środa, 27 lipca 2016

Ian Rankin – „Święci Biblii Cienia”

      Jestem w trakcie poszukiwań kolejnego cyklu książkowego z detektywem czy policjantem w roli głównej. Został mi zaledwie jeden nieprzeczytany tom z Zygą autorstwa M. Wrońskiego i nie chcę się czuć jak sierotka pozbawiona ulubionej lektury i bez jakiegokolwiek zamiennika. Iana Ranikna nie czytałam dotychczas nic. Jak się okazuje, był to błąd, jest to pisarstwo zdecydowanie warte poznania.
       „Świeci Biblii Cienia” to jedna z chyba kilkunastu lub może nawet i dwudziestu powieści, rozgrywających się w Edynburgu  z policjantem Johnem Rebusem w roli głównej. Ten  konkretny tom odbierałam jako opowieść o przemijaniu i powolnym godzeniu się ( lub i nie godzeniu się) z upływem czasu i związanymi z tym zmianami w każdej dziedzinie życia.  Rebus powrócił z zawodowej emerytury. I jakby się ocknął z długiego snu. Świat dookoła wygląda zupełnie inaczej. Prawie wszyscy korzystają z komputera i internetu , on ma z tym problem. Jego pokolenie już jest jakby na wylocie. Jego szefową została znacznie młodsza od niego koleżanka. Sposób pracy w policji i metody są zupełnie inne, niż kilkadziesiąt lat wcześniej. Z ramienia półświatka miastem „rządzi” smarkacz, który dawniej mógłby być co najwyżej chłopcem na posyłki. Przykłady tych zmian można mnożyć. Rebus spotkał się dawnymi kolegami i raptem zorientował się, że tak naprawdę do końca ich nie znał. Każdy z nich coś przed nim urywał. Co ważne - Rebus jest samotnym mężczyzną, którego opuściła żona, a z dorosłym dzieckiem nie utrzymuje żadnego kontaktu, nie wiadomo, kim ono jest, gdzie mieszka itp. Wygląda na to, że niemal wszystko poszło u niego nie tak, jak z pewnością wcześniej by chciał.
     W tym tomie Rebus prowadzi śledztwo  w sprawie wypadku drogowego, który wydaje mu się podejrzany. Pozornie wszystko jest ok, ale dręczy go pytanie, dlaczego dziewczyna, będąca ostrożnym kierowcą, brawurową jazdą doprowadziła do wypadku. Równolegle do tego konieczne jest cofnięcie się do przeszłości, mniej więcej około 30 lat wstecz. Nasz bohater wówczas dopiero zaczynał swą karierę. W czasach współczesnych wyszło na jaw, że jego koledzy, policjanci, właśnie mniej więcej 30 lat wcześniej nagminnie łamali prawo, a niewykluczone że również dokonali zabójstwa.  Szefowa Prokuratury wpadła na pomysł, aby ponownie przeprowadzić jedno ze śledztw, to właśnie które rozpoczęło się 30 lat wcześniej. I właśnie w ramach tego nowego śledztwa zbadane będzie, jak mocno koledzy Rebusa naginali prawo i czy byli zabójcami. Podejrzenia takie są dla  Rebusa szokujące, nigdy czegoś takiego pod uwagę nie brał. No i ma dylemat, czy solidaryzować się bez względu na wszystko z kolegami, z którymi już sporo czasu nie ma kontaktu, ale z którymi sporo go łączyło, czy pomagać w nowym śledztwie, w trakcie którego prawda ma wyjść na jaw.
     Wielkim plusem powieści jest psychologia. „Święci Biblii Cienia” są powieścią refleksyjną, gorzką momentami, ale dającą bardzo dużo do myślenia. John Rebus jest postacią intrygującą. Jest niepokorny, kariery nie zrobił, ale jest błyskotliwy, uczciwy, lojalny, fascynuje się muzyką. W sylwetce Rebusa można się oglądać niczym w zwierciadle.  Każdy chyba, poza może nastolatkami czy 20 – to latkami ma róże doświadczenia z upływającym czasem. Nasz bohater jest samotny, nie ma rodziny ani jakichkolwiek przyjaciół, ma znajomych , którzy raczej nie zasługują na miano przyjaciół. Ale jest sobą, nikomu nie musi się podlizywać. I nie jest to postać kryształowa, ma na sumieniu różne grzeszki. Czy samotność mu przeszkadza, trochę pewnie tak, ale nie aż tak bardzo. Dlaczego tak się stało? Czy popełnił jakiś błąd? Każdy czytelnik może sam się zastanowić nad ta kwestią. Główny bohater to jeden z większych atutów książki. Jest i odpychający i przyciągający, nietuzinkowy. Nie podąża za modnymi trendami, nie podróżuje, Edynburg mu wystarcza. Wśród bohaterów charakterologicznie nikt nie jest czarno – biały.
       Nie będę na siłę wymyślać minusów powieści. Dla mnie jest nieco za gorzka. Ale jest dla Rebusa światełko w tunelu, poznaje kobietę, patologa sądowego, która mu się spodobała. Nie wiadomo, czy ten wątek rozwinie się w dalszych tomach pozytywnie, czy nie, ale szansa jest. Jest i szansa na przyjaźń.  Problem miałam jedynie z tym, że powieść mnie nie wciągała. Ale faktem jest, że czytałam ją na wyjeździe, będąc w towarzystwie, które permanentnie zajęte było różnorakimi dyskusjami. Obawiam się, że brak możliwości skupienia się nie działał na korzyść lektury, tym bardziej, że z reguły czytam  w takich warunkach, że nikt mi nie przeszkadza. Bardzo poważnie biorę pod uwagę to, że po zakończeniu czytania M. Wrońskiego, sięgnę po Iana Ranikna. U Camilli Lackberg przeszkadzało mi ostatnio strasznie, że jej bohaterowie są tacy jednoznaczni i przewidywalni, u Rankina tego problemu nie ma.
5/6

niedziela, 24 lipca 2016

Agata Tuszyńska „Oskarżona Wiera Gran” – audiobook, czyta Anna Polony


Obraz znaleziony dla: Oskarżona Wiera Gran Książka
    








 
             Zaczęło się od książki Al. Domańskiej – „Grzybowska 6/10. Lament”, o której pisałam tutaj gdzie autorka ustalając, co wcześniej mieściło się w bloku , w którym mieszka jej matka, natrafiła na  historię Jurka, który jako dziecko mieszkał w getcie warszawskim. Temat getta okazał się dla mnie wbrew wszystkiemu mało znany. I poszło jednym ciągiem, zainteresowałam się historią mało znanej śpiewaczki , Wiery Gran, która w tym samym czasie co Jurek, również mieszkała w getcie.

             Temat Wiery Gran zapowiadał się  wyjątkowo ciekawie. W okresie powojennym pojawiły się bardzo głośne pogłoski o tym, jakoby kolaborowała ona z gestapo i dzięki temu przeżyła getto. Plotki te spowodowały, że jej kariera zakończyła się przedwcześnie, grożono bojkotem koncertów lub prowokacjami,  koncerty więc odwoływano. I pieśniarka ostatecznie pod koniec życia zapadła na manię prześladowczą , cały czas wydawało się jej, że ktoś ją śledzi, konkretnie tym kimś miały być osoby, które opowiadały o jej kolaboracji z gestapo. Gran do końca życia zaprzeczała , jakoby była kolaborantką. Agata Tuszyńska miała , jak wynikało z recenzji jej książki, podjąć próbę ustalenia, jak to było naprawdę. Historia zapowiadała się szalenie ciekawie,  a do tego jeszcze książkę czytała Anna Polony, wydawało mi się że audiobook będzie  rewelacją. Rewelację się nie okazał, jak to często bywa, gdy spodziewamy się czegoś wspaniałego, przy wielkich oczekiwaniach, zamiast wielkiej rewelacji,  nadchodzi wielka klapa. Okazało się , że Agata Tuszyńska słowo „bezstronność” zna chyba tylko ze słownika, a Annę Polony momentami bardzo ciężko było słuchać. Ale po kolei.

          Gdyby nie wojna, Wiera Gran prawdopodobnie miałaby szansę na zrobienie międzynarodowej kariery jako śpiewaczka.  Gdy kariera zaczynała rozkwitać, wybuchła wojna , a wkrótce potem nasza bohaterka znalazła się w getcie, gdzie ……… nadal żyła ze śpiewania. Śpiewała w ekskluzywnej kawiarni, gdzie serwowano szampana i przeróżne smakołyki, a na publiczność w dużej mierze składali się żydowscy policjanci no i żołnierze niemieccy z różnych formacji. To są fakty którym nikt, nawet  A. Tuszyńska nie zaprzecza. Dookoła umierali ludzie, znaczna część z głodu. Wierze powodziło się znakomicie, na brak gotówki nie narzekała, ostatecznie po 1,5 roku udało się jej wydostać z getta. Po wojnie już twierdziła, że była bardzo empatyczna i przejmowała się losem innych, szczególnie losem dzieci żydowskich, dla których ufundowała w getcie przytułek, coś w rodzaju domu dziecka i  szpitala w jednym. Problem polega na tym, że nikt o żadnym przytułku, ufundowanym przez nią, nigdy  nie słyszał. Udokumentowane jest jedynie to, że Wiera uczestniczyła charytatywnie w paru koncertach. Całe dalsze życie Wiery, głównie na emigracji, sprowadzało się wyłącznie do prób powrotu do śpiewania, walce z pogłoskami o współpracy z gestapo i właściwie to wszystko, tak jakby czas dla niej stanął w miejscu i jakby nic innego nie było warte uwagi. Jej małżeństwo się rozpadło, a przyjaciół nie miała. Mimo tego, że była bogata, uznała że ani jeden człowiek nie jest warty tego, aby coś po niej odziedziczyć.

       Książka jest świetnym punktem wyjścia do frapujących rozważań psychologicznych. Wiera  jest przykładem życia niespełnionego i koszmarnego, co częściowo wynikało ze zrządzenia losu, a częściowo było to na własne życzenie. Pobyt w getcie i wywóz całej rodziny do gazu z pewnością dla prawie każdego człowieka, o ile by to przeżył,  byłyby niewyobrażalnym koszmarem. Tyle tylko, że Wierze w getcie naprawdę powodziło się znakomicie, a jedyną osobą, z którą była związana uczuciowo, była matka. Sama Wiera tak twierdziła.  Po wojnie teoretycznie miała szansę na w miarę normalne życie, takie życie wiódł przecież chociażby i Edelman i Szpilman. Wybrała, jak wybrała. Moim skromnym zdaniem, gdyby nie była tak bardzo skoncentrowana na sobie, miałaby szansę , aby nie żyć tylko przeszłością.  Ale jest to właśnie przypadek osoby, która o nikim , poza sobą, nie była w stanie myśleć. Szczegóły są oczywiście w książce, aczkolwiek trzeba uważnie ją czytać, czy słuchać, aby je wyłowić.    

               Poza losami samej Wiery w książce jest sporo ciekawych faktów, o których nie miałam pojęcia. Zaskoczeniem było dla mnie chociażby to, że Niemcy ogłaszali otwarte konkursy na sztuki teatralne o Żydach. W sztuce takiej należało wyśmiewać się z Żydów i przedstawiać ich w skrajnie negatywnych barwach.  Szokiem dla mnie było to, że na taki konkurs napływało sporo scenariuszy autorstwa Żydów i nie tylko. Jeszcze większym szokiem był fakt, że sporo aktorów zgłaszało chęć, aby w takiej sztuce zagrać, znaczna ich część  to byli właśnie Żydzi.  Tuszyńska całą sprawę skomentowała w ten sposób, że wszystkie te zachowania i literatów i aktorów, były czymś najnormalniejszym na świecie.    

           Dające sporo do myślenia są i inne kwestie, chociażby znajomość Gran i Szpilmana. Jak wynika z książki, w czasie pobytu w getcie Szpilman akompaniował jej na pianinie, gdy ona śpiewała. A później, gdy napisał „Pianistę”, nie wspomniał w niej o Wierze ani słowa.  Z czego to wynika? Historia jest zagadkowa, a ponieważ i Szpilman i Gran nie żyją, prawdopodobieństwo, że ktoś ustali przyczyny tego milczenia, jest znikome.  Tuszyńska snuje swoje domysły, oczywiście stawiające Szpilmana w niekorzystnym świetle. W internecie znalazłam informację, że rodzina Szpilmana pozwała w związku z tymi insynuacjami Tuszyńską do sądu.

            Dla mnie nie do przyjęcia był sposób przedstawiania wydarzeń przez Tuszyńską i skrajny subiektywizm na korzyść Wiery Gran. Nie jest to nawet ukrywane. Funkcjonowanie Wiery w getcie, śpiewy dla żołnierzy niemieckich i po śmierci rodziny, brak troski o kogokolwiek innego poza sobą, przedstawiane jest jako coś całkowicie naturalnego. Nawet takie są komentarze pisarki. Właściwie wszystko, co robiła śpiewaczka, spotyka się z aprobatą Tuszyńskiej. Każdy ma świadomość, że życie w tamtych czasach  było przerażające i trudno wybory, dokonywane w tamtych czasach oceniać z perspektywy życia we względnym luksusie kilkadziesiąt lat później. Ale gdyby Gran pomogła chociaż jednemu biednemu dziecku, jej sytuacja materialna i tak byłaby luksusowa. Tuszyńskiej ten problem nie zastanawia. Co więcej autorka wpadła już w coś w rodzaju obsesji na punkcie Wiery Gran. Gdy opisywała ostatnie miesiące jej życia w czymś w rodzaju domu opieki we Francji, wspomniała, że Gran wymagała opieki i pomocy we wszystkim. Gdy pielęgniarka się nią zajmowała, Gran ją zwyzywała wulgarnymi słowami. I do tego jest komentarz Tuszyńskiej o Gran - „Zawsze miała klasę”.  W podobnym tonie komentowała niechęć Gran do tego, by z kimkolwiek się zaprzyjaźnić, nawet w tym domu opieki. Tuszyńska zaangażowała się w pisanie tej biografii tak bardzo, że niemal cały czas pisząc o swojej bohaterce, używa jej imienia. Niby to drobiazg, ale już świadczy o podejściu Tuszyńskiej do opisywanej osoby i już samo to zasuwa wątpliwości co do obiektywizmu.

         Annę Polony czyta bardzo ekspresyjnie, jak na mój gust za bardzo. Podnosi głos, zawodzi, jęczy. I co najważniejsze - czyta dokładnie zgodnie z intencjami Tuszyńskiej. Przykładowo fragmenty, które są skrajnie subiektywne i kontrowersyjne, odczytuje tonem, który nie znosi sprzeciwu, kategorycznie. Przyjęcie takiego stylu przy czytaniu zamiast zmuszać słuchacza do myślenia i wyrabiania sobie własnych poglądów, prawdopodobnie miało czytelnikowi wmówić, które opinie są słuszne, a które nie.  Przykładowo fragment mniej więcej taki „czy czymś nagannym było, że Wiera zaśpiewała na prywatnym koncercie za pieniądze w domu oficera ss”,  można odczytać dwojako.  Pytająco, z namysłem, aby słuchacz choć przez chwilę mógł rozważyć tą kwestię. I można to zrobić tak, jak to zostało zrobione, wrzeszcząc agresywnie tak, jakby sama wątpliwość w tym zakresie była czymś absolutnie nienormalnym.

       Gdyby nie ten skrajny subiektywizm, książkę z pewnością oceniłabym wyżej.

4/6

poniedziałek, 11 lipca 2016

Camilla Lackberg „Pogromca lwów”

Okładka książki Pogromca lwów          

          „Pogromca lwów” jest dla mnie szalenie pozytywnym zaskoczeniem. Nie przepadałam za Camillą Lackberg, i nadal nie mogę się przekonać do celebrytki, która  uczyła się pisania książek na kursie. Przeczytałam kilka lat temu „Księżniczkę z lodu” autorstwa właśnie Lackberg. Pamiętam, że pozbawiona była jakiejkolwiek głębi, owszem, było to miejscami ciekawe, ale nic ponadto. Było to coś w stylu „przeczytać” i „zapomnieć”. Jedynie , co wydało mi się nawet fascynujące, to Fjaallbacka, czyli rodzinna miejscowość Camilli, małe , urokliwe, nadmorskie miasteczko. Widziałam gdzieś w gazecie zdjęcia z Fjallbacki, a że mam słabość do nadmorskich miasteczek, to mnie uwiodło. Po „Pogromcę lwów” sięgnęłam trochę przypadkowo, wychodząc z założenia, że będzie to lekkie, łatwe i przyjemne.  Jest to rzeczywiście lektura z jednej strony lekka, ale z drugiej  jednak z głębią i mimo wszystko dająca do myślenia.

      Wydarzenia rozgrywają się w kilku miejscach i w kilku różnych czasach. Współcześnie zaczęły ginąć młode dziewczyny, nastolatki z okolic nadmorskiego miasteczka. Jedna z nich znalazła się, ale zginęła pod kołami samochodu, a jak się okazało, na ciele miała ślady licznych obrażeń, które nie pochodziły z wypadku. Patrik, miejscowy policjant prowadzi w tej sprawie śledztwo. Sprawą jest też zainteresowana Erika, jego żona, pisarka. Erika pisze książkę o z zbrodni sprzed wielu lat, kiedy to żona zabiła męża, a śledztwo wykazało, że oboje małżonkowie znęcali się wcześniej nad córeczką. Morderczyni siedzi w więzieniu , a Erika ja odwiedza, licząc na to, że tamta powie jej coś ciekawego.

   W powieści przewija się sporo wątków, różnych mieszkańców Fjallbacki i okolic, początkowo trudno jest domyślić się, jakie mogą być pomiędzy nimi powiązania. Mam zwyczaj podczas czytania kryminałów, że raz na jakiś czas zastanawiam się, kto może być zabójcą lub mieć jakikolwiek związek ze zbrodnią. W tym przypadku dość trafnie podejrzewałam jedną osobę, ale jak się okazało, zagadka była dość zawiła, konieczne było cofanie się wstecz do zupełnie innych wydarzeń. W sprawę zamieszanych było więcej osób i zakończenie było dla mnie ostatecznie wielkim zaskoczeniem. Wyjaśnienie, co konkretnie łączyło różne osoby było dość szokujące.

    W „Pogromcy lwów” przewija się stale motyw zła, prawdziwego zła. Lackberg stawia nawet tezę, że ktoś może być zły bez przyczyny, że nie ma potrzeby analizowania dzieciństwa czy innych traumatycznych przeżyć. Ktoś może być zły po prostu dlatego, że się taki urodził i nic już na to nie można poradzić. Osobiście nie jestem pewna, czy coś takiego jest możliwe, według mnie musi być jakiś defekt genetyczny, albo neurologiczny lub coś podobnego. Ale to kwestia dyskusyjna, autorka nie drąży tego wątku jeszcze głębiej i nie bawi się w lekarza, chociaż może trochę szkoda.

          Ku mojemu zaskoczeniu w tekście jest sporo spostrzeżeń natury chociażby psychologicznej, wartych zastanowienia. Chociażby, że „zło jest obok dobra, wśród ludzi, którzy zakładają sobie klapki na oczy, albo zamykają je, aby nie widzieć tego, co mają przed nosem”, i że „z klapkami na oczach życie jest znacznie łatwiejsze”.  Kolega Patrika, Martin, z kolei jest w żałobie po śmierci żony, fragmenty o nim są naprawdę  warte uwagi. Zaskoczyło mnie też  jeszcze inne spostrzeżenie Eriki, czyli w pewnym sensie alter ego autorki, gdy zamyśliła się nad tym, że jest pisarką i nie chodzi do pracy. Nie myślała wcale o tym, że chciałaby chodzić do pracy i mieć kolegów, świetnie czuła się we własnym towarzystwie. Byłam zaskoczona , że Lackberg jest zdolna do takich refleksji. Ciekawe były też fragmenty o siostrze Eriki , Annie, która dawniej była pełna życia, wesoła, a potem ciosy, które na nią spadły, odebrały jej radość życia. W odniesieniu jeszcze do innej osoby, zastanawiąjące było, jak mogła dopuścić do pewnych wydarzeń. Jak mogło się stać, że to co, nienormalne, powoli stawało się normalne. I w tym dziwnym funkcjonowaniu w takich warunkach, ludzie zmieniali się tak, że potem sami siebie nie mogli poznać. Jak widać, nawet w kraju dobrobytu, gdzie niemal nie było wojen, na pewno nie  takich, jak w centrum Europy, można obserwując uważnie otoczenie, mądrzeć nawet i bez ekstremalnych warunków. Inna z bohaterek przeżyła śmierć ojca w wypadku. Od tego czasu widziała, śe coś może toczyć się normalnie, a potem w jednym momencie zmienić.

     Nie mogę się przekonać do Lackberg w dalszym ciągu. Cały czas odstrasza mnie jej życiorys, np. małżonkowie – zwycięzca programu telewizyjnego , albo kolejny – model. Chociaż przy lekturze książek nie powinno to mieć znaczenia. Jak dla mnie Eryka czy  Patric są mimo wszystko zbyt prości  charakterologicznie. Może za bardzo przyzwyczaiłam się do różnych detektywów, skomplikowanych popaprańców. Ale tamci są ciekawsi, sięgając po książkę zastanawiam się, co im się przydarzy, a tu  u Eriki czy Patrika  nic się nie wydarzy.   Mimo całej mojej niechęci , czy nawet i uprzedzenia do Lackberg, musze stwierdzić, że jej książka jest zdecydowanie lepsza, głębsza i ciekawsza niż „Czytanie z kości” Szamałka, który dostał Nagrodę Wielkiego Kalibru.

5/6

piątek, 8 lipca 2016

Marcin Wroński „Haiti”

Okładka książki Haiti           

  
Kończę właśnie swój ulubiony cykl z komisarzem Zygą Maciejewskim. Ponieważ nie czytałam poszczególnych książek w kolejności, po przeczytaniu „Haiti” został mi tylko jeden nieprzeczytany tom – „Portret wisielca”. Nie wiem, kiedy pisarz napisze kolejny tom, z jednej strony chciałabym, aby nastąpiło to szybko, z drugiej zaś wiem, że dobra powieść wymaga trochę czasu, szczególnie gdy trzeba wgłębiać się w historię określonego okresu, czy historię miasta. Pisałam już wielokrotnie o tym cyklu. Jest mroczny, bez happy endów, ale z przebłyskami humoru, z reguły toczy się w dwudziestoleciu międzywojennym, niekiedy w czasie wojny lub tuż po jej zakończeniu, czasem w kilku płaszczyznach czasowych i prawie zawsze w Lublinie lub najbliższej okolicy. Jest to idealna rzeczy dla miłośników powieści kryminalnych i dla fascynatów historii.

        Z cyklem powieściowym jest trochę tak, jak z serialem, im więcej się go czyta, tym bardziej wciąga. Tak jak i w serialu, jedne tomy podobają się bardziej, inne mniej, ale co do zasady tolerancja do tych ciut słabszych jest większa, niż w przypadku pojedynczych, odrębnych  książek. W przypadku „Haiti” jest to jeden z najlepszych tomów. Podczas czytania cyklu zwraca się większą uwagę na bohaterów drugiego planu. W tym tomie np. rozwiązana jest zagadka , dlaczego inny policjant, Witek Fałniewicz, nigdy się nie ożenił. W wątku uczuciowym Zygi obserwujemy, jakie mogą być konsekwencje,  gdy kobieta wyjeżdża na samotne wakacje.

           Tytułowa Haiti to piękna klacz wyścigowa, w stajni której odnaleziono  martwego mężczyznę z odciskiem kopyta na głowie. Sekcja zwłok wykazała, że zmarł od uduszenia, gdyż ktoś wepchnął mu do gardła medalion z portretem nieznanego mężczyzny z XVIII wieku. Ślad podkowy na twarzy , jak się później okazało, nie należał do Haiti. A tożsamości zamordowanego mężczyzny nikt nie znał. Te wydarzenia rozgrywają się w 1938r., w Lublinie oczywiście. Ale jest drugi wątek, z roku 1951. W tym drugim wątku Zyga , bez cienia wątpliwości alkoholik , pracuje jako stróż i pilnuje właśnie m. in. Haiti. Jest też trzecia płaszczyzna czasowa, rok 1920. Do tej ostatniej bohaterowie muszą często wracać myślami. W tym właśnie roku w czasie wojny polsko – bolszewickiej wydarzyło się coś, co doprowadziło do zabójstwa w stajni Haiti 18 lat później.

   Jak to zwykle u Wrońskiego bywa, nic nie jest czarno – białe, nawet legioniści i żołnierze walczący z Sowietami nie byli ideałami. W wielu wypadkach byli bohaterami, ale zdolni byli też i do innych rzeczy. Zyga będzie musiał więc ustalać, co wydarzyło się w 1920 roku i za wiele więcej nie można powiedzieć.

       W tym tomie historia odgrywa kolosalną rolę. W każdym tomie cyklu Zyga rozwiązuje zagadkę w innym środowisku, raz np. wśród ziemiaństwa, innym razem wśród biedoty żydowskiej i in. Środowisko, z jakim styka się Zyga w tej właśnie powieści, to byli wojskowi, dla których historia dawnych lat cały czas żyje. Jeden z epizodów tamtej wojny, w czasie którego jego dowódca zachował się podle, wspomina także i Zyga. Witek Fałniewicz zaś nie może w 1938r. pojąć , dlaczego zaczęły nagle do niego w snach wracać koszmary wojenne . Teoretycznie przecież wraz z upływem czasu koszmarne wspomnienia  powinny blednąć lub zanikać, a nie wracać ze zwielokrotnioną siłą. Jak się okazuje, nie wszystkie regułki i teorie psychologiczne się sprawdzają.

     Opowiedziana historia jest bardzo indywidualna, nie ma tu żadnych afer gospodarczych, jest zabójca i jest ofiara. Lubię takie kameralne opowieści, na dodatek z historią w tle, dla mnie jest to więc plus.

       Zauważyłam, że w cyklu o Zydze najlepsze są najbardziej mroczne opowieści. Ta do takich należy. Demaskuje bohaterskie mity, a to co się dzieje w 1951 r. z Zygą i nie tylko, może być koszmarnym symbolem tamtych lat.  Wroński pochyla się tez nad losem zwierzęcia. Do tej pory brakowało mi trochę w jego książkach psa czy kota, taki książkowy zwierzak uwrażliwia czytelników na losy innych zwierząt. Teraz pojawił się koń i to rekompensuje tamte braki.

          Kupię szybko „Portret wisielca” i z pewnością będę wracać do Zygi, kiedyś przeczytam wszystkie powieści z Zygą drugi raz. Czekać będę też na dalsze tomy. Ale zaczynam też szukać innego cyklu, z innym bohaterem. Do tej pory jakoś poza Wrońskim, żaden autor kryminałów nie zachęcił mnie, abym przeczytała wszystkie tomy, jakie napisał. Nie liczę trylogii „Millenium” Larssona , to jak dla mnie za mało na cykl.

6/6