Chociaż powieść po raz pierwszy została wydana w 1940r. dzięki nowemu tłumaczeniu Bartosza Czartoryskiego w ogóle się tego nie odczuwa. W tym tomie nie ma nieużywanego już słownictwa z poprzedniego wydania, są współczesne zwroty i słowa, np. facet, menel, ktoś dostał korby itp. Odmłodzenie Chandlera poprzez nowe tłumaczenie było strzałem w dziesiątkę.
Znak rozpoznawczy Chandlera to pozbawiony złudzeń obraz ludzi i Ameryki, rewelacyjny język i humor. Część postaci to ludzie z różnych względów przegrani, np. alkoholicy żyjący biedzie i bez perspektyw. Są też i to w większości ludzie zamożni, pozornie wiodący udane życie, ale w rzeczywistości są oni upadli moralnie, np. żyjący z nieuczciwych interesów, łapówkarze czy dyspozycyjni policjanci. Ci ostatni kierują się głównie poleceniami przełożonych, no i szukają okazji do jakiegokolwiek zarobku na boku, niekoniecznie legalnego. Nie ma tu udanych rodzin, czy prawdziwych przyjaźni. Nie ulega też wątpliwości, że nie każdy jest zdemoralizowany, nowa znajoma detektywa z pewnością jest osobą uczciwą no i do tego atrakcyjną. Degeneracji nie uległ też oczywiście detektyw Morlowe.
Co do prywatnego detektywa Marolowa, to budzi wielka sympatię. Jest sam, to typ twardziela, ale tam gdzie trzeba, potrafiącego okazać odruchy serca. Życia osobistego właściwie nie prowadzi, czym przypomina wielkich, powieściowych detektywów, jak Sherlock Holmes czy Herkules Poirot, albo panna Marple. Trochę brakuje mi tych prywatnych perypetii, no ale o ideał trudno. Szalenie dużo o naszym bohaterze mówi kalendarz ścienny z obrazami Rembrandta i to, co detektywowi w tych obrazach się podobało. Marlowe w jednej ze scen patrzy na „Autoportret” Rembrandta. „Artysta przytrzymywał umazaną farbami paletę brudnym palcem, na głowie miał charakterystyczny beret, również nie pierwszej czystości. Drugą ręką unosił pędzel, jakby zamierzał jeszcze coś namalować, tylko czekał na zaliczkę. Starzał się, skóra mu wiotczała, na twarzy zastygł grymas zdradzający wywołany długim życiem niesmak oraz zbytnie przywiązanie do alkoholu. Ale promieniował hardą pogodą ducha, którą tak ceniłem, oczy miał zaś jasne, niczym krople rosy.”
Książka napisana jest fenomenalnym językiem, nie ma tu żadnych długich opisów, zdania są krótkie, ale celne, a dialogi wręcz fenomenalne. No i przebija się wyjątkowe poczucie humoru. Przykładowo Marolwe wraz z kolegą rozmawiają z pewną kobietą, która zarzuca naszemu detektywowi brak umiejętności słuchania. Mówi do niego: „Jakoś kolega nie ma problemu z tym, żeby siedzieć cicho i słuchać. Jest żonaty – odparłem. – Ma doświadczenie”. Albo opis ludzkich przywar, gdy Marlow chcąc uzyskać informacje od obcej kobiety, postawił jej flaszkę. „Podejrzliwość walczyła z alkoholowym pragnieniem, które wyraźnie zwyciężało. Zawsze zwycięża”. Albo już zupełnie na luzie spostrzeżenie „rozdziawiła usta, prezentując lśniące zęby, którym połysk nadaje noc w szklance z roztworem do protez”.
Co zaś do samej akcji, to spośród tych wszystkich zalet dla mnie miała ona najmniejsze znaczenie. Otóż Marlowe w brudnej spelunie został niemal świadkiem zabójstwa, z braku detektywistycznych zleceń uznał, że trochę powęszy przy tej sprawie. A gdy już zlecenie dostał, szybko pojawił się kolejny trup. Oba te wątki oczywiście się połączyły. Podczas własnego śledztwa czytelnik właśnie poznaje zdegenerowanych bogaczy, skorumpowanych policjantów i inne nie niej ciekawe postacie.
5/6