za to nie ma mroczności i przygnębiających scen. Co kto lubi.

5/6

    

    

środa, 11 listopada 2015

Beata Pawlikowska „Blondynka u szamana”


      

  Literatura podróżnicza nie jest moją pasją. Ta książka jest jednak na szczęście czymś dużo więcej, sporo jest w niej przemyśleń na różne, życiowe tematy, niezwiązane z podróżami, no i jest w niej opis praktyk szamańskich . Jest też opis wejścia w taki szamański trans przez autorkę, jedną z najbardziej znanych podróżniczek i zarazem pisarkę. Książka wydana jest wyjątkowo pięknie Przez National Geographic , jest  przejrzysta, jest masa zdjęć autorki, są też i jej rysunki. Te rysunki, bardzo delikatnie mówiąc ,  dziełem sztuki nie są i ja  dałabym sobie spokój z ich publikacją, ale dzięki temu jest zabawnie. Mimo tych bazgrołów, całość zdecydowanie jest godna polecenia.

          Najciekawsza część tej książki to oczywiście wizyta u szamana, ale wcześniej też czytelnik nie ma prawa się nudzić. Pawlikowska  poza opisem wędrówki po puszczy snuje przy okazji mini refleksje . Przykładowo opisując wyjątkowo piękny widok , stwierdza, że jej zdaniem takie napatrzenie się na coś tak pięknego, ładuje człowieka i powoduje, że staje się silny, tak jakby czerpał energię właśnie z obserwowanej natury. Ładować można się też inaczej , chociażby słuchając muzyki. Ona sama potrafi bardzo długo słuchać różnorakich melodii i w ten sposób też uzyskuje energię.   Dawno temu słuchałam audycji autorki w Zetce i bardzo krótko w programie I Polskiego Radia. Pamiętam, że mówiła kiedyś o tej energii, dającej siłę, jaka płynie z muzyki. Wspomniała wówczas w tym kontekście Pink Floyd. Osobiście , mimo całej sympatii dla Pink Floyd, ich muzyka nie kojarzy mi się z energią, ale każdy odbiera to inaczej. Pawlikowska pisze również o kluczu do własnego sukcesu, w jej przypadku jest to kwestia nadawania pewnym sprawom priorytetu. Wie, co jest dla niej najważniejsze i nigdy nie brakuje jej na to czasu. A co do samych opisów wędrówki po dżungli, to nie złapałam bakcyla, stało się wręcz odwrotnie, informacje o  jadowitych zwierzętach, roślinach, owadach – w tym także wchodzących pod skórę itp. koszmarków, a także niewyobrażalnego gorąca, byłyby dla mnie nie do przyjęcia.  Warte zastanowienia były też liczne wzmianki o Indianach, ich trybie życia czy mentalności. Biorąc pod uwagę to, że nie mają oni depresji, ani nerwic, jest  to tym bardziej warte uwagi. W naszym kręgu kulturowym nie byłoby oczywiście możliwości przyjęcia takiego trybu życia, jak ich, np. unikania pośpiechu, ale w pewnym zakresie co nieco można byłoby poprawić.

           Szamani są wyjątkowo ciekawym i zarazem tajemniczym tematem. Czytałam, że bardzo ostro przeciwko ich praktykom występuje Kościół Katolicki, szczególnie egzorcyści, którzy stanowczo odradzają takie kontakty. Twierdzą oni, że wchodząc w trans taki, jak szamani, człowiek otwiera się na inne kanały rzeczywistości i może tam spotkać demony, od których będzie ciężko się uwolnić. Ale są też i relacje osób, które zostały przez szamanów uleczone z różnorakich chorób. Pawlikowska dokładnie opisuje coś takiego. Szaman miejscowego plemienia zorientował się, że ma ona w sobie olbrzymią siłę wewnętrzną i że  mogłaby nawet uzdrawiać. Nie wnikając w zbędne szczegóły autorka została, za jej zgodą , wprawiona w taki trans. Wypiła podany przez szamana płyn, który musiał mieć w składzie środki halucynogenne. No i rzeczywiście miała  zadziwiające przeżycia, opisane szczegółowo w książce. Wydaje się, że przeżycia te różniły się od standardowych przeżyć zwykłych narkomanów. Występowały tam elementy związane z Indianami, tamtejsze bóstwa, zwierzęta , uzdrawianie z chorób. Nie wiem, czy można sobie coś takiego zasugerować. Na temat tego transu każdy pewnie będzie miał inne odczucia.

    Nie znam innych książek Pawlikowskiej, nie mogę ich porównywać. Z pewnością lepiej czytało mi się książkę, niż słuchało w radiu jej wrażeń z wyjazdów. Jest to zarówno zasługa zdjęć, jak i tego, że czytając można do pewnych fragmentów wrócić. Cała książka to lektura lekka, łatwa i przyjemna, a do tego nie jest głupia.

4/6          

sobota, 7 listopada 2015

Marcel Proust „Strona Guermantes” ( tom III „W poszukiwaniu straconego czasu” )



Okładka książki Strona Guermantes          

   Opisanie wrażeń po lekturze „W poszukiwaniu straconego czasu” jest zadaniem karkołomnym.  Wspomnienie  o czym jest tekst – w sensie akcji, zachęcające do przeczytania raczej nie będzie. Ten cykl przypomina mi smakowite danie, które smakuje tylko małej grupce smakoszy. Ale jeśli ktoś lubi różnorakie refleksje  w głównej mierze psychologiczne, ale także socjologiczne czy historyczne i jest w stanie czytać rzecz, w której pozornie nie dzieje się zbyt wiele, zawiedziony nie będzie. Może być naprawdę zachwycony.

     W tomie trzecim „W poszukiwaniu straconego czasu” narrator jest już młodzieńcem. Różne opisy, dygresje czy rozważania dotyczą tutaj nieco innych tematów, niż w tomach poprzednich, są poważniejsze.  Mieszka on nadal z rodzicami, babką i służącą , ale mieszkają już w innym miejscu, właśnie w pałacu hrabiny Oriany de Guermantes. Babka umiera właśnie w tej części. Narrator odbywa tylko jedną podróż, i to całkiem blisko, bowiem odwiedza na kilka tygodni swojego przyjaciela Roberta de Saint - Loup, żołnierza, stacjonującego w koszarach. Zaczyna również bywać na salonach. Głównym tematem, omawianym w tamtym czasie na salonach był proces Dreyfusa. Autor początkowo zakochany w hrabinie de Guermantes był przez nią całkowicie ignorowany, potem zaś niemal hołubiony. Zdobywa też pierwsze doświadczenia erotyczne i dochodzi do zacieśnienia jego znajomości z Albertyną. Zacieśniła się nieco jego znajomość z baronem Charlusem, oryginałem, wręcz dziwakiem i do tego szalenie inteligentnym .  W trzecim tomie czytelnik zna już większość bohaterów, ich losy zaczynają więc coraz bardziej intrygować. Niektórzy z  tych bohaterów umierają, albo po prostu znikają z życia narratora . Pojawiają się też nowi znajomi. Tak jak w poprzednich tomach, każde wydarzenie, albo i brak wydarzeń stają się podstawą głębszych rozmyślań. A że narrator jest wykształcony, inteligentny, rozważania, czy nawet krótkie refleksje są bardzo ciekawe. W tym tomie podczas opisywania życia salonowego, szczególna uwaga zwrócona jest na najbardziej inteligentne i najbardziej błyskotliwe postacie paryskich salonów, tj. na hrabinę de Guermantes i na barona Charlusa, aczkolwiek ten ostatni wolał inaczej spędzać czas. Nasz narrator jest już dojrzalszy i podejmuje się również tematów naprawdę poważnych, np. śmierć czy śmiertelna choroba. Jednocześnie też autor przejawia też, przy opisach innych sytuacji, oczywiście, spore poczucie humoru.

         Aby to zobrazować, zacznę od przykładu z samego początku. Na samym początku narrator zastanawia się nad nowym miejscem zamieszkania. W rozmyślaniach tych przewija się postać Franciszki, służącej, która  żyła z tą rodziną całe życie. Narrator, Marcel,  dowiedział się od lokaja, że Franciszka powiedziała lokajowi, że  nie znosi naszego Marcela , że jest złośliwy, że myśli on o tym, jak tu specjalnie utrudnić jej życie.  Było to szokujące, bo był on przekonany o tym, że jest dokładnie odwrotnie, że Franciszka go niemal kocha niczym swojego syna. Dało to asumpt do rozmyślań  nad różnicą w tym, jak  postrzegamy siebie sami, a jak postrzegają nas inni. W odniesieniu do Franciszki  autor  zastanowił się nad tym, czy w ogóle ta informacja jest prawdziwa, czy służący aby tego nie zmyślił, albo nie przeinaczył. Potem zastanowił się też nad tym,   czy  aby Franciszka nie powiedziała służącemu  w jakimś celu czegoś, co nie jest prawdą.   A potem rozważał ten problem jeszcze szerzej już bez odniesień do siebie czy do Franciszki, tylko właśnie ogólnie w stosunkach międzyludzkich. 

   Pisarz porównywał też dość długo dwa salony , pani Vileeparisis i hrabiny de Guermantes. W rzeczywistości porównuje naprawdę błyskotliwą inteligencję hrabiny de Guermantes z czymś tylko ponad przeciętnym. Ale jest to też porównanie dwóch stylów życia , jednego nie oglądającego się zbytnio na to, co ludzie powiedzą i na liczenie się z opinią przez hrabinę . Nietypowy styl życia pani Villeparisis a głównie brak wielkiego majątku i utrzymywanie kontaktów z niewłaściwymi osobami spowodowały jej wykluczenie ze sfer wyższej arystokracji.   Ale zyskała w zamian pewną swobodę. Czy było warto? Według mnie oczywiście, że tak, ale ona sama raczej zadowolona nie była i robiła dobrą minę do złej gry, co jest opisane. Wszystko to są obserwacje i rozważania ponadczasowe. Teraz też są różne grupy i grupki towarzyskie, wykluczanie z nich, pretendowanie do nich itd. Przy okazji opisu salonów są też dygresje na temat małżeństw, udawania przez małżonków wspaniałego stadła przed innymi, gierek, jakie toczą sami przed sobą, obłudy przed innymi.

       Mnie osobiście mocno interesował sam narrator, jego tryb życia. Znamienne było, gdy pojechał w odwiedziny do przyjaciela Roberta Saint - Loup , prawie cały czas spędzał w towarzystwie. Musiał jednak w ciągu dnia mieć   jedną, dwie godziny wyłącznie dla siebie, aby  pobyć sam ze sobą i aby móc poczytać .  W trakcie zwyczajnych dni, w Paryżu, znaczną część czasu poświęcał na rozwój osobisty, bez literatury, teatru czy muzyki nie mógł istnieć.

    Dla mnie ciekawe były też opisy rozmów na temat sprawy Dreyfusa.  Nie tak dawno opisywałam ją w poście Robert Harris „Oficer i szpieg”. Harris opisał całą sprawę, dość tendencyjnie, ale szczegółowo, Proust zaś uważał, ze każdy wie, o co chodzi , na czym afera ta polega i skupił się jedynie na opisach reakcji ludzi na przebieg wydarzeń. Afera wstrząsnęła całym społeczeństwem ,  totalnie je spolaryzowała, wydobyła na jaw różne skrywane emocje, widoczne było to na salonach. Ci, co mieli inny pogląd na tą sprawę, niż właściciel salonu, byli eliminowani z grona bywalców, chyba że ukrywali swoje poglądy . Zdarzało się, że małżonkowie byli podzieleni w tej sprawie, tak było chociażby w przypadku Swannów, Odeta tłumaczyła się wówczas za męża i odcinała od jego poglądów. Nie za wiele to pomagało. A co do meritum, to argumenty za wina lub niewinnością Dreyfusa, mało kogo interesowały, ludzie wydawali sądy sugerując się głównie żydowskim pochodzeniem Dreyfusa, jego majątkiem i manifestowanym bogactwem, jak również innymi, nie mającymi żadnego związku z domniemanym szpiegostwem informacjami.  Działało to w obie strony. Można sobie porównać te opisy z naszymi własnymi aferami i reakcjami na nie.

    Przy okazji śmierci babki sporo jest refleksji o chorobach, hipochondrii ,  czy o śmierci . W tym przypadku wszystko jest aktualne.

       Proust co było zaskakujące dla mnie, wykazał się też sporym poczuciem humoru. Niektóre opisy są naprawdę śmieszne. Przykładowo autor po raz pierwszy pojawił się w salonie hrabiny de Guermantes. A bywali tam najlepiej urodzeni arystokraci. Arystokracja była tak wąskim kręgiem, że wszyscy się znali. Do wyjątków należało zaproszenie raz na jakiś czas kogoś znanego, mającego zasługi na jakimś polu, np. pisarza czy wynalazcę. Jeden z bywalców zauważywszy nowego gościa i zaczął wykazywać nim spore zainteresowanie. Zdaniem narratora przypominało  to zainteresowanie badacza nowym, nieznanym rodzajem robala.

     Głębia rozważań , w tym wyjątkowo dużo psychologicznych, przypomina mi współczesne książki Javiera Mariasa. I u Prousta i u Mariasa akcja nie zajmuje dużo miejsca , większość to rozważania. Zdania są długie, czytać trzeba z uwagą . Ale warto. Po trzecim tomie czuję się trochę jak podczas oglądania wciągającego serialu. Nie można przestać.

6/6          

wtorek, 3 listopada 2015

Arthur Conan Doyle - „Przygody Sherlocka Holmesa” - audiobook, czyta Janusz Zadura


Obraz znaleziony dla: Przygody Sherlocka Holmesa książka

  
  Sherlock Holmes to taki kolejny powrót do klimatu retro i czasów chodzenia do szkoły. Powrót zainspirowany współczesnym serialem „Sherlock”, z uwspółcześnionym Sherlockiem Holmesem , w którego wcieli się  Benedict Cumberbatch.    Czy ten powrót  ma sens ? Sherlocka przecież się zna, z opowiadań , z różnych adaptacji filmowych. Dla mnie była to świetna powtórka z rozrywki. Co dziwne, przy niektórych opowiadaniach zaczynałam się denerwować, chociaż dobrze wiedziałam, że wszystko skończy się dobrze. O nudzie nie było mowy. W zbiorze „Przygody Sherlocka Holmesa”   jest kilkanaście opowiadań, cześć znanych bardziej, część mniej.

     Lubię bardzo kryminały , a opowiadania o Holmesie nadal , mimo upływu czasu, są jednymi z najbardziej oryginalnych. Najważniejsze jest tam myślenie, sztuka przez wiele osób niemal zapomniana. Holmes rozwiązywał zagadki , w dużej mierze siedząc w fotelu i paląc fajkę. Traktuję to jako symbol, gloryfikację myślenia, wiadomo, że ruszenie się poza własny pokój bywa niezbędne.   Detektyw cały czas się dokształcał, nie w sensie formalnym, ale stale czytał, pogłębiał wiedzę. Nie mógł mieć setek przyjaciół na facebooku i gdyby żył we współczesnych czasach z pewnością by ich nie miał . Wystarczał mu jeden realny przyjaciel, doktor Watson, na którego mógł liczyć w każdej sytuacji. Fascynujące opowieści prowadzone są bez opisów przemocy i bez często spotykanych w innych książkach naturalistycznych opisów różnych ohydztw, np. wymiocin itp.   Co rzadko spotykane, to Holmes był nie tylko mądry, ale i wysportowany, a ponadto muzykalny. Taki mężczyzna nie istnieje, to pewne... Ale aby ta postać nie była taka nierealna, autor przedstawia go też jako  trudnego we współżyciu, złośliwego, z ciętymi ripostami w dialogach. Detektyw nie był nudziarzem. 

   Całość ma niesamowitą atmosferę  Londynu sprzed stulecia, z jego mgłą i dorożkami. Nie brakuje komizmu, Conan Doyle chyba lekko kpił z ówczesnej obyczajowości . Wszyscy niemal mężczyźni w trakcie rozmów Holmesa z klientami określani są dżentelmenami, a kobiety damami. Przykładowo klient Holmesa opowiada mu, że nieznani mu dżentelmeni chcieli go zabić. W innym opowiadaniu pewien dżentelmen udawał lekarza i wraz z innym dżentelmenem , udającym chorego, złożyli wytwórnię fałszywych monet. Conan Doyle przemyca też lekki dydaktyzm, w jednym z przypadków, gdy detektyw ustalił i znalazł sprawcę, odpuścił mu i nie zgłosił sprawy na policję. Uznał, że sprawca był skruszony i żałował tego co zrobił, a wsadzanie go do więzienia mogłoby go jedynie zdeprawować. Miło się tego słucha. Byłam pod wrażeniem  opisu kobiet, które będąc prawnie uzależnione od ojca czy męża, wykazywały się sporą zaradnością.  

    Zadura czyta rewelacyjnie. Dzięki niemu audiobooka słucha się z przyjemnością, nic nie przeszkadza, aktor nie krzyczy tam, gdzie nie powinien, nie zawodzi, nie można odczytać tekstu lepiej. Wycisnął z tekstu wszystko, co się dało. 

       „Przygody Sherlocka Holmesa” można czytać po prostu dla przyjemności, tak jak dla przyjemności można iść na spacer czy do kina . 

5/6