
Mało
który z pisarzy jest tak wrażliwy na ludzką krzywdę i tak empatyczny, jak był
Dickens. Z niezachwianą konsekwencją pochylał się nad biedakami, sierotami i
innymi skrzywdzonymi. Jeżeli ktoś tęskni za wiekiem XIX i żałuje, że to nie
wówczas się urodził, powinien sięgnąć po Dickensa, a po „Przygody Olivera
Twista” szczególnie. Świetnie się wówczas żyło ludziom dobrze sytuowanym i
dobrze urodzonym, dla pozostałych życie nie było nawet wyzwaniem, tylko czymś w
rodzaju koszmaru. W powieści występuje postać młodej kobiety, wychowywanej w
dobrym domu wśród ludzi nieźle sytuowanych. Mimo tego miała ona świadomość, że z
racji jej nieślubnego pochodzenia nie może wyjść za mąż za mężczyznę, którego
kocha, bo zrujnowałoby to jego karierę i
pozycję towarzyską. Koszmar goni koszmar. Czytałam kiedyś wypowiedź Polańskiego na temat tego, dlaczego
zdecydował się przenieść Olivera na ekran. Powiedział, że obecnie wiele ludzi
żyje w dobrobycie, a ich dzieciom trudno jest sobie wyobrazić świat bez
różnorakich gadżetów, jak chociażby telefony komórkowe czy bez wyjazdów
wakacyjnych, często są one trzymane pod kloszem i nie mają świadomości, że
istnieje też bieda i zło. I w tej sytuacji chciał on pokazać dzieciom, a
dorosłym przypomnieć, że nie zawsze było tak świetnie, że nie ma co narzekać na
obecne czasy i że warto docenić to, co się ma. Sam Polański zaś z racji
przeżytego w dzieciństwie getta, identyfikował się z Oliverem, którego
dzieciństwo było piekłem.