Kręcenie kolejnej ekranizacji książki
ma sens wtedy, gdy reżyser chce coś o niej dodatkowego powiedzieć, gdy np. chce
uwypuklić jakiś aspekt, który jest drugo czy trzecioplanowy, albo gdy chce
pokazać historię bohaterów w uwspółcześnionych realiach, albo gdy wydobywa i akcentuje przesłanie książki itp.
Odnoszę wrażenie, że Ben
Wheatley powieść z 1938r. jedynie nieco uwspółcześnił. Obejrzeć warto, ale w
tym przypadku można powiedzieć bez cienia wątpliwości, że książka jest lepsza
od filmu. O ile w przypadku genialnej ekranizacji „Rebeki” przez Hitchcocka,
zdania co do tego, czy lepsza jest książka czy film, mogą być podzielone, o
tyle tutaj jest inaczej.
Film jest w większości książce wierny, ale to nie jest najważniejsze.
Młodziutka, biedna dziewczyna, zatrudniona jako osoba towarzysząca bogatej
prostaczce, będąc w Monte Carlo, poznała bogatego arystokratę, wdowca Maxima de
Wintera. Wszyscy wiedzieli, że jest on pogrążony w głębokiej rozpaczy po śmierci żony, mimo to
jednak oświadczył się nowo poznanej dziewczynie, a po ślubie młoda para udała się do jego
rodzinnej posiadłości Manderley, gdzie zaczyna się właściwa akcja. O książce pisałam tutaj.
W filmie charaktery bohaterów są niestety spłaszczone. Maxim w książce
był znacznie bardziej skomplikowaną osobą, był bardziej rozdarty, przeżywał
większe dylematy. W filmie głębię psychologiczną zamieniono na to, że w nocy
lunatykował. Jego druga żona, której imię nie pada, też była bardziej skomplikowana, w miarę
rozwoju wydarzeń dojrzewała w przyśpieszonym tempie, co dało się wyraźnie odczuć.
Tutaj jej obraz właściwie specjalnie się nie różni, jest taka sama i na początku
i na końcu. Służąca Danvers w książce była osobą wyjątkowo tajemniczą i to do
końca, intrygowała, wiadomo jedynie było, że była mocno przywiązana do Rebeki.
W filmie pola do niedopowiedzeń i pytań bez odpowiedzi nie ma, zagadka jest
rozwiązana i to w dosyć prostaczy sposób. Poza spłaszczeniem psychologii ekranizacja
nastawiona jest na aspekt sensacyjny, co widać już od pierwszych kadrów,
pokazujących leżący pod wodą wrak jachtu. W filmie brakuje też ducha Rebeki,
oczywiście nie ducha w rozumieniu horroru, ukazującego się komuś. Brakuje tej
przytłaczającej obecności nieżyjącej Rebeki, którą wyczuwa się czytając
książkę, czy oglądając Hitchcocka.
Co natomiast w filmie jest dobrego? Gra Kristin Scott Thomas. Aktorka
gra wyśmienicie. Danvers zawsze kojarzyła mi się z Judith Anderson z wersji
Hitchcocka. Anderson była skrajnie niedostępna, zero uśmiechu w każdej scenie,
jej twarz przypominała maskę, a do tego w tym filmie wyglądała na wyjątkowo
nieatrakcyjną kobietę. Wiadomo było, że nienawidzi młodej pani de Winter, a gdy
na ekranie pojawiały się w jednej scenie obie te kobiety, to emocje sięgały
zenitu. W najnowszej wersji Danvers w wykonaniu Kristin Scott Thomas jest
bardziej perfidna i zakłamana, ale jest zadbana, prezentuje się nieźle, nawet
uśmiecha się do młodej kobiety. Nie podlizuje się, a uśmiech można traktować
albo jako uśmiech profesjonalnej służącej, albo jako element podstępu. Można
nawet uwierzyć, że Danvers ma dobre intencje, a już na pewno w to, że młoda
dziewczyna w te dobre intencje mogła uwierzyć.
Posiadłość Manderley pewnie zawsze kojarzyć mi się będzie z widokiem z
czarno – białej wersji z Hitchcocka, zarówno krajobrazy, jak też i wnętrza
pałacu. Ale obecna wersja pod tym względem nie jest zła. Są inne ujęcia morza,
ale naprawdę piękne. Tutaj można zobaczyć ogrom tego morza, nie tylko małe
fragmenty zatoki. Można więc czuć rzeczywisty podziw dla Rebeki, że nie bała
się sama wypływać jachtem i to nawet w złą pogodę. Ogrody widziane w kolorze są oszałamiające.
Wnętrza z obecnej wersji są zaledwie jednak poprawne, nie ma się o co
szczególnie przyczepić, ale brak w nich oryginalności. A Rebeka nie tylko była
piękna, ale też miała wyjątkowy gust, zamieszkiwane przez nią pokoje musiały
się wyróżniać. Gdy zobaczyłam w wersji Hitchcocka sypialnię Rebeki, byłam
naprawdę oszołomiona. Tylko zanim widz tą sypialnię zobaczył, towarzyszyło temu
również rosnące przez wiele scen napięcie, chociażby pies Rebeki czekający
stale pod drzwiami, potem jeszcze szum morza, informacje, że Maxim de Winter
tam już nie wchodzi, odpowiednia muzyka, zbliżenia kamery. Ale nie każdy ma
umiejętności Hitchcocka.
Zasługą reżysera jest natomiast to, że Rebeki nie ma w żadnej scenie,
tak jak u Hitchcocka i w książce. Jest więc napięcie i zaciekawienie, jak
rzeczywiście mogła ona wyglądać. Koleżanka, która oglądała film i nie znała
historii o Rebece, powiedziała mi, że cały film oglądała w napięciu.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz