sobota, 28 listopada 2020

Jo Nesbo "Trzeci klucz" - audiobook, czyta Tadeusz Falana

 

Trzeci klucz - Jo Nesbo

     Bardzo rzadko się tak zdarza, ale odczytanie książki jest fatalne. Celowo nie używam określenia interpretacja. O interpretacji w tym przypadku nie ma mowy. Tadeusz Falana czyta koszmarnie, odbiera się to tak, jakby miał pierwszy raz kontakt z tekstem i jakby za bardzo nie rozumiał, o co w nim chodzi. Psuje to całkowicie książkę. Nie potrafię nawet powiedzieć, czy czytelnik może się wciągnąć w akcję, w audiobooka w tym wykonaniu z pewnością wciągnąć się nie może. Tekst nudzi, ciężko jest zapomnieć o czytającym. Tak koszmarne wykonanie zdarza mi się usłyszeć raz na parę lat. 

   Co do akcji to są dwa wątki, napad na bank, w trakcie którego została zastrzelona pracownica banku, i budzące wątpliwości samobójstwo młodej kobiety. Ta ostatnia była znajomą Herrego Hole. Harry oficjalnie zajmuje się sprawą banku, a nieoficjalnie też tą drugą. Wątków tych nie odbierałam jako szczególnie ciekawych, ale obawiam się, że "zasługę" za to ponosi czytający. 

   Pierwszą i drugą część cyklu z Harrym zapamiętałam jako nieszczególnie ciekawe, ale w kolejnych tomach jest już całkiem dobrze. Zastanawiałam się, nie po raz pierwszy zresztą, czy w tych książkach z Harrym, lub może  w ogóle w twórczości Jo Nesbo jest coś szczególnie wartościowego, co uzasadniałoby fenomen jego popularności, przychylne, a niekiedy nawet i euforyczne recenzje krytyków i czytelników. I rzeczywiście, te szczególne cechy bez trudu można znaleźć. Te różnice widać wyraźnie, gdy porówna się Jo Nesbo do innych pisarzy. 

    Nesbo ma niezłą znajomość ludzkiej psychologii, nie aż tak wyśmienitą, jak chociażby Agata Christie czy Javier Marias, albo John le Carre, ale niewątpliwie jest dobrym psychologiem. Gdy Harry zastanawia się nad czyimś postępowaniem, odkrywa motywy ukryte tak głęboko, że może nawet ta osoba, której to dotyczy, nie byłaby w stanie tak jasno wytłumaczyć, dlaczego coś zrobiła. I w tym myśleniu nie ma żadnych elementów stereotypowych.   

   Harry sporo myśli, nie tylko o zbrodniach, ale podczas rozwiązywania zagadek, w związku z różnymi sytuacjami, zastanawia się nad wieloma kwestiami, rozmawia też o nich. Te rozmyślania, z racji szybkiej akcji, nie są rozwlekłe, zahaczają o psychologię, a nawet i filozofię. Filozofię przystępną. Przykładowo, czy człowiek ma wewnętrzną potrzebę odpokutowania za swoje złe czyny? Jak daleko może  sięgać zemsta, jak głęboko może w kimś tkwić potrzeba zemsty? Które z ludzkich uczuć są najsilniejsze: miłość, nienawiść, zazdrość, czy może jeszcze inne? Są i rozważania banalniejsze, ale też warte uwagi, typu: człowiek pijany zachowuje się inaczej,  niż gdy jest trzeźwy. Czy w takich stanach nie do końca świadomych ujawnia się jego prawdziwa natura, czy te zachowania są tylko przypadkowe? 

   Harry nieprzypadkowo ma tak liczną rzeszę fanów. Jest indywidualistą w każdym calu, w pracy i w życiu prywatnym zachowuje się niestereotypowo. W pracy nie zabiega o niczyje względy, jest sobą, nie wchodzi w żadne koterie. Zmaga się bezskutecznie z nałogiem. Nie jest herosem, któremu wszystko wychodzi. Cele osiąga dzięki olbrzymiej determinacji, a nie na skutek przypadku. Wiele osób w jakimś zakresie może się z nim utożsamiać. 

   W "Trzecim kluczu" dodatkowym bonusem jest jeszcze dawka wiedzy o współczesnych Cyganach. Jest sporo o ich zachowaniu, kulturze, o tym jak odnajdują się w nowoczesnym społeczeństwie norweskim. 

   W tym tomie Nesbo zupełnie nieoczekiwanie ujawnił swoje zafascynowanie Juliuszem Verne`m. Harry w prezencie gwiazdkowym podarował synowi swojej partnerki wydanie dzieł Juliusza Verne, którego od kilku lat sukcesywnie sobie przypominam. 

  Z racji tego, że koszmarne odczytanie książki obniża przyjemność  kontaktu z nią:

4/6

  

poniedziałek, 23 listopada 2020

Jacek Kowalski „Średniowiecze. Obalanie mitów”

 Średniowiecze Obalanie mitów Kowalski Jacek

      Uwielbiam książki, które są w stanie zmienić dotychczasowy punkt widzenia czytelnika, które pokazują, że tam, gdzie widziało się obraz czarno – biały, faktycznie była szarość, albo tam gdzie widziało się czerń, w rzeczywistości była biel itp. Średniowiecze jest już symbolem zacofania, patrzy się na nie jak na regres w stosunku do starożytności. Jeszcze przed przeczytaniem książki spotkałam się z informacjami, wskazującymi na to, że średniowiecze wcale nie było epoką ciemną i zacofaną, a ludzie wówczas wcale nie interesowali się tylko i wyłącznie kwestiami religijnymi i nie żyli w porażającym strachu przed piekłem. Znajmy malarz opowiadał mi, że podczas renowacji dzieł sztuki widać, że wiele dzieł średniowiecznych jest doskonale utrzymanych, co jest zasługą użytych wówczas środków i techniki. Mówił, że np. czerwony barwnik, pozyskiwany z kory dębu, trzyma się do dziś w wyśmienitym stanie, a do tego jeszcze dzięki swoimi właściwościom, na obrazach, w miejscach gdzie był użyty, w drewnie nie ma korników, ani innych szkodników. Czytałam tez wcześniej w innych źródłach, że z kolei podczas powodzi stulecia w Kotlinie Kłodzkiej były przypadki, że rzeka niszczyła współczesne mosty. Ale średniowiecznemu mostowi nic się nie stało. Przykładów takich jest oczywiście więcej.

    Jacek Kowalski przytoczył całą masę mitów, mówiąc wprost bzdur, które wypaczają obraz epoki, które powszechnie uważane są za prawdziwe, a często są nauczane nawet i w szkołach. I z każdym z tych mitów rozprawił się, udowadniając, że było po prostu inaczej. Autor nie twierdzi, że średniowiecze było epoką idealną pod każdym względem, chce jednak oddać jej sprawiedliwość. Udowadnia, że średniowiecze było etapem w rozwoju ludzkości, podczas którego rozwijała się i nauka i sztuka, i że ta właśnie epoka stworzyła podwaliny pod odrodzenie. Odrodzenie nie wzięło się znikąd, ono rozwinęło to, co pojawiło się już wcześniej, właśnie w średniowieczu. Czyta się naprawdę ciekawie, olbrzymim walorem są zdjęcia architektury czy sztuki średniowiecznej, o których jest mowa w tekście. Po przeczytaniu książki czytelnik jest już zdecydowanie mądrzejszy. Zasygnalizuję tutaj niektóre z tych mitów, bez większego rozwijania zagadnienia. Książka ma jednak ten plus, że temat można nieco zgłębić, a uzyskana wiedza nie jest tylko hasłowa. Obraz historii też mamy nieco wypaczony, po pamięta się głównie Grunwald.

    W średniowieczu ludzie rzekomo byli ponurzy, cały czas bali się śmierci, a ma o tym rzekomo świadczyć sztuka epoki, na obrazach czy rzeźbach postacie ponoć ani się nie uśmiechają, ani się nie śmieją. W rzeczywistości malarstwo czy rzeźba rozwijały się, początkowo twórcy po prostu nie potrafili ująć żadnych ludzkich emocji, ale już pod koniec średniowiecza tworzone były i rzeźby i obrazy, uwzgledniające emocje, np. słynny śmiejący się anioł z katedry w Reims, można obejrzeć zdjęcia innych uśmiechniętych wyrzeźbionych postaci. Są dzieła literackie, w których jest dowcip czy radość, a dzieł tych jest mało dlatego, bo w ogóle literatura nie była wówczas rozwinięta, języki narodowe dopiero się wykształcały.

    Rzekomo poziom wiedzy był niski, a sztuka i kultura bardzo proste. Jako polemika z niby to niskim poziomem nauki wystarczy wskazanie arcydzieł architektury w postaci katedr. Każde dzieło średniowiecza, z katedrami na czele, pełne jest symboli, a ich rozszyfrowanie nie jest proste nawet i dzisiaj, no chyba że ktoś ma głęboką wiedzę teologiczną.

     Krzyżacy postrzegani są wyłącznie w negatywnym świetle, jako okrutnicy, napadający na nasze ziemie, pod pretekstem szerszenia wiary zabijający i grabiący ludność. Tak faktycznie robili, ale to tylko część prawdy. Nasze rycerstwo również dokonywało podobnych napadów na terytoria, które były słabsze, na które to zależało oczywiście od daty, ale napadano chociażby na Jaćwingów czy Prusów. O naszych najazdach  na inne ludy z reguły się nie mówi i nie pisze, eksponuje się natomiast te, w trakcie których to my byliśmy ofiarami.  

    Każdy chyba kojarzy średniowieczne tortury. Tego koszmaru oczywiście też nie można zakwestionowana. Tyle tylko, że mimo przeminięcia średniowiecza, tortury jeszcze przez ponad 200 lat były oficjalnie i legalnie stosowane w całej Europie.

      To oczywiście tylko przykłady. Książka jest świetna, a jedyne, co można jej zarzucić, to może zbyt głębokie wnikanie w niektóre zagadnienia, albo w paru przypadkach rozprawianie się z mitami, które wcale nie są rozpowszechnione i nie mają wielkiego znaczenia. 

5/6

  

      

 


wtorek, 17 listopada 2020

Michał Bułhakow "Mistrz i Małgorzata. Czarny mag" - tłumaczenie Krzysztof Tur

    











    Czy jest sens dokonywać kolejnych tłumaczeń tego samego tekstu? Jeżeli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, to niech sięgnie po tłumaczenie Krzysztofa Tura i wszelkie te wątpliwości się rozwieją, tłumaczenie i praca nad przypisami, przygotowanie nieopublikowanych dotąd fragmentów dzieła to naprawdę kawał dobrej roboty. Gdy ma się do czynienia z tak genialnym tekstem można go ciągle odkrywać na nowo. Przez bardzo długi czas funkcjonowało tłumaczenie pierwsze Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego, potem doszło tłumaczenie Andrzeja Drawicza. A na przestrzeni ostatnich kilku lat wyłoniły się 3 kolejne tłumaczenia: Grzegorza Przebindy i jego rodziny, Krzysztofa Tura i Jana Cichockiego. W tej chwili nie znam tylko tego ostatniego, ale na niego też przyjdzie czas. Dodatkowo jeszcze w książce tam, gdzie są przypisy, umieszczono zdjęcia np. opisywanych miejsc, plakatów czy różnych przedmiotów i in.

    Wcześniejsze fragmenty powieści, które nigdy do niej nie weszły, zawarte są w części pt. „Czarny mag”, a taki właśnie tytuł był rozważany przez Bułhakowa. Fragmenty te dotyczą zarówno wydarzeń, związanych z Piłatem, jak też już tych właściwych z udziałem Mistrza, Małgorzaty i pozostałych bohaterów. Widać jednoznacznie, że zmiany tekstu nanoszone później  przez autora, a czasem i przez jego żonę, zmiany związane były głównie z obawą przed cenzurą. A groźne były zarówno tematy związane z religią, jak też i z ustrojem państwa.  Ale widać też, że autor szlifował też język, stylistykę i kształt scen pod kątem artystycznym. Pomijając już kwestie różnych zabiegów, związanych z obawą przed cenzurą, widać wyraźnie, że praca właśnie nad istotą, nad poszczególnymi scenami miała głęboki sens. Konieczne było zrobienie tak, aby tekst nie był zbyt dosłowny, aby czytelnik miał nad czym myśleć, aby był logiczny, by nie był wulgarny itp. itd. Nawet taki geniusz jak Bułhakow musiał tekst szlifować wiele razy. Może wiec opowieści o geniuszach, np. pisarzach, malarzach, muzykach którzy działają w natchnieniu i tworzą błyskawicznie coś, co jest już genialne, można włożyć miedzy bajki.  A może dotyczy to naprawdę maleńkiej garstki twórców, jacy kiedykolwiek żyli, jak np. Mozart. Niektóre zdania tekstu z tej części pierwotnej naprawdę nie należały do szczególnie wybitnych. Paradoksalnie, może gdyby nie panujące wówczas warunki i cenzura, gdyby Bułhakow nie szlifował tekstu tak długo, może ostatecznie nie byłby on aż tak wyjątkowy. Całość tekstu pierwotnego i kolejnych wersji nie zachowała się, stąd też można czytać tylko fragmenty „Czarnego maga”.  


     Jednym z ciekawszych elementów w książce są przypisy, sporządzone pod określonym kątem. K. Tur nie opowiadał o wszystkim, o czym tylko można było, jak to ma miejsce w tłumaczeniu Przebindów. Jego przypisy obszernie  mówią m. in. o występujących w książce demonach, sporo jest te o pracy Bułhakowa nad książką. Tłumacz wskazuje np. , że określony fragment został dopisany przez żonę. Albo tłumaczy etapy pracy stoa nad konkretnym fragmentem tekstu, wskazuje na symbolikę. Przykładowo dość szeroko omówiony jest fragment książki, gdy Iwan Bedomny po spotkaniu na Patriaszych Prudach z Wolandem, po pościgu z nim i jego świtą wszedł do jednego z mieszkań, zabrał ikonę i świeczkę, a potem popędził nad rzekę, gdzie zanurzył się i pływał. K. Tur wytłumaczył, co symbolizuje zanurzenie się w rzece, dlaczego właśnie Iwan wziął ikonę i świeczkę, tłumaczy to krok po kroku, ale robi to bardzo zwięźle. Tłumacz wskazuje też na to, od czego wielu badaczy literatury ucieka. Pisze, jaki jest myśl przewodnia dzieła.

    6/6

 



piątek, 13 listopada 2020

Tomasz Duszyński „Glatz”

 


Książka Glatz

 

          Gdy zobaczyłam okładkę, trudno było mi oprzeć się pokusie kupna. Jest to najoryginalniejsza okładka, jaką widziałam w ostatnich latach. Treść też warta jest uwagi. Rzecz dzieje się w Kłodzku (w j. niemieckim właśnie Glatz) w 1920 r., gdzie giną przedstawiciele miejscowej elity. Kłodzka policja nie za bardzo daje sobie radę, został więc przysłany z pomocą tajemniczy osobnik, najprawdopodobniej mający bliżej nieokreślone związki z wywiadem.


         W tym konkretnym kryminale najciekawszy wydaje mi się aspekt historyczny. Byłam raz w Kłodzku i jestem zafascynowana tym miastem, rzuca ono jakiś nieokreślony urok na zwiedzających. Stare Miasto jest dosłownie powalające z nóg, niezniszczona zabudowa tam liczy kilkaset lat i to się doczuwa. W 1920r. Kłodzko było częścią Niemiec. Podczas czytania książki poza bodajże jedną wzmianką w ogóle nie ma mowy o Polsce czy polskości, ludność jest niemiecka i jest z tego bardzo zadowolona. Nie jest to oczywiście żaden zarzut, wręcz przeciwnie, myślę że autor oddał doskonale ducha, panującego w miasteczku 100 lat temu. Czyta się więc polski kryminał o mieście niemieckim, z Niemcami, z niemieckimi nazwami ulic czy placów. Jako osoba pochodząca z Polski południowo – wschodniej odczuwałam też, że mentalność tamtych ludzi jest inna. Kiedyś rozmawiałam z żołnierzem, będącym krótko przed emeryturą, który opowiadał mi o tym, jak to całe życie był przenoszony z miejsca na miejsce i mieszkał w różnych częściach Polski. Mówił, że widział właśnie różnice w mentalności ludzi z różnych części kraju, np. na wschodzie byli bardziej gościnni, na zachodzie bardziej cenili sobie prywatność, np. przychodzenie o kogoś bez zapowiedzi było niemożliwe. Uważam, że rzeczywiście coś jest na rzeczy, bo właśnie w „Glatzu” też to dostrzegłam. Takich drobiazgów i tej inności jest cała masa. Przykładowo boy hotelowy rozpoznał w gościu hotelowym i zarazem prowadzącym śledztwo kapitana, z którym walczył podczas wojny, ale nie ośmielił mu się tego przypomnieć. Na wschodzie byłoby to niemożliwe. Jeden z bohaterów zobaczył wspomnianego już kapitana w łóżku w dość nietypowej sytuacji intymnej, obiecał mu, że nikomu tego nie powie i dotrzymał słowa. Na wschodzie również nie byłoby to możliwe. Co najmniej kilka osób zostałoby poinformowanych „w tajemnicy”,  osoby te przekazałyby „w tajemnicy” informacje dalszym znajomym i sytuacja stałby się tajemnicą poliszynela. Podobnie na wschodzie nie byłoby możliwe, aby ktoś znajomy przybywając do miasta, gdzie kogoś dobrze zna, zamieszkał w hotelu, byłaby to wręcz obraza. Sytuacji takich jest cała masa. Dla mnie właśnie to obcowanie z tą innością podczas czytania było fascynujące. Mam oczywiście świadomość, że wskazane sytuacje i  opisy zachowań ludzkich są pewnymi uogólnieniami, ale jest ich na tyle dużo, że można wyciągnąć właśnie takie wnioski.


   Sama akcja i intryga kryminalna do szczególnie fascynujących nie należą, przypominają momentami Dana Browna, np. gdy ofiary odnajdywane są w miejscach, które na mapie miasta tworzą określoną figurę geometryczną i trzeba się zastanowić jaką, na kogo ona wskazuje itp. Akcja też niestety nie wciąga za bardzo, a psychologia też nie porywa. Generalnie jednak aspekt historyczny jest świetny. W tle jeszcze jest twierdza kłodzka, a w miarę postępu wydarzeń jest o niej coraz więcej. Teraz trudno jest sobie uzmysłowić, że tak małe miasto, jak Kłodzko, mogło kiedyś być twierdzą. Lektura daje zupełnie inną perspektywę na wiele rzeczy.

4/6  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

wtorek, 10 listopada 2020

„Rebeka” film 2020r. - reż. Ben Wheatley na podstawie „Rebeki” Daphne du Maurier

 

Rebeka (2020) plakat

    










    Kręcenie kolejnej ekranizacji książki ma sens wtedy, gdy reżyser chce coś o niej dodatkowego powiedzieć, gdy np. chce uwypuklić jakiś aspekt, który jest drugo czy trzecioplanowy, albo gdy chce pokazać historię bohaterów w uwspółcześnionych realiach, albo gdy  wydobywa i akcentuje przesłanie książki itp. Odnoszę wrażenie, że Ben Wheatley powieść z 1938r. jedynie nieco uwspółcześnił. Obejrzeć warto, ale w tym przypadku można powiedzieć bez cienia wątpliwości, że książka jest lepsza od filmu. O ile w przypadku genialnej ekranizacji „Rebeki” przez Hitchcocka, zdania co do tego, czy lepsza jest książka czy film, mogą być podzielone, o tyle tutaj jest inaczej.    


     Film jest w większości książce wierny, ale to nie jest najważniejsze. Młodziutka, biedna dziewczyna, zatrudniona jako osoba towarzysząca bogatej prostaczce, będąc w Monte Carlo, poznała bogatego arystokratę, wdowca Maxima de Wintera. Wszyscy wiedzieli, że jest on pogrążony w  głębokiej rozpaczy po śmierci żony, mimo to jednak oświadczył się nowo poznanej dziewczynie,  a po ślubie młoda para udała się do jego rodzinnej posiadłości Manderley, gdzie zaczyna się właściwa akcja.  O książce pisałam tutaj.


     W filmie charaktery bohaterów są niestety spłaszczone. Maxim w książce był znacznie bardziej skomplikowaną osobą, był bardziej rozdarty, przeżywał większe dylematy. W filmie głębię psychologiczną zamieniono na to, że w nocy lunatykował. Jego druga żona, której imię nie pada, też była bardziej skomplikowana, w miarę rozwoju wydarzeń dojrzewała w przyśpieszonym tempie, co dało się wyraźnie odczuć. Tutaj jej obraz właściwie specjalnie się nie różni, jest taka sama i na początku i na końcu. Służąca Danvers w książce była osobą wyjątkowo tajemniczą i to do końca, intrygowała, wiadomo jedynie było, że była mocno przywiązana do Rebeki. W filmie pola do niedopowiedzeń i pytań bez odpowiedzi nie ma, zagadka jest rozwiązana i to w dosyć prostaczy sposób. Poza spłaszczeniem psychologii ekranizacja nastawiona jest na aspekt sensacyjny, co widać już od pierwszych kadrów, pokazujących leżący pod wodą wrak jachtu. W filmie brakuje też ducha Rebeki, oczywiście nie ducha w rozumieniu horroru, ukazującego się komuś. Brakuje tej przytłaczającej obecności nieżyjącej Rebeki, którą wyczuwa się czytając książkę, czy oglądając Hitchcocka.


   Co natomiast w filmie jest dobrego? Gra Kristin Scott Thomas. Aktorka gra wyśmienicie. Danvers zawsze kojarzyła mi się z Judith Anderson z wersji Hitchcocka. Anderson była skrajnie niedostępna, zero uśmiechu w każdej scenie, jej twarz przypominała maskę, a do tego w tym filmie wyglądała na wyjątkowo nieatrakcyjną kobietę. Wiadomo było, że nienawidzi młodej pani de Winter, a gdy na ekranie pojawiały się w jednej scenie obie te kobiety, to emocje sięgały zenitu. W najnowszej wersji Danvers w wykonaniu Kristin Scott Thomas jest bardziej perfidna i zakłamana, ale jest zadbana, prezentuje się nieźle, nawet uśmiecha się do młodej kobiety. Nie podlizuje się, a uśmiech można traktować albo jako uśmiech profesjonalnej służącej, albo jako element podstępu. Można nawet uwierzyć, że Danvers ma dobre intencje, a już na pewno w to, że młoda dziewczyna w te dobre intencje mogła uwierzyć.    


   Posiadłość Manderley pewnie zawsze kojarzyć mi się będzie z widokiem z czarno – białej wersji z Hitchcocka, zarówno krajobrazy, jak też i wnętrza pałacu. Ale obecna wersja pod tym względem nie jest zła. Są inne ujęcia morza, ale naprawdę piękne. Tutaj można zobaczyć ogrom tego morza, nie tylko małe fragmenty zatoki. Można więc czuć rzeczywisty podziw dla Rebeki, że nie bała się sama wypływać jachtem i to nawet w złą pogodę.  Ogrody widziane w kolorze są oszałamiające. Wnętrza z obecnej wersji są zaledwie jednak poprawne, nie ma się o co szczególnie przyczepić, ale brak w nich oryginalności. A Rebeka nie tylko była piękna, ale też miała wyjątkowy gust, zamieszkiwane przez nią pokoje musiały się wyróżniać. Gdy zobaczyłam w wersji Hitchcocka sypialnię Rebeki, byłam naprawdę oszołomiona. Tylko zanim widz tą sypialnię zobaczył, towarzyszyło temu również rosnące przez wiele scen napięcie, chociażby pies Rebeki czekający stale pod drzwiami, potem jeszcze szum morza, informacje, że Maxim de Winter tam już nie wchodzi, odpowiednia muzyka, zbliżenia kamery. Ale nie każdy ma umiejętności Hitchcocka. 


     Zasługą reżysera jest natomiast to, że Rebeki nie ma w żadnej scenie, tak jak u Hitchcocka i w książce. Jest więc napięcie i zaciekawienie, jak rzeczywiście mogła ona wyglądać. Koleżanka, która oglądała film i nie znała historii o Rebece, powiedziała mi, że cały film oglądała w napięciu.

4/6    

 

 

 

 

 

 

 

 

piątek, 6 listopada 2020

Nico Walker "Świeży" - audiobook, czyta Maciej Kowalik

 

Obraz znaleziony dla: Nico Walker Świeży

   Nico Walker








 Nico Walker był amerykańskim żołnierzem w Iraku, bardzo zaawansowanym w nałogu narkomanem, złodziejem, a potem w końcu więźniem, odbywającym wyrok za napady na banki. Mogłoby się wydawać, że w tej sytuacji właściwie to niewiele sobą reprezentuje, ale miał i zapewne ma nadal niesamowity zmysł obserwacji i ku swojemu zaskoczeniu potrafi pisać. Język, jakim pisze, nie każdemu się podoba, w jednym zdaniu wulgaryzmów jest niekiedy więcej niż zwyczajnych słów. No ale skoro w środowiskach, w których się obracał, mówiło się właśnie w taki sposób, to nie wyobrażam sobie, żeby ten język zmienił  w książce i aby mógł być jednocześnie wiarygodny. To właśnie m. in. wiarygodność jest jednym z największych atutów „Świeżego”. Nie czytałam jeszcze żadnej książki, napisanej w taki sposób.    

   

       Dzięki tej książce, w tym również dzięki temu, że została napisana właśnie w takim języku,  miałam wrażenie, że w końcu już wiem, jak to było w Iraku i jak jest w melinach narkomanów. Autor się nie kryguje, nie udaje kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Przeważającą większość „Świeżego” stanowią opisy wydarzeń, refleksje są szalenie krótkie, jednozdaniowe, albo nie ma ich wcale. A jeżeli są, to w stylu: byliśmy w czarnej d. Refleksje nasuwają się za to czytelnikowi i ta formuła pisania  w przypadku tej książki naprawdę się sprawdza. W ani jednym miejscu nie czułam żadnego zgrzytu, żadnej sztuczności. W przypadku audiobooka to też wielka zasługa Macieja Kowalika, który wyjątkowo dobrze sobie poradził w roli Nico Walkera. Czytał tak, jakby po prostu nim był. 


    Książka to też obraz tego, jak potwornie nisko może upaść ktoś, kto pochodzi z tzw. dobrego domu. Pokazuje ona jednocześnie też, że rodzina w takich przypadkach jest całkowicie bezsilna. I paradoksalnie ukazuje też sytuację, w której to, że bohater nie jest sam, ma żonę, która kocha z wzajemnością, tylko pogarsza sytuację. Nico Walker sam wspomniał, że oboje z żoną ćpali i że właściwie uniemożliwiało to wyjście z nałogu.  I – co chyba najważniejsze – „Świeży” jest wyśmienitym dowodem na to, że literatura naprawdę potrafi zmienić czyjeś życie. Czytałam wywiad z autorem, bodajże w magazynie „Książki” i mówił on tam, że gdyby nie trafił do więzienia, nie przeżyłby, zaćpałby się na śmierć. A gdy już poszedł siedzieć, zaczął czytać książki z więziennej biblioteki. Najpierw współwięzień coś mu pożyczył ze swojego księgozbioru i namówił go na lekturę, a potem już samo poszło. Po jakimś czasie napisał o sobie, a „Świeży” jest wydawany w wielu krajach świata. Książki w więzieniu uratowały mu życie. Naszła mnie taka refleksja, że czasem gdy widzę się w mediach różnych wykolejeńców, trafiających za kratki, nasuwają mi się myśli, że już nic z kogoś takiego dobrego nie wyjdzie, że jest już stracony dla społeczeństwa. Okazuje się, że niekoniecznie. Nico Walker naprawdę nie siedział za nic, napadał z bronią w ręku. A teraz jest pisarzem, oby tylko nie skończyło się to na jednej książce.   


      I taka mała próbka spojrzenia autora na świat. W Afganistanie nie było żadnego patriotyzmu, mało kto zastanawiał się nad sensem bytności amerykańskiego wojska w tym miejscu. Właściwie to żołnierze mieli świadomość bezsensu i tego, że mogą zginąć, ale starali się o tym nie myśleć, w miarę możliwości ćpali albo pili. Z solidarnością między nimi też było różnie, były kłótnie, a w samych superlatywach mówiło się tylko o kimś, kto zginął. Niektórzy żołnierze „umilali” sobie czas, torturując zwierzęta, albo drażnili się z miejscowymi dziećmi, udając, że chcą im dać coś do jedzenia. Sale do spania obwieszone były zdjęciami porno. Gdy coś się działo, trzeba było ruszać na akcję, widać było wyraźnie niekompetencję dowódców i chaos, za co niejednokrotnie ktoś płacił życie. To oczywiście tylko przykłady.  


    Całość nie jest długa, słucha  się dobrze, nie ma miejsca na nudę, trzeba tylko przyzwyczaić się do tego specyficznego stylu.

5/6

 

 

 

 

 

 

wtorek, 3 listopada 2020

Szczepan Twardoch „Królestwo” - audiobook, czyta Maja Ostaszewska i Maciej Stuhr

 


   „Królestwo” jest jeszcze lepsze od „Króla”, książka jako audiobook obroniłaby się sama,  ale czytana przez Maję Ostaszewską i Macieja Stuhra jest rewelacyjna. Ostaszewska nie tylko czyta świetnie, ale ma jeszcze taki głos, który idealnie pasuje do Ryfki, aż momentami ciarki przechodzą po plecach. Maciej Stuhr też wyśmienicie wciela się w rolę Dawida, syna Jakuba Szapiro. Nie ma tu muzyki czy innych aktorów, nie ma efektów specjalnych, ale audiobook dorównuje pod względem poziomu superprodukcjom, gdzie wszystkie te atrakcje są.

 

    Całość rozpoczyna się od momentu, gdy Ryfka z Jakubem ukrywają się przed Niemcami  w ruinach Warszawy pod koniec 1944r. Z uwagi na mocno semicki wygląd nie mogli ewakuować się z ludnością cywilną z Warszawy po upadku powstania. Są liczne retrospekcje i czytelnik może prześledzić zarówno losy rodziny Szapirów, jak i Ryfki, od 1937r.,  od tego dnia, kiedy to kończy się „Król”. Snute są dwie opowieści, jedna Ryfki, a druga Dawida.  Mimo tego, że Dawid był młodym chłopakiem, nastolatkiem, na skutek doświadczeń wojennych stał się, jak sam powiedział, młodym starcem, a jego dzieciństwo skończyło się definitywnie z chwilą wejścia do getta. Jego historia opowiadana jest właśnie z perspektywy dorosłego, doświadczonego życiowo człowieka. Niekiedy obie te opowieści snute są wokół tych samych wydarzeń, z reguły jednak Ryfka opowiada o czymś innym niż Dawid. W opowieściach tych jest wszystko, bo jest i miłość, historia dziwnego trójkąta, czy nawet czworokąta, tzn. jest Jakub, jego żona Emilia, Ryfka i Anna Ziembińska. Jest więc miłość, zazdrość, nienawiść, zemsta. Jest przedwojenne królowanie Jakuba w dzielnicy żydowskiej, potem getto, powstanie w getcie, ukrywanie się i powstanie warszawskie. Ale wszystko to opowiadane jest ze specyficznej perspektywy, z perspektywy Żydów, którzy nie utożsamiali się z Polską i nie interesowały ich żadne powstania, chcieli tylko przeżyć.

   

      Dla mnie najciekawszym aspektem w tej książce było przypatrywanie się Jakubowi i Ryfce pod kątem tego, jak i czy w ogóle zmienia się ich zachowanie, podejście od życia, do ludzi, sposób radzenia sobie z problemami itp. w różnych okresach życia. Oboje byli dziećmi ulicy, w dzieciństwie mieli bardzo ciężko, do wszystkiego musieli dojść sami. Jakub był, nieformalnym oczywiście, ale królem, miał tyle pieniędzy, ile chciał, miał praktycznie każda kobietę, jaka tylko mu się spodobała, miał też żonę, taką bez ślubu, i dzieci. Mógł spełniać wszystkie zachcianki, jakie  tylko przyszły mu do głowy. Cała dzielnica się go bała, znał go każdy. To, jak zarabiał na życie, nie stanowiło dla niego, z jednym małym wyjątkiem, większego problemu. I raptem, właściwie z dnia na dzień, z chwilą wybuchu wojny wszystko to stracił. Gdy trafił do getta stał się wręcz nikim. Ryfka, początkowo zwykła prostytutka, stała się właścicielką ekskluzywnego, przedwojennego domu publicznego. Też straciła wszystko, gdy wybuchła wojna.

 

     Przypatrywanie się temu, co się z nimi dzieje w czasie wojny jest fascynujące. I do tego dochodzi jeszcze Dawid, któremu nigdy nic nie brakowało. Czy niebywale silni przed wojną ludzie będą tacy w czasie wojny? Jakub zareagował na wszystko, co się dzieje inaczej, Ryfka inaczej. Dlaczego jedno tak, a drugie tak?  Można się zastanawiać. Czy można było przewidzieć te ich zachowania wcześniej, gdy wszystko jeszcze było dobrze, gdy byli na szczycie? Chyba można było, tak uważa Ryfka.

 

   „Królestwo” bardzo zyskuje, gdy zna się „Króla”, bez tego obraz musi być niepełny. Tak jak i w przypadku „Króla” jestem pełna głębokiego podziwu dla znajomości psychologii u Twardocha. Wiele rzeczy bardzo zaskakuje, ale po namyśle okazuje się, że aż tak bardzo zaskakiwać nie powinno. Chociażby właśnie kwestia, czy aby na pewno Jakuba nie gryzło to, że kradł, napadał, ściągał haracze i zabijał przez niemal całe życie. Albo Dawid, który nienawidził swojego ojca, uważał, że nie ma z nim nic wspólnego i w niczym nie jest podobny. Czy aby na pewno tak było, jak mu się wydawało? Wątków do zastanowienia się jest sporo.

6/6