Mój kolega, od bardzo wielu już lat
dorosły facet, opowiadał mi, że od kilku
już lat przed Świętami Bożego Narodzenia wraca do „Dzieci z Bullerbyn”, nie
zawsze czyta je w całości, ale fragmenty o Bożym Narodzeniu jak najbardziej. Ta
książeczka rzeczywiście ma coś w sobie. Każdy chyba jako dziecko ją czytał i
chyba każdemu się podobała. Nawet gdy nie pamięta się treści, to pamięta się
klimat i poczucie, że to było fajne. A to, że Astrid Lindgren opowiada o życiu
kilkorga kilkuletnich dzieci, które świetnie się bawią i są szczęśliwe, pamięta
też chyba każdy. Nie mam nic przeciwko odnawianiu sobie znajomości książek z
dzieciństwa, tak więc i po nią sięgnęłam.
piątek, 30 grudnia 2016
wtorek, 27 grudnia 2016
Lilian Jackson Braun „Kot, który bawił się w listonosza”
Szósty
tom mojej ulubionej serii o Qwillu i jego kotach autorstwa Lilian Jackson
Braun opowiada już o czasie, gdy to Qwill podjął decyzję co do spadku po swojej
przyszywanej ciotce. Zdecydował się na to, że spełni warunek z testamentu
ciotki i zamieszka przez okres 5 lat w małej
miejscowości, w której zamieszkiwała wcześniej ciotka i tym samym odziedziczy gigantyczny spadek. Woda
sodowa nie uderzyła mu na szczęście do głowy , zadecydował, że powoła do życia
fundację, która z pieniędzy ze spadku będzie
wspomagać różne ciekawe i pożyteczne lokalne inicjatywy. On sam z natury bardzo
oszczędny, a nawet skąpy, żyć będzie tylko
z części procentów jako rentier . Ale jak się okaże w następnych tomach, Qwill nie
będzie tylko rentierem, znajdzie sobie zajęcie. Nastąpi to dopiero w kolejnym
tomie, w tym będzie to niemożliwe, bo Qwill uległ wypadkowi.
Wypadek nastąpił zaraz na początku książki,
otóż Qwill jechał rowerem i ktoś chciał go rozjechać. Nie był to przypadek. Nasz
bohater po wyjściu ze szpitala zajmie wiec poszukiwaniem sprawcy, a także ustalaniem,
co stało się z zaginioną pokojówką, która wcześniej pracowała dla jego ciotki.
Zaginięcie pokojówki jest właśnie zagadką kryminalną, która będzie w tym tomie
rozwiązywana.
Tradycyjnie pojawi się bohater, w tym
przypadku bohaterka, która zasługiwać będzie na szczególną uwagę. To znak
firmowy tej serii. Teraz będzie to Amanda Goodwinter, projektantka i radna .
Amanda nie zniknie i będzie przewijać się w całym cyklu. Jest w średnim wieku i
tym różni się od innych, że mówi , co myśli , nie jest miła, wręcz odwrotnie,
zwykle bywa naburmuszona, według
niektórych jest „kąśliwa jak osa” , a do tego jej inteligencja z pewnością
znacznie przewyższa przeciętną. Ubiera
się też ekscentrycznie, ale nie tak, jak można byłoby się spodziewać po
projektantce, chodzi w wymiętych, workowatych ubraniach. Wszystkie sceny z
Amandą aż iskrzą od humoru. Gdy pierwszy raz przyszła do Qwilla , zatrudnił ją
właśnie jako projektantkę, krzywiąc się niemiłosiernie zakomunikowała mu, że
drzwi do jego domu to schrzaniona robota. On chcąc zagaić rozmowę , spróbował się
przedstawić, na co mu odparła – przecież wiem, kim pan jest. Mówić to, co się myśli, to teoretycznie nie
jest wielki wyczyn, ale w praktyce rzadko spotyka się ludzi, którzy tak robią.
Tym więc przyjemniej czyta się fragmenty z Amandą.
niedziela, 18 grudnia 2016
Arnaldur Indridason „Hipotermia” – audiobook, czyta Andrzej Ferenc
Kryminały
Islandczyka Arnaldura Indridasona bywają często wyśmienite. Są pełne
melancholii, a nawet zwykłego smutku, niekiedy depresji, ale mimo nieśpiesznej
akcji potrafią prawdziwie wciągać, a dla mnie jest to bardzo ważne, aby
czytając, móc oderwać się od wszystkiego
naokoło. I nie jest to bynajmniej jedyny ich plus.
Ta konkretna powieść jest nieco inna pod
każdym względem. Otóż bohater całego cyklu, o którym już kilkakrotnie pisałam,
Erlendur Sveinsson w tym tomie prowadzi postepowanie w sprawie wyglądającej na
typowe samobójstwo. Otóż w domu letniskowym w małej miejscowości w pobliżu
Rejkaviku znaleziono zwłoki kobiety w średnim wieku, Marii. Powiesiła się. Maria była majętna, mieszkała z
mężem, a od 3 lat, czyli od śmierci matki cierpiała na depresję. Żadne poszlaki nie wskazywały na zabójstwo,
ani na ciele ani w mieszkaniu nie było żadnych śladów, świadczących o pobycie
tam jeszcze innych osób. Maria miała gigantyczne problemy psychiczne. Poza
depresją dręczyły ją wspomnienia jeszcze z dzieciństwa, kiedy to jej ojciec
miał wypadek i płynąc łódką, utopił się w jeziorze. Erlendur czuł, że coś w tym
wszystkim nie gra. Poza sprawą Marii równolegle zajmował się jeszcze sprawą
formalnie już zakończoną i to kilkadziesiąt lat wcześniej, a mianowicie zaginięciem młodego chłopaka. Jego ojciec od
lat nachodził Erlendura i pytał, czy jest coś nowego. Ponieważ starszy człowiek
był już poważnie chory, policjant podjął ostatnią próbę ponownego przyjrzenia
się tej sprawie.
Ten tom poświęcony jest niejako ludziom
z traumą, takim, którzy nie potrafią tej traumy przezwyciężyć i jednocześnie
nie robią nic w tym kierunku, aby sobie pomóc. Nie są przebojowi, nie robią
karier. Nie stosują się do reguły „keep smiling.” Nie rozkładają na biurku w pracy zdjęć uśmiechniętych małżonków,
dzieci czy wnuków.
niedziela, 11 grudnia 2016
Witold Szabłowski „Sprawiedliwi zdrajcy”
„Sprawiedliwi zdrajcy” to obecnie chyba
jedna z najczęściej kupowanych książek, a temat Wołynia wydaje się dość mocno
omawiany we wszystkich mediach. Ja też przyłączam się do zachwytów nad tą
pozycją. W. Szabłowski wpadł na arcyciekawy pomysł, aby opisać zagadnienie od strony najmniej znanej, a
mianowicie aby poprzez reportaż pokazać historie ludzi, Ukraińców, którzy
ryzykując życiem własnym i całej rodziny nie tylko nie przyłączyli się do
ludobójstwa, ale Polakom pomagali.
Czasem jednorazowo, ale wystarczająco na tyle, aby uratować komuś życie,
a czasem już na zawsze, jak np. bezdzietne małżeństwo, które przygarnęło małą
dziewczynkę, która ocalała z pogromu. Ci ludzie wśród Ukraińców niejednokrotnie
traktowani byli jak zdrajcy. Książka jest opowieścią o dobru, o tym jak można
czynić dobro w samym środku piekła. Jest to tym bardziej cenne, że wszędzie w
mediach trwa zalew informacjami o złu.
Szabłowski napisał coś w
rodzaju reportażu o dosyć ciekawej konstrukcji. Nie jest tak, jak np. u H.
Krall, że jedna historia to jedno opowiadanie w zbiorze. Opowieść snuta jest chronologicznie, a
poszczególne wątki niekiedy występują tylko raz, częściej jednak pojawiają się
w kilku miejscach. Nie jest wiec to zbiór luźnych opowiadań czy reportaży, ale
po prostu integralna całość. Minusem takiego rozwiązania jest jedynie to, że wątki
mogą się mieszać. Gdyby ktoś naprawdę rzetelnie chciał wszystko zapamiętać,
musiałby niejednokrotnie cofać się i sprawdzać, które postać skąd się wzięła. Pomysł
ten jednak jest oryginalny i całość dzięki temu mimo ciężaru tematyki czyta się
dobrze w tym sensie, że książka wciąga czytelnika i pozwala oderwać się od
rzeczywistości . I zmusza cały czas do myślenia.
Historie są straszne oczywiście , inaczej być nie mogło. Ale są mimo wszystko różnorodne. Jest historia mężczyzny, który gdy tylko Ukraińcy zbierali się przed planowaną masakrą, udawał pijanego do nieprzytomności. Jest historia członka UPA , który regularnie brał udział w ludobójstwie wraz ze swoimi kompanami, ale na prośbę ojca uratował jedną polską rodzinę. Jest opowieść o dwóch Ukraińcach, którzy ujawnili Polakom miejsce usytuowania koszar UPA i informacje o czasie planowanego ataku. Umożliwiło to przeprowadzenie ataku wyprzedzającego. Jest arcyciekawa opowieść o czeskim pastorze, który ratował i Żydów i Polaków i nawet Niemców, a który o Polakach najlepszego zdania nie miał. Można poczytać, dlaczego. Nie da się tych wszystkich historii tutaj wymienić, taka próba nie miałaby też większego sensu. Trzeba przeczytać książkę. Autor spędził sporo czasu na Ukrainie rozmawiając z ostatnimi żyjącymi. Ocalił od zapomnienia masę ludzi.
Szabłowski podjął nawet próbę
udzielenia odpowiedzi na pytania, dlaczego tak się stało, szukał wśród różnych wypowiedzi przyczyn masakry. W innych
źródłach, niż w tej książce, spotkałam się z informacją, że ludobójstwo było
centralnie zaplanowane, bez względu więc na postawę miejscowej ludności, UPA bez
jakichkolwiek sentymentów przystąpiłaby i tak do działania. Ale bez tego
autentycznego poparcia miejscowych mordy nie przybrałyby aż takiej skali ,
pewnie okrucieństwo nie byłoby takie straszliwe. Są w „Sprawiedliwych zdrajcach”
wypowiedzi , iż Polacy przed wojną wywyższali się , traktowali Ukraińców jako
coś w rodzaju niższej kategorii. Jest nawet w ostatnim rozdziale opowieść Ukrainki,
która pracuje teraz w Polsce, sprzątając domy. Kobieta jest światła, wykształcona,
z dużą wiedzą, a jej opowieść chociaż stawia
nas, współczesnych Polaków w niedobrym świetle, daje sporo do myślenia.
Jest też i próba znalezienia odpowiedzi na
pytanie, czy możliwe jest pojednanie polsko – ukraińskie. Są opisy
współczesnych czasów, gdy Polacy przyjeżdżają na tamte tereny, chcą zobaczyć
tamte miejsca. Ukraińcy nie są wobec tych przyjazdów niechętni. Autora książki traktowali
wyjątkowo życzliwie. Jest opis sytuacji, gdy w trakcie takiej wizyty jeden z
Polaków zaczął krzyczeć do Ukraińców, że są mordercami. Jedna z Ukrainek odparła mu, że
tak rzeczywiście było, ale teraz ona
proponuje kanapki i gorącą herbatę. Napięcie zostało rozładowane, ludzie
zaczęli ze sobą rozmawiać bez agresji. Dialog wydaje się więc być zasugerowany jako jedyne wyjście z tej sytuacji.
czwartek, 8 grudnia 2016
Stanisław Lem „Kongres futurologiczny” – audiobook, czyta Adam Ferency
Mogłabym
dodać podtytuł - Stanisław Lem „Kongres
futurologiczny” – audiobook, czyta Adam Ferency – czyli jak to jest, gdy
człowiek zabiera się do czytania czy słuchania tego rodzaju literatury, która
go nie pociąga i na której się nie zna.
Lem jest już legendą a jego twórczość to
dzieła wyjątkowe. To wie każdy. Tyle tylko, że w tych dziełach jest sporo
wątków filozoficznych, a ja wstyd przyznać, ale filozofię znam bardzo słabo i
nigdy mnie ona nie pociągała. Być może to
kwestia niewiedzy, może braku kogoś, kto byłby w stanie zafascynować innych tym
tematem. Ale jest jak jest. Z jednej
strony za filozofią nie przepadam, ale z drugiej, Lema chciałam poznać bliżej. Sięgnęłam
więc po „Kongres. Było mniej więcej tak, jak zlecał Hitchcock, czyli według
recepty, że na początku ma być trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma rosnąć. A
właściwie była to odmiana teorii Hitchcocka. Początku jeszcze dałam radę
wysłuchać i to nawet z pewnym, nikłym, bo nikłym , ale jednak zainteresowaniem,
a potem było coraz gorzej.
wtorek, 6 grudnia 2016
Arthur Conan Doyle „Studium w szkarłacie” – audiobook, czyta Janusz Zadura
Opowiadania
o Sherlocku Holmesie można czytać dla samej przyjemności czytania. Lata mijają,
pojawia się coraz więcej różnego rodzaju kryminałów i detektywów, a Sherlock
Holmes chyba na zawsze pozostanie
rozpoznawalny i to dla każdego niemal na całym świecie. Ma swoje dziwactwa, ale
w przyjaźni pozostaje wierny na całe życie. I zawsze i w teorii i w praktyce
głosi pochwałę intelektu i logicznego myślenia. W opowiadaniach brak jest epatowania
przemocą, jest za to empatia , nawet i zdarza się, że wobec zabójcy i jest
humanitaryzm. Do tego dochodzi pejzaż z mgłami, unoszącymi się nad londyńskimi
ulicami i nad Tamizą. I jeszcze nastój i grozy i tajemnicy. Tylko tyle i aż tyle.
Można się delektować bez końca, tak jak
i można kontemplować niemal bez końca dzieło sztuki. A dzięki audiobookom można
sobie zafundować Holmesa w drodze do pracy. „Studium w szkarłacie” traktowane jest
jako powieść, dla mnie to raczej dłuższe opowiadanie, jako audiobook trwa około
5 godzin.
niedziela, 4 grudnia 2016
Julian Fellowes „Belgravia”
Julian Fellowes znany jest głównie jako scenarzysta. Próbował trochę sił i w literaturze, ale to Belgravia” jest jego pierwszą powieścią. Jeżeli komuś podoba się serial „Downton Abbey” , czy film „Gosford Park” prawdopodobnie spodoba się i „Belgravia”.
Jest to powieść , której wydarzenia rozgrywają się w pierwszej połowie XIX wieku, a dzieją się one zarówno na salonach arystokratycznych tamtejszego Londynu, wśród przedstawicieli tzw. dorobkiewiczów, ale i wśród służby, pokojowych, kamerdynerów itp. Książka ta reklamowana jest wszędzie m. in. informacjami o tym, że opisywane dwie rodziny łączy wielki sekret. Ten sekret ma przyciągnąć czytelnika. Ale ten właśnie sekret czytelnik poznaje bardzo szybko, zaraz na początku książki, w pierwszym rozdziale , zdradzenie go tutaj nie będzie więc żadnym spojlerem. Otóż młoda Sophie Trenchard , pochodząca z dorabiającej się rodziny, miała romans z dziedzicem fortuny, młodym arystokratą, Edmundem Bellasisem. Jej ukochany zginął pod Waterloo, a ona jak się okazało, była w ciąży. W ukryciu, ale za wiedzą rodziców, urodziła dziecko, które z obawy przed skandalem, oddano rodzinie porządnego, bezdzietnego pastora. W kolejnych rozdziałach, rozgrywających się ponad 20 lat później , gdy owo dziecko czyli Charles Pope będzie już młodym mężczyzną, okoliczności spowodują, że tajemnica zostanie zagrożona. Oczywiście dochodzą do tego i inne wątki, inne osoby, inne romanse, inne tajemnice. Ciekawe jest to, że w miarę lektury okazuje się, że pewne wydarzenia wyglądały nieco inaczej, jak to się początkowo wydawało. Jest więc tym bardziej ciekawie.
wtorek, 15 listopada 2016
Magdalena Parys „Magik”
Dawno
nie czytałam tak wciągającej powieści.
Jest to książka z pogranicza
powieści obyczajowej, z doskonale oddanymi realiami życia w Berlinie, problemami
mieszkańców, a także z elementami
powieści sensacyjnej i z malutką domieszką tzw. spiskowej teorii dziejów. Ta
spiskowa teoria dziejów to nadal niemal wszechwładni funkcjonariusze dawnej
Stasi . To ostatnie było dla mnie zgrzytem, ponieważ jednak klimat Berlina i wszystkie pozostałe kwestie są
napisane świetnie, nie był to wielki problem. Jest to powieść, w której jednym z bohaterów
jest Berlin. Tak jak np. książki Donny Leon są też w pewnym sensie opowieściami
o Wenecji, „Lalka” Prusa jest o Warszawie, tak „Magik” jest o Berlinie.
Literacka Nagroda Unii Europejskiej z 2015r. była całkowicie zasłużona. Autorka
w dzieciństwie mieszkała wraz z rodzicami w Polsce, potem wszyscy wyemigrowali
do Niemiec, zna więc realia życia w obu tych państwach. Na jej przykładzie
doskonale widać, że prawdą jest, że gdy
ktoś chce pisać, to najlepiej, aby pisał o tym, na czym się zna i o czym ma
wiedzę.
Magdalena Parys jest ciekawą osobą,
kiedyś oglądałam z nią wywiad w Xiegarnii. Podawała m. in. ciekawostki,
związane z Niemcami. Wspomniała m. in., że gdy jej dziecko zaczęło chodzić do
szkoły, niemieckiej oczywiście, była na wywiadówce. Nauczycielka nakazała, aby
rodzice wypełniali dzienniczki, w których mieli zapisywać, ile czasu dziecku w
danym dniu się czytało. Parys była zaskoczona, ale okazało się, że takie
zachowanie nauczycielki to nie było nic wyjątkowego, że to jest norma. Niemcy
przywiązują olbrzymią wagę do czytania. Wpajają to dzieciom od małego tak, iż
potem dzieci nie mogą się już bez tego obejść.
Frances Hodgson Burnett „Mała księżniczka” – audiobook, czyta Kinga Preis
- Każda chyba dziewczynka czytała w dzieciństwie „Małą księżniczkę”. Ja też ją czytałam, ale jak się okazało, odświeżenie lektury po tak wielu latach nie zaszkodziło. Jest to tak piękna książka, że mogą ją przypomnieć sobie i dorośli. Mała dziewczynka, córka oficera brytyjskiego, stacjonującego w Indiach została przywieziona do Londynu, na pensję, ażeby mogła się wyedukować. Ojciec łożył na jej utrzymanie olbrzymie pieniądze, żyła w niewyobrażalnym luksusie. Po paru latach ojciec zmarł, stracił wcześniej wszystkie pieniądze, zainwestowane w fabrykę diamentów. Właścicielka pensji zrobiła wówczas z dziewczynki popychadło, bezpłatną służącą, którą bardzo źle traktowała, kazała jej zamieszkać na nieogrzewanym poddaszu i głodziła ją. Po około dwóch latach okazało się z kolei, że majątek ojca ocalał, Sara jest bajecznie bogata i odnalazł oraz wziął ją do siebie przyjaciel ojca.
Jak dla mnie to rzeczywiście jest klasyka literatury.
W książce nie wszystko, co się dzieje, jest piękne i przyjemne, jest też straszny
okres głodu, chłodu. Niektórzy izolują dzieci od takich informacji, ale autorka
nie. I tak jak w tej książce, jest też w życiu, nie zawsze jest przyjemnie. Są
gorsze i lepsze okresy. Te gorsze nie są niczym nadzwyczajnym i warto, żeby dziecko
– czytelnik, miało tego świadomość, żeby wiedziało, że nie zawsze wszystko
będzie fajnie, to co jest fajne, w jednej minucie może się skończyć, że jest
sporo niewdzięcznych i podłych ludzi. Że
trudny czas trzeba przetrwać i się nie zeszmacić.
piątek, 11 listopada 2016
Lilian Jacson Braun – „Kot, który lubił Brahmsa”
„Kot,
który lubił Brahmsa” to tom piąty z mojej ulubionej serii, o wcześniejszym,
czwartym tomie, pisałam tutaj. I właśnie w „Kocie, który lubił Brahmsa” następuje przełom w życiu Qwilla. Nasz bohater
wyjechał na wakacje, na kilka miesięcy. Wyjechał bardzo daleko, bo aż nad
Wielkie Jeziora. Otrzymał zaproszenie od
przyjaciółki swojej matki, bardzo leciwej już Fanny. Kobieta ta była
milionerką, zaoferowała Qwillowi mały domek w lesie do wyłącznej dyspozycji. Qwill z kotami i dwoma pudłami książek przejechał bardzo długi dystans i rozgościł się.
Poznał miasteczko i jego mieszkańców. Dość szybko zorientował się, że w okolicy
dzieje się coś niepokojącego. Płynąc łodzią mało co nie wyłowił trupa. Wśród miejscowych
krążyły pogłoski, że nad jeziorami krąży UFO. Ofiara zabójstwa w tym tomie padła
właśnie Fanny. I nieoczekiwanie okazało
się, że na mocy ostatniego testamentu jedynym dziedzicem gigantycznej fortuny uczyniła
Qwilla. Ale był warunek. Aby posiąść fortunę musiał przez 5 lat zamieszkać w
małej mieścinie Pickax, do której właśnie przybył . Równoznaczne było to z
porzuceniem pracy dziennikarza w gazecie, w której zapuścił już korzenie i w
której zaczął odnosić sukcesy. Ale można się domyślić, jak zadecydował.
niedziela, 6 listopada 2016
Henry James „Portret damy” – audiobook, czyta Ksawery Jasieński
Henry James zdaniem Donny Leon wie o nas
niekiedy więcej, niż my wiemy o sobie sami. Czy rzeczywiście tak jest ? Trochę
tak. W przypadku tej książki
sportretował on młodą Amerykankę, Izabellę Archer, która wyruszyła z ciotką do
Europy. Najpierw udały się do posiadłości ciotki pod Londynem, gdzie Izabella
poznała kuzyna Ralfa i jego ojca. Ralf i jego sąsiad lord Warburton zakochali
się w niej, lord dostał kosza, zaś Ralf nie ujawnił swoich uczuć. Izabella
odrzuciła też konkurenta z Ameryki, Caspara. W tym samym czasie dostała
olbrzymi spadek i wyruszyła w podróż po Europie. Po odrzuceniu oświadczyn
wspomnianych, wartościowych ludzi, wyszła za mąż za wdowca z Florencji, Osmonda,
wyjątkowo wrednego typa, który kochał tylko jej majątek.
O tej książce napisano dużo, nawet bardzo
dużo. Nie ze wszystkimi opiniami się
zgadzam. Nie zawsze zgadzam się nawet z samym narratorem. Zdaniem narratora
Izabella miała mocny charakter i była indywidualistką. Tak było tylko do
pewnego momentu. Początkowo ten jej indywidualizm ujawniał się w tym, że nie
miała zamiaru wyjść za mąż. W obecnych czasach jest to nie za często
prezentowane stanowisko, ale 150 lat temu rzeczywiście było to niespotykane,
szczęście kobiety utożsamiano przecież z zamążpójściem i rodzeniem dzieci. Według
narratora Izabella była kobietą
wyjątkowo inteligentną. Moim skromnym zdaniem niekoniecznie, gdzież była jej
inteligencja, gdy wybrała najgorszego możliwego konkurenta i nie przyszło jej
do głowy, że on ubiega się o nią dla pieniędzy?
niedziela, 23 października 2016
Donna Leon „Złote jajo”
Niepowtarzalny
znak firmowy Donny Leon to Wenecja jako miejsce akcji jej kryminałów. Tak jest
oczywiście i w przypadku „Złotego jaja”. Większość jej poprzednich książek czytałam,
poza „Ukrytym pięknem”, o którym pisałam tutaj, dawno temu i zlewają mi się one w jedną całość.
Ale całość ta jest unikalna i nie do
pomylenia z czymkolwiek innym. Komisarz Brunetti wraz z żoną Paolą i dwojgiem
dziećmi są Wenecjanami.
niedziela, 16 października 2016
Agata Christie „Pora przypływu”
W
„Porze przypływu” mamy okazję zaobserwować rodzinę Cloadów, w sytuacji gdy
zdarzyło się coś, czego w ogóle nie
brali pod uwagę, co uważali za niemożliwe. Ustami jednego z bohaterów _ Dawida - Agata Christie mówi: „Nie nauczyli
się państwo tylko jednej prawdy. Że na tym świecie nie ma nic pewnego.”
wtorek, 11 października 2016
Marcel Proust „Sodoma i Gomora” – cz. IV „W poszukiwaniu straconego czasu”
Kilkakrotnie pisałam już o „W
poszukiwaniu straconego czasu”, ostatnio tutaj.
W tym tomie alter ego autora po raz drugi przyjechał do uzdrowiska
Balbec i tam spędził około pół roku.
Opisując pobyt w Balbec, autor jak to czynił w poprzednich tomach, również
snuje masę refleksji, głównie o ludzkich charakterach i postawach, o muzyce, sztuce, architekturze,
i o całej masie różnorakich zjawisk, np. o przemijaniu czasu, o snach, o
przeczuciach i innych sprawach. Jak
sprawdziłam, akcja powieści rozgrywa się w 1900r. A co osobistych kwestii
głównego bohatera, to w Balbec przebywał z matką. W pobliżu wypoczywała też
Albertyna, w której był coraz bardziej zakochany. Kontakty towarzyskie
utrzymywał głównie z Verduinami, bogatymi snobami, a także z baronem de
Charlusem. Opis każdej sytuacji przeradza się u Prousta w masę dygresji i
rozmyślań. Streszczenie wszystkich refleksji absolutnie jest niemożliwe i
pozbawione sensu. Każdy czytelnik na co innego zwróci uwagę, a gdyby książkę czytał
drugi raz, to zwróci uwagę pewnie na coś
jeszcze innego. A ja skupię się na tym, co mi dało najwięcej do myślenia.
Zasygnalizuję garść rozmyślań na różne
tematy, a te rozmyślania nie będą wcale miały ze sobą związku.
środa, 5 października 2016
Lilian Jackson Braun „Kot który nie polubił czerwieni”
Wpadłam
ostatnio na ciekawy pomysł , jak przy braku czasu przeczytać większą liczbę
książek. Przed położeniem się spać, już w łóżku, z reguły coś czytałam , teraz
zaś zabieram się wówczas za coś innego, niż w ciągu dnia. I tym sposobem
przeczytałam właśnie kolejne, czwartą i piątą część mojej ulubionej, pogodnej serii,
czyli „Kota, który…”. O każdej napiszę w odrębnych postach. Chronologicznie „Kot
który nie polubił czerwieni” jest to część czwarta, ale to jednocześnie to ostatni
tom utrzymywany w tej samej konwencji, tzn. Qwill jest dziennikarzem i w każdej
książce zajmuje się inną tematyką do opisywania, np. dzieła sztuki,
wnętrzarstwo itp. W następnym tomie nastąpi przełom, będzie równie ciekawie, może
nawet bardziej ciekawie, ale już inaczej.
piątek, 30 września 2016
Frank Wynne „To ja byłem Vermeerem”
Słuchając
nie tak dawno „Szmaragdowej tablicy”
zainteresowałam się fragmentem, w którym
w czasie wojny niemiecki oficer musiał dostarczyć Himmlerowi oryginał obrazu
Giorgonego pt. „Astronom”. Ponieważ nie
mógł go zdobyć, wpadł na pomysł, że znajdzie dobrego fałszerza, który taki
obraz namaluje. Ponieważ „Astronoma” nikt z Niemców nigdy nie widział, fałszerz
miał pełną swobodę co do tego, co ten obraz konkretnie miałby przedstawiać.
Problem polegał tylko na tym, że znawcy przy pomocy laboratoriów niemieckich mogli
wykryć, że obraz powstał w innym okresie czasu, niż żył Giorgone. Fałszerz miał
na swoją pracę 2 tygodnie. Na tego, a nie innego fałszerza wskazał inny
niemiecki oficer, który zajmował się, mówiąc wprost, rabowaniem dzieł sztuki z
muzeów europejskich, znał się więc wyśmienicie na rzeczy. Plan się powiódł,
fałszerstwo nie zostało wykryte. Słuchając tego, uznałam, że jest to kompletna
bzdura, że nawet w ramach fikcji literackiej, należałoby trzymać się pewnych
realiów, a fałszerstwo takie nie jest przecież możliwe. Ale zaczęłam drążyć ten
wątek, przeszukując internet. I okazało się, że byłam w błędzie.
sobota, 24 września 2016
Marcin Wroński „Portret wisielca”
Jak zwykle w serii z Zygą każdy tom rozgrywa się w innym środowisku. Tym razem jest to głównie środowisko studenckie, dotyczy dwóch uczelni, katolickiej, czyli KUL-u i wyższej rabinackiej. Mamy więc do czynienia głównie z narodowcami sprzed stulecia i z Żydami. W tym przypadku mieszkają w jednym mieście, mijają się często na ulicach, można się więc domyślić, że było gorąco. Wydarzenia rozgrywają się w latach 30-tych. I są dwa trupy, aby było po równo, jeden to Żyd, Natan, utopiony w mykwie, a drugi to Polak, katolik, Stanisław Ździech , znaleziony jako powieszony. To jemu robiono pośmiertne zdjęcie, które pokazywano świadkom w czasie śledztwa i stąd też tytuł książki. Zyga musi ustalić, czy te dwa zabójstwa się łączą, no i kto zabił. W tym tomie wydarzenia toczą w jednej przestrzeni czasowej, nie ma znanego z innych tomów , prowadzenia wydarzeń w dwudziestoleciu i w okresie powojennym.
wtorek, 20 września 2016
George Orwell „Folwark zwierzęcy” – audiobook, czyta Wiesław Michnikowski
Powrót do „Folwarku zwierzęcego” okazał się ciekawym
eksperymentem. Ku swojemu zaskoczeniu, sporo rzeczy już nie pamiętałam, pamiętałam tylko ogólna wymowę. Orwell opisał
w formie satyry rewolucję październikową z 1917r. , ale jednocześnie opisał też
ponadczasowe państwo totalitarne. Zaskakujące, że był w stanie opisać wszystko
tak trafnie, zmarł przecież w 1950r, o totalitaryzmach nie było wówczas wiadomo
tak wiele, jak teraz. Wystarczyło mu, że walczył w wojnie domowej Hiszpanii,
zorientował się dość szybko, jak wyglądają chociażby Brygady Międzynarodowe z
ZSRR.
wtorek, 13 września 2016
Kristina Sabaliauskaite „Silva Rerum” - audiobook, czyta Wiktoria Gorodeckaja
„Silva rerum” to wyśmienita książka, którą jestem zachwycona i czekam już z
niecierpliwością na to, aż dokonany zostanie przekład na j. polski pozostałych
dwóch tomów. Książka jest sagą rodzinną, pierwszy tom rozgrywa się w XVII
wieku, częściowo w wiejskiej posiadłości Milkonty, częściowo zaś w Wilnie. Jest
sagą nietypową. Ale o tym później. Od kiedy zaczęłam słuchać tej książki, nie
mogę przestać myśleć o tym, dlaczego prawie w ogóle nie sięgam, tak jak zresztą
i większość czytelników, po literaturę z Europy Środkowej. Wyłamuje się z tego
schematu w pewnym stopniu literatura czeska. Ale z węgierskiej przez kilka lat
przeczytałam jedną pozycję, a innych np. bułgarskiej, słowackiej , słoweńskiej
czy rumuńskiej zupełnie nic. Tak samo jest z krajami nadbałtyckimi, ich
literatury w ogóle nie czytuję, nie znam ani litewskiej, łotewskiej , ani
estońskiej. „Silva rerum” pokazała, jak
fascynujące książki powstają wokół nas. Nie jestem pewna, z czego to wynika, że
tak mało sięga się po te właśnie pozycje, z tych krajów. Bogatsze państwa z
pewnością dysponują większymi funduszami na promocję swoich autorów, ich nagrody
literackie są najbardziej znane, np. Nagroda Bookera, National Book Award,
nagroda Goncourtów, Nagroda Pulitzera i
inne. Ale czy przez to literatura innych
krajów jest gorsza? Promocja literatury
innych krajów w porównaniu do tych najbogatszych jest właściwie żadna. Książki
angielskie czy amerykańskiej prościej jest znaleźć, promowane non stop stają
się bestsellerami, wystarczy wejść do księgarni i są pod ręką. Mnie osobiście wydawało się, że mam już dosyć
czytania o tym, co znam, czyli o Europie Środkowej, a chętnie poczytałabym o
miejscach, gdzie ludzie mają inne nieco problemy, żyje im się lepiej,
przynajmniej w sensie materialnym. Ale jak się okazało, nie do końca słuszny
był ten tok rozumowania. Opowieść rozgrywająca się w Wilnie, które kiedyś było naszym miastem,
które kojarzy mi się z Mickiewiczem, napisana przez litewską pisarkę, okazała
się fascynująca.
niedziela, 11 września 2016
Lilian Jackson Braun „Kot, który się włączał i wyłączał”
Raz na jakiś czas sięgam po ulubioną
serię „Kot, który….”, o której nie jednokrotnie już pisałam chociażby tutaj. „Kot, który się włączał i
wyłączał” to tom trzeci. Qwill mieszka już z dwoma kotami, Koko i Yum Yum ,
problem polega jednak na tym, że mieszkać nie gdzie, nie ma własnego domu czy
mieszkania i tuła się po różnych wynajmowanych miejscach. Musiał opuścić luksusowy
apartamentowiec, w którym dzięki łucie szczęścia zamieszkiwał za darmo w
poprzednim tomie. Teraz mieszka w zapyziałej norze, czymś w rodzaju motelu ze
ścianami, przez które wszystko słychać. Nadal jest dziennikarzem.
wtorek, 6 września 2016
Viveca Sten „Na spokojnych wodach”
Dwadzieścia czy trzydzieści lat temu powieści kryminalne uchodziły za literaturę dużo gorszej jakości, tak jak filmy klasy B czy C, a może i jeszcze gorzej. Gdyby ktoś, kto kryminałami się nie interesuje, sięgnął po „Na spokojnych wodach” uznałby, że to beznadzieja, i że „nic się nie zmieniło, w końcu to kryminał.”
„Na spokojnych wodach” to zdecydowanie fatalna literatura. Myślę nawet, że na studiach, na polonistyce lub może bardziej na skandynawistyce, ktoś z wykładowców mógłby zlecić przeczytanie tej książki po to, aby móc potem wypunktować, dlaczego jest tak bardzo zła.
niedziela, 4 września 2016
Ryszard Kapuściński „Podróże z Herodotem” audiobook , czyta Stanisław Brejdygant
Jakiś
czas temu przeczytałam niemal wszystkie, no prawie wszystkie, książki Kapuścińskiego.
Pozachwycałam się nimi i odłożyłam na
półkę. Przypominałam sobie o nich w trakcie przeprowadzek, a parę tygodni temu
przypadkowo natknęłam się na audiobooka.
Od dawien dawna lubię co jakiś czas wracać do starych lektur, wspominałam już o
tym. O powracaniu do starych lektur pisze m. in. i Kapuściński w „Podróżach z
Herodotem”. I zgadzam się z nim
całkowicie. Gdy sięgamy po określoną książkę kolejny raz, nie jesteśmy już tą
osobą, która czytała tą książkę wcześniej, mamy inne doświadczenia osobiste,
zawodowe, dodatkowe książki czy filmy za sobą, w tym czasie zmienił się też
świat. I książka już też nie jest ta sama, odkrywamy w niej coś nowego, na co
wcześniej nie zwróciliśmy uwagi, albo co wydało się nam nieważne. „Dzieje”
Herodota były dla Kapuścińskiego jedną z ważniejszych książek, zabierał ją ze
sobą w podróże przez kilkadziesiąt lat. A
ja z kolei w „Podróżach z Herodotem”, odkryłam sporo nowych kwestii, a z kolei pod
ich wpływem nasunęło mi się całkiem sporo refleksji, które wcześniej mi się nie
nasuwały.
poniedziałek, 29 sierpnia 2016
Javier Marias „Tak się złe zaczyna”
Kilkakrotnie
już to pisałam, a po lekturze kolejnych książek Mariasa tylko się w tej tezie
utwierdzam. Javier Marias to zdecydowanie mój ulubiony współczesny pisarz. Od
paru lat już, podobnie jak i wiele innych osób,
kibicuję mu w tym, aby dostał literackiego Nobla. W moich prywatnych rankingach najlepszych
książek roku zawsze jest w czołówce. Wszystko u niego idealnie współgra, treść
i forma. O głębi rozważań psychologicznych pisałam już kilkakrotnie przy okazji
innych książek, tutaj - "Twoja twarz jutro", tutaj - "Serce tak białe", tutaj-"Zakochania" i tutaj - "Jutro w czas bitwy o mnie myśl". Nikt chyba tak, jak on nie potrafi opisać
człowieka, tego co robi, co ukrywa, jakie są jego motywy. Nie wspomniałam nigdy
jeszcze o języku. Język u Mariasa jest
piękny. Panuje teraz niejako moda na grafomanię. Pisać każdy może , podobnie jak i chociażby
malować. Tylko że gdy nie ma się talentu literackiego, może to być i lekkie i
fajne i przyjemne, takie rzeczy zresztą też czytuję, ale ta pisanina pozbawiona
jest wówczas wartości literackich. Wystarczy przeczytać parę akapitów Mariasa i
wiadomo już, co to znaczy – mieć talent.
środa, 24 sierpnia 2016
Carla Montero „Szmaragdowa tablica” – audiobook, czyta Joanna Jeżewska
Strasznie
długi jest ten audiobook i strasznie nierówny. Podczas słuchania targały mną
raz po raz sprzeczne odczucia. Z jednej strony
wciągał w inny świat, głównie gdy mowa była o dziełach sztuki, handlu
nimi czy fałszowaniu ich, a w innych miejscach irytował niedorzecznie
prowadzoną akcją lub indolencją autorki.
Jazda samochodem z nim wydawała mi się mimo wszystko jednak zawsze
krótsza, bez względu na odległość i przyjemniejsza. To trochę tak, jak z
różnymi durnymi serialami, gdy już ktoś się wciągnie, to ciężko jest zrezygnować
i przestać oglądać.
Wydarzenia
rozgrywają się w dwóch płaszczyznach czasowych. Współcześnie Ana, młoda
Hiszpanka, historyk sztuki, kustosz w muzeum , otrzymała od narzeczonego
Konrada propozycję, aby odnalazła obraz „Alchemik” Giorgonego, malarza
wczesnego renesansu. Szukając go natrafiła na ślad rodziny Bauerów, do których
niegdyś on należał, trop urywał się w czasie drugiej wojny. I część wydarzeń to
właśnie te, które rozgrywają się podczas wojny, a główną ich bohaterką jest z
kolei Sara, młoda Żydówka. Zarówno we współczesności, jak i wątku wojennym obie
kobiety przeżywają romanse, szczególnie absurdalny jest romans Sary, zakochała
się w oficerze SS, który przyczynił się do zabicia jej ojca. Na marginesie
dodać trzeba, że nie istnieje dzieło „Alchemik” autorstwa Giorgonego, jest to wytwór
wyobraźni autorki, ale to akurat nie jest wielkim problemem, w tym przypadku
Montero zgrabnie z tego wybrnęła. W książce
jest to obraz, który widzieli tylko nieliczni.
Szczególnie ciekawe wątki to właśnie te związane ze sztuką, bo autorka
opisała zafascynowanie sztuką Niemców, głównie tych najwyżej postawionych,
łącznie z Hitlerem i autentyczną obsesję na punkcie poszukiwań czegoś
nadprzyrodzonego, co może zapewnić panowanie nad światem. Sam Giorgone był malarzem
tajemniczym, jego obrazy można odczytywać na różne sposoby. Ana specjalizowała
się właśnie w Giorgonem.
Irytujące delikatnie mówiąc były dla mnie wątki
, związane z wojną. Wiedza autorki jest porażająco niska, momentami żenująca,
wydaje mi się, że żaden polski pisarz nie napisałby podobnych bzdur. W niektórych fragmentach miałam ochotę dać sobie spokój ze słuchaniem.
Żaden Polak nie wymyśliłby chyba historii o Żydówce zakochanej w trakcie wojny
w oficerze SS, który był „dobrym Niemcem” i z narażeniem życia własnego i
swojej rodziny ratował Żydówkę. A jakby było jeszcze mało, to do pomysłu
ocalenia Sary przekonywał samego Himmlera. Himmler zaś nie mając nic lepszego
do roboty godził się na taką rozmowę i rozważał problem, czy Sara powinna być stracona,
czy nie. Szczytem idiotyzmu było
wymyślenie stowarzyszenia, w skład którego wchodziło dwóch byłych niemieckich
oficerów, ocalona Żydówka i Lew Trocki.
Przykłady nonsensów można mnożyć. Wiadomo, że Hiszpanów nie dotknęła
druga wojna, byli wówczas świeżo po swojej wojnie domowej, ale żeby pisać takie
bzdury, to już przesada. To, co
wymieniłam, to tylko przykłady tych bzdur. Jest ich dużo więcej.
Nasunęły mi się od razu porównania z
romansem wszechczasów, czyli z „Jeźdźcem miedzianym”, o którym pisałam tutaj. W
porównaniu do „Szmaragdowej tablicy” „Jeździec” wydaje mi się teraz wręcz
arcydziełem. W tamtym przypadku autorka miała wiedzę o realiach życia w
Leningradzie w czasie wojny, można było sporo się nauczyć. I wciągał
zdecydowanie bardziej.
Interpretacja książki w wykonaniu Joanny
Jeżowskiej jak to się mówi - może być. Nic nadzwyczajnego, ale mogło być
gorzej. I nie mogę na zakończenie nie podnieść jeszcze jednej kwestii, zakończenie
jest niebywale rozwlekłe, ciągnie się kilka godzin, miałam już dosyć.
3/6
niedziela, 14 sierpnia 2016
Lilian Jackson Braun - „Kot, który jadał wełnę”
Pisałam
już kilkakrotnie o książkach Lilian Jackson Braun, a właściwie o jej serii o
Qwillu i jego dwóch wspaniałych kotach. O całym cyklu i o pierwszym tomie pt. „Kot,
który czytał wspak” pisałam tutaj i tutaj. Ostatnio w wolnej chwili zaczęłam
znowu do całości wracać. Książki te nadal są dla mnie fascynujące, ciepłe, pogodne a do tego zawsze
jest, jak to w kryminałach bywa, morderstwo w tle.
W tomie drugim Qwill nadal jest dziennikarzem
w tej samej miejscowości, co poprzednio. Zaledwie jednak dowiedział się czegoś
o sztuce, redaktor naczelny zlecił mu, aby zaczął zajmować się wnętrzarstwem. O
tym temacie, podobnie jak wcześniej o sztuce, Qwill nie miał pojęcia. Tego typu
zmiany również powodują, że cały cykl tak bardzo mi się podoba. Qwill nie
zajmuje się niczym wyjątkowym, ale tym, co jest w zasięgu ręki każdego
człowieka. Każdy gdzieś mieszka i nie
chodzi o to, aby po lekturze książki, każdy stał się fanem magazynów
wnętrzarskich. Ale zwrócenie chociażby odrobiny uwagi na tego typu sprawy z
pewnością może podnieść komfort życia. To
samo właściwie odnosi się do tomu pierwszego. Nie każdy interesuje się sztuką, Qwill
też po epizodzie „krytyka sztuki” również nie stał się fascynatem malarstwa.
Ale zainteresował się nim i jego życie stało się jeszcze barwniejsze, okazało
się , że na wyciągniecie ręki są różne fascynujące rzeczy. Odnośnie
wnętrzarstwa, przykładowo jeden z jego znajomych, dekorator wnętrz,
zaprezentował mu ciekawe spojrzenie na sposób urządzenia domów. Dla mnie było
to dość nowatorskie, bo nigdy do tych spraw nie przywiązywałam wagi i
zabrzmiało to jak abstrakcja, aczkolwiek bardzo intrygująca abstrakcja.
Mianowicie zakomunikował mu , że pokaże mu „wystrój, w którym jest wyobraźnia i
śmiałość, mniej konwencjonalnej gustowności, a więcej ducha”. Już samo takie podejście
potrafi zaintrygować. Chociaż Qwill starał się, pisanie o tej tematyce
sprawiało mu początkowo problemy, zbierał więc porady, np. aby nie pisał o
draperiach – zasłonki. Ja z pewnością na zasłonki mówię zasłonki. W tym tomie
nasz bohater, nadal nie mający własnego mieszkania, zamieszkał chwilowo w
nowoczesnym apartamentowcu.
W pierwszym
tomie Qwill stał się raptownie opiekunem syjamczyka – Koko. W drugim tomie opisane
jest, jak to kocurek zaczął stwarzać problemy, nie jadł, niszczył rożne
przedmioty itp. Qwill jako początkujący opiekun miał spory problem, dopiero w
nowej roli się odnajdywał. Kociarze domyślają się, co to oznacza. Kotek
cierpiał z powodu samotności, Qwill często i długo przebywał poza domem. Qwillowi
doradzono, aby znalazł drugiego kotka i problem się rozwiąże. Drugi kotek, a właściwie
koteczka Yum Yum pojawiła się dopiero pod koniec książki i faktycznie problemy
z Koko wówczas ustały. Od tego właśnie tomu przez cały cykl dziennikarz
występować będzie w towarzystwie dwóch syjamczyków. Szybko chwycił kociego bakcyla, w tym tomie zwierzył
się Koko, mówiąc, że w obecnych czasach wszyscy musimy być konformistami, a
jedyne niezależne istoty, jakie pozostały, to koty.
W tym tomie występuje również, znany z tomu
pierwszego kolega Qwilla, jego szef, Arch Ricker, kolega ze szkolnej ławki. On również
występować będzie przez cały cykl.
A co do historii kryminalnej z tego tomu,
to zaczęło się od tego, że Qwill napisał artykuł o wspaniałej rezydencji,
której właściciel kolekcjonował kamienie szlachetne, oprócz artykułu opublikowano
też zdjęcia. Błyskawicznie doszło do kradzieży kolekcji, a żona właściciela
zmarła w dość niejasnych okolicznościach.
W tych to właśnie okolicznościach
Qwill zaczął stawać na nogi po różnych życiowych zawirowaniach. Alkoholizm,
bezrobocie, rozwód zaczęły coraz bardziej się oddalać. Zaczął coraz rzadziej myśleć,
jak to świetnie było niegdyś być dziennikarzem śledczym. Pisanie o sztuce czy
potem o wnętrzarstwie zaczęło go coraz bardziej wciągać. Wciągał się też coraz bardziej w nowy dla niego, koci świat. Odnowił
przyjaźń z Archem Rickerem. Nawiązał z innymi, nowo poznanymi osobami, np. z
fotografem z gazety. Nie biadolił, że kiedyś tak świetnie mu się powodziło,
zaczął się cieszyć tym, co miał tu i teraz. Jako dziennikarz, rozmawiający z
ludźmi, nie mógł być egocentrykiem, koncentrował się na rozmówcy, a nie na
sobie. Ciekawe są fragmenty, jak to robił, że ludzie szybko mu się zwierzali ze
swoich problemów. No i nadal czytał książki.
5/6
niedziela, 7 sierpnia 2016
Piotr Zychowicz – „Żydzi”
W
dalszym ciągu skrupulatnie czytam Zychowicza i nadal jestem jego fanką. Pisałam
już o „Obłędzie 44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując powstanie warszawskie” , „Pakcie Ribbentrop – Beck” i o „Opcji niemieckiej”.
Wspólny mianownik, jaki łączy te książki to głównie pisanie o rzeczach mało
znanych lub w ogóle nie znanych i
szalenie kontrowersyjnych . Tak samo sytuacja wygląda z „Żydami”. Różnica
polega na tym, że „Żydzi” są książką , na którą składa się zbiór tekstów
historycznych, pisanych dla czasopism, w większości opublikowanych w ostatnich
latach, jak również wywiady głównie z historykami różnych narodowości, również
poprzednio już publikowanymi. Tym razem reklama mówi prawdę, rzeczywiście to ta
książka Zychowicza jest najbardziej kontrowersyjna. Jest jeszcze bardziej
kontrowersyjna, niż „Obłęd” , nie każdy interesuje się powstaniem warszawskim,
a o Żydach każdy ma coś do powiedzenia, mniej lub bardziej sensownego. Nie jest
to książka dla tych, którzy uważają, że w historii narodu żydowskiego nie ma
żadnych białych plam, że zawsze wszystko było sprawiedliwie i świetnie. Ale nie
jest to też książka dla antysemitów, przeczytawszy niektóre teksty będą srodze
zawiedzeni. I wreszcie - książka wbrew pozorom nie jest tylko i wyłącznie o
Żydach, traktuje ona o różnych kwestiach i postaciach, które mają lub miały
związek z Żydami. Dotyczy i historii i współczesności. No i nie ulega
wątpliwości, że całość jest dla miłośników historii, którzy mają o niej jakie
takie pojęcie, autor nie tłumaczy chociażby,
co wydarzyło się 17 września.
Teksty są zgrupowane w cztery rozdziały.
Pierwszy to rozmowy z żydowskimi historykami o Żydach. Rozmówcy z racji od
dawna głoszonych poglądów są wyjątkowo kontrowersyjni. Potem są już rozmowy o
Żydach, ale nie z Żydami. Kolejny rozdział to „Komuniści, syjoniści,
kolaboranci”. I rozdział czwarty dotyczy „Żydów a 17 września”. Część podjętych
tematów jest szeroko omawiana i dyskutowana od dawna na łamach mediów , np.
kwestia tego, na jaką skalę Polacy w czasie wojny Żydom pomagali, a na jaką ich mordowali lub
denuncjowali czy okradali. Ale są tematy mniej znane lub naświetlane zupełne
inaczej, niż gdzie indziej. A o niektórych
tematach z kolei prawie w ogóle się nie mówi, bo już samo zainicjowanie go jest
źle widziane i temu, kto nad nim się pochyla, przypinana jest łatka antysemity.
Dotyczy to chociażby kwestii Żydów komunistów. A z kolei o 17-tym września i odnoszeniu tej kwestii do postaw
Żydów wobec wkraczającej czerwonej armii
nie mówi się w ogóle , mało kogo to w ogóle interesuje.
A oto garść przykładów. W jednym z rozdziałów
historyk amerykański żydowskiego pochodzenia profesor Finkelstein stwierdza, że
Żydzi amerykańscy wymusili na mediach i na amerykańskich uczelniach taki punkt
widzenia, w myśl którego tylko Żydzi mogą być pokazywani jako naród, który ucierpiał w czasie wojny, przedstawiciele
innych narodowości zaś mogą być ukazywani jedynie jako zabójcy lub denuncjatorzy.
Gdy ktoś prezentuje inny pogląd nie zrobi kariery.
Jeden z rozdziałów dotyczy Piusa XII, papieża
z czasów wojny, powszechnie uważanego za antysemitę, który swoją rzekomą biernością
wobec niemieckich zbrodni przyczynił się do śmierci wielu Żydów. Okazuje się,
że było zupełnie odwrotnie, przytoczone są dane, z których wynika, że ocalił on
olbrzymie rzesze Żydów. I całe szczęście, że jako głowa Kościoła nie zajął oficjalnego
stanowiska w sprawie eksterminacji ludności żydowskiej, gdyby tak zrobił,
błyskawicznie przestałby być papieżem i jakakolwiek pomoc byłaby już wówczas
niemożliwa. Co zaskakujące, bezpośrednio po wojnie odbierał on wyrazy
wdzięczności również od Żydów. A dlaczego w powszechnym odczuciu jest on
odbierany jako antysemita i niemal poplecznik morderców? Według Zychowicza i
materiałów, na które się powołuje, Pius XII „zawdzięcza” to specjalnej operacji
propagandowej, zrealizowanej przez KGB, dla której była to jedna z form walki z
Kościołem.
Inne kwestie to chociażby sprawa statku pasażerskiego
St Louis, który przed wojną regularnie kursował pomiędzy Niemcami a USA. W maju
1939r. na jego pokład wsiadło prawie 1000
Żydów, którzy mieli legalne wizy i uciekali przed zbliżającą się zagładą.
Zamierzali oni wysiąść na Kubie. Okazało się, że Kuba zmieniła przepisy i
anulowała wszystkie zezwolenia na pobyt.
Kapitan statku z Kuby popłynął więc na Florydę, ale amerykańska straż przybrzeżna zatrzymała
statek. Roosvelt chciał jak najdłużej być prezydentem, a społeczeństwo
amerykańskie było wyjątkowo nieprzychylne przyjmowaniu Żydów, nikt nie
zdecydował się na zmianę restrykcyjnych przepisów. Statek odprawiono więc z USA
i musiał zawrócić do Europy, przywódcy państw europejskich okazali się w tym
konkretnym przypadku mniej cyniczni od Roosvelta i kilku z nich zgodziło się przyjąć Żydów. Tylko co z
tego? Przeważająca większość tych Żydów zginęła po wybuchu wojny. To skrajny przykład obłudy, o
którym mało słychać.
Najciekawsze i najmniej znane kwestie
znaleźć można w rozdziałach o komunistach, syjonistach i kolaborantach oraz o
17-tym września. Problem 17-ego września sprowadza się, generalizując, do tego, że armia czerwona witana była przez
Żydów entuzjastycznie, a co gorsze denuncjowali oni często Polaków. Szkoda, że
w przeciwieństwie do tematyki obozów zagłady, getta itp. kwestii, o tym właśnie
problemie nie ma żadnych merytorycznych dyskusji. Dobór rozmówców w wywiadach,
przedrukowanych w „Żydach” jest taki, iż na łamach książki w pewnym zakresie można
przeczytać coś w rodzaju dwugłosu.
Książki Zychowicza mają to do siebie,
że czyta się je rewelacyjnie. Co z tego, że istnieją prace naukowe historyków z tytułami naukowymi,
skoro z uwagi na hermetyczny język i styl pisania, poza innymi pracownikami
naukowymi mało kto je czyta. Jak już pisałam przy okazji innych książek tego
autora, Zychowicz może drażnić, można się z nim zgadzać lub nie zgadzać, ale
nikt podczas czytania nie nudzi się. Chociaż autor jest historykiem z zawodu,
jego książki nie są pracami naukowymi. Dzięki temu może robić więcej, niż zawodowy
historyk. Historyk z tytułem naukowym nie rozważa alternatywnych wersji
historii, nie ocenia politycznych posunięć w kategoriach moralnych, niestety
rzadko kiedy skupia się na tematach kontrowersyjnych, bezpieczniej dla niego jest
konformistycznie zajmować się tematyką, która nie wzbudza wielkich emocji,
dzięki temu nikomu się narazi. Zychowicz
zaś nie ukrywa swojego subiektywnego punktu widzenia, rozważa historie
alternatywne. I dzięki temu go czytam.
6/6
wtorek, 2 sierpnia 2016
Hakan Nesser „Karambol”
Latem, szczególnie w upały, czytam więcej książek
luźniejszych, niż zwykle. „Karambol”, kryminał z cyklu z komisarzem Van
Veeterenem był lekturą wyjątkowo udaną. Od dawna nie czytałam tak bardzo wciągającej
książki. Zajęło mi to dwa popołudnia, a gdy zaczęłam, wszystko inne musiało
zejść na drugi plan, zburzyłam cały harmonogram różnych spraw, które miałam do
załatwienia. Pod względem wciągania w lekturę ten tom był porównywalny chyba
tylko z Lee Child`em. Zapomniałam o wszystkich innych sprawach i przez jakiś
czas żyłam w świecie Nessera. Autor wymyślił nie tylko oryginalną akcję, ale i w
równie oryginalny sposób o niej opowiedział. Nie doszukałam się w tej książce
ani drugiego, ani trzeciego dna, ani nadzwyczajnych rozważań psychologicznych,
ale jest to bez wątpienia rzecz bardzo dobrze napisana i dająca do myślenia.
Wydarzenia rozpoczynają się fragmentem,
który opisuje, co robi „Mężczyzna, który wkrótce miał zabić” i co dzieje się „Chłopakiem,
który wkrótce miał umrzeć”. Mężczyzna wsiadł do samochodu, będąc nietrzeźwym w
fatalną pogodę, nocą i potrącił tego chłopaka. Znamy więc przebieg zdarzenia,
wiemy mniej więcej, kim był zabity, nie wiadomo natomiast, kim jest kierowca,
który zabił. Wkrótce potem zabójca zabił ponownie kolejną osobę, tym razem z
zimną krwią. Dlaczego tak się stało, chętni przeczytają. Autor opisuje
oczywiście poczynania ekipy śledczej, a czytelnik wie, czy ekipa ta zmierza w
prawidłowym kierunku, komu z ekipy najlepiej idzie dedukcja.
A
co do zabójcy to normalny człowiek, jakby się wydawało, w przeciągu kilku
tygodni przeistoczył się w potwora. Sam
tak powiedział o sobie w końcowej scenie – „Jeszcze dwa miesiące temu byłem normalnym
człowiekiem”. A może potwór w nim drzemał i czekał na okazję, aby się obudzić? Pierwsze
wydarzenie w pewnym stopniu było przypadkowe, ale potem degrengolada moralna zabójcy
postępowała w zastraszającym tempie. Czy z każdym innym by tak było? Pewnie
nie. Ale czy na pewno? Jest się nad czym zastanowić. Jeden z bohaterów książki
przypomniał teorię kul bilardowych . Każdy, tak jak i kule toczy się po
gładkiej, równej powierzchni . „Prędkość i kierunek są ustalone, ale nie sposób
przewidzieć, co stanie się, gdy się zderzymy i potoczymy w innym kierunku”.
„Karambol” jest zdecydowanie lepszy od
tomu „Jaskółka. Kot. Róża. Śmierć” tego samego autora. Tą drugą książkę
czytałam jakiś czas temu i teraz nie byłabym w stanie jej opowiedzieć, zlała mi
się w pamięci z innymi kryminałami. „Karambol” jest na tyle oryginalny, że nie
sposób go pomylić z czymkolwiek innym. Sądzę, że nawet za parę lat będę w stanie
go opowiedzieć. I to wciąganie czytelnika jest tak niepowtarzalne, że już za
samo to warto „Karambol” przeczytać.
5/6
środa, 27 lipca 2016
Ian Rankin – „Święci Biblii Cienia”
Jestem w trakcie poszukiwań kolejnego cyklu książkowego z detektywem czy policjantem w roli głównej. Został mi zaledwie jeden nieprzeczytany tom z Zygą autorstwa M. Wrońskiego i nie chcę się czuć jak sierotka pozbawiona ulubionej lektury i bez jakiegokolwiek zamiennika. Iana Ranikna nie czytałam dotychczas nic. Jak się okazuje, był to błąd, jest to pisarstwo zdecydowanie warte poznania.
„Świeci Biblii Cienia” to jedna z chyba kilkunastu lub może nawet i dwudziestu powieści, rozgrywających się w Edynburgu z policjantem Johnem Rebusem w roli głównej. Ten konkretny tom odbierałam jako opowieść o przemijaniu i powolnym godzeniu się ( lub i nie godzeniu się) z upływem czasu i związanymi z tym zmianami w każdej dziedzinie życia. Rebus powrócił z zawodowej emerytury. I jakby się ocknął z długiego snu. Świat dookoła wygląda zupełnie inaczej. Prawie wszyscy korzystają z komputera i internetu , on ma z tym problem. Jego pokolenie już jest jakby na wylocie. Jego szefową została znacznie młodsza od niego koleżanka. Sposób pracy w policji i metody są zupełnie inne, niż kilkadziesiąt lat wcześniej. Z ramienia półświatka miastem „rządzi” smarkacz, który dawniej mógłby być co najwyżej chłopcem na posyłki. Przykłady tych zmian można mnożyć. Rebus spotkał się dawnymi kolegami i raptem zorientował się, że tak naprawdę do końca ich nie znał. Każdy z nich coś przed nim urywał. Co ważne - Rebus jest samotnym mężczyzną, którego opuściła żona, a z dorosłym dzieckiem nie utrzymuje żadnego kontaktu, nie wiadomo, kim ono jest, gdzie mieszka itp. Wygląda na to, że niemal wszystko poszło u niego nie tak, jak z pewnością wcześniej by chciał.
W tym tomie Rebus prowadzi śledztwo w sprawie wypadku drogowego, który wydaje mu się podejrzany. Pozornie wszystko jest ok, ale dręczy go pytanie, dlaczego dziewczyna, będąca ostrożnym kierowcą, brawurową jazdą doprowadziła do wypadku. Równolegle do tego konieczne jest cofnięcie się do przeszłości, mniej więcej około 30 lat wstecz. Nasz bohater wówczas dopiero zaczynał swą karierę. W czasach współczesnych wyszło na jaw, że jego koledzy, policjanci, właśnie mniej więcej 30 lat wcześniej nagminnie łamali prawo, a niewykluczone że również dokonali zabójstwa. Szefowa Prokuratury wpadła na pomysł, aby ponownie przeprowadzić jedno ze śledztw, to właśnie które rozpoczęło się 30 lat wcześniej. I właśnie w ramach tego nowego śledztwa zbadane będzie, jak mocno koledzy Rebusa naginali prawo i czy byli zabójcami. Podejrzenia takie są dla Rebusa szokujące, nigdy czegoś takiego pod uwagę nie brał. No i ma dylemat, czy solidaryzować się bez względu na wszystko z kolegami, z którymi już sporo czasu nie ma kontaktu, ale z którymi sporo go łączyło, czy pomagać w nowym śledztwie, w trakcie którego prawda ma wyjść na jaw.
Wielkim plusem powieści jest psychologia. „Święci Biblii Cienia” są powieścią refleksyjną, gorzką momentami, ale dającą bardzo dużo do myślenia. John Rebus jest postacią intrygującą. Jest niepokorny, kariery nie zrobił, ale jest błyskotliwy, uczciwy, lojalny, fascynuje się muzyką. W sylwetce Rebusa można się oglądać niczym w zwierciadle. Każdy chyba, poza może nastolatkami czy 20 – to latkami ma róże doświadczenia z upływającym czasem. Nasz bohater jest samotny, nie ma rodziny ani jakichkolwiek przyjaciół, ma znajomych , którzy raczej nie zasługują na miano przyjaciół. Ale jest sobą, nikomu nie musi się podlizywać. I nie jest to postać kryształowa, ma na sumieniu różne grzeszki. Czy samotność mu przeszkadza, trochę pewnie tak, ale nie aż tak bardzo. Dlaczego tak się stało? Czy popełnił jakiś błąd? Każdy czytelnik może sam się zastanowić nad ta kwestią. Główny bohater to jeden z większych atutów książki. Jest i odpychający i przyciągający, nietuzinkowy. Nie podąża za modnymi trendami, nie podróżuje, Edynburg mu wystarcza. Wśród bohaterów charakterologicznie nikt nie jest czarno – biały.
Nie będę na siłę wymyślać minusów powieści. Dla mnie jest nieco za gorzka. Ale jest dla Rebusa światełko w tunelu, poznaje kobietę, patologa sądowego, która mu się spodobała. Nie wiadomo, czy ten wątek rozwinie się w dalszych tomach pozytywnie, czy nie, ale szansa jest. Jest i szansa na przyjaźń. Problem miałam jedynie z tym, że powieść mnie nie wciągała. Ale faktem jest, że czytałam ją na wyjeździe, będąc w towarzystwie, które permanentnie zajęte było różnorakimi dyskusjami. Obawiam się, że brak możliwości skupienia się nie działał na korzyść lektury, tym bardziej, że z reguły czytam w takich warunkach, że nikt mi nie przeszkadza. Bardzo poważnie biorę pod uwagę to, że po zakończeniu czytania M. Wrońskiego, sięgnę po Iana Ranikna. U Camilli Lackberg przeszkadzało mi ostatnio strasznie, że jej bohaterowie są tacy jednoznaczni i przewidywalni, u Rankina tego problemu nie ma.
5/6
„Świeci Biblii Cienia” to jedna z chyba kilkunastu lub może nawet i dwudziestu powieści, rozgrywających się w Edynburgu z policjantem Johnem Rebusem w roli głównej. Ten konkretny tom odbierałam jako opowieść o przemijaniu i powolnym godzeniu się ( lub i nie godzeniu się) z upływem czasu i związanymi z tym zmianami w każdej dziedzinie życia. Rebus powrócił z zawodowej emerytury. I jakby się ocknął z długiego snu. Świat dookoła wygląda zupełnie inaczej. Prawie wszyscy korzystają z komputera i internetu , on ma z tym problem. Jego pokolenie już jest jakby na wylocie. Jego szefową została znacznie młodsza od niego koleżanka. Sposób pracy w policji i metody są zupełnie inne, niż kilkadziesiąt lat wcześniej. Z ramienia półświatka miastem „rządzi” smarkacz, który dawniej mógłby być co najwyżej chłopcem na posyłki. Przykłady tych zmian można mnożyć. Rebus spotkał się dawnymi kolegami i raptem zorientował się, że tak naprawdę do końca ich nie znał. Każdy z nich coś przed nim urywał. Co ważne - Rebus jest samotnym mężczyzną, którego opuściła żona, a z dorosłym dzieckiem nie utrzymuje żadnego kontaktu, nie wiadomo, kim ono jest, gdzie mieszka itp. Wygląda na to, że niemal wszystko poszło u niego nie tak, jak z pewnością wcześniej by chciał.
W tym tomie Rebus prowadzi śledztwo w sprawie wypadku drogowego, który wydaje mu się podejrzany. Pozornie wszystko jest ok, ale dręczy go pytanie, dlaczego dziewczyna, będąca ostrożnym kierowcą, brawurową jazdą doprowadziła do wypadku. Równolegle do tego konieczne jest cofnięcie się do przeszłości, mniej więcej około 30 lat wstecz. Nasz bohater wówczas dopiero zaczynał swą karierę. W czasach współczesnych wyszło na jaw, że jego koledzy, policjanci, właśnie mniej więcej 30 lat wcześniej nagminnie łamali prawo, a niewykluczone że również dokonali zabójstwa. Szefowa Prokuratury wpadła na pomysł, aby ponownie przeprowadzić jedno ze śledztw, to właśnie które rozpoczęło się 30 lat wcześniej. I właśnie w ramach tego nowego śledztwa zbadane będzie, jak mocno koledzy Rebusa naginali prawo i czy byli zabójcami. Podejrzenia takie są dla Rebusa szokujące, nigdy czegoś takiego pod uwagę nie brał. No i ma dylemat, czy solidaryzować się bez względu na wszystko z kolegami, z którymi już sporo czasu nie ma kontaktu, ale z którymi sporo go łączyło, czy pomagać w nowym śledztwie, w trakcie którego prawda ma wyjść na jaw.
Wielkim plusem powieści jest psychologia. „Święci Biblii Cienia” są powieścią refleksyjną, gorzką momentami, ale dającą bardzo dużo do myślenia. John Rebus jest postacią intrygującą. Jest niepokorny, kariery nie zrobił, ale jest błyskotliwy, uczciwy, lojalny, fascynuje się muzyką. W sylwetce Rebusa można się oglądać niczym w zwierciadle. Każdy chyba, poza może nastolatkami czy 20 – to latkami ma róże doświadczenia z upływającym czasem. Nasz bohater jest samotny, nie ma rodziny ani jakichkolwiek przyjaciół, ma znajomych , którzy raczej nie zasługują na miano przyjaciół. Ale jest sobą, nikomu nie musi się podlizywać. I nie jest to postać kryształowa, ma na sumieniu różne grzeszki. Czy samotność mu przeszkadza, trochę pewnie tak, ale nie aż tak bardzo. Dlaczego tak się stało? Czy popełnił jakiś błąd? Każdy czytelnik może sam się zastanowić nad ta kwestią. Główny bohater to jeden z większych atutów książki. Jest i odpychający i przyciągający, nietuzinkowy. Nie podąża za modnymi trendami, nie podróżuje, Edynburg mu wystarcza. Wśród bohaterów charakterologicznie nikt nie jest czarno – biały.
Nie będę na siłę wymyślać minusów powieści. Dla mnie jest nieco za gorzka. Ale jest dla Rebusa światełko w tunelu, poznaje kobietę, patologa sądowego, która mu się spodobała. Nie wiadomo, czy ten wątek rozwinie się w dalszych tomach pozytywnie, czy nie, ale szansa jest. Jest i szansa na przyjaźń. Problem miałam jedynie z tym, że powieść mnie nie wciągała. Ale faktem jest, że czytałam ją na wyjeździe, będąc w towarzystwie, które permanentnie zajęte było różnorakimi dyskusjami. Obawiam się, że brak możliwości skupienia się nie działał na korzyść lektury, tym bardziej, że z reguły czytam w takich warunkach, że nikt mi nie przeszkadza. Bardzo poważnie biorę pod uwagę to, że po zakończeniu czytania M. Wrońskiego, sięgnę po Iana Ranikna. U Camilli Lackberg przeszkadzało mi ostatnio strasznie, że jej bohaterowie są tacy jednoznaczni i przewidywalni, u Rankina tego problemu nie ma.
5/6
niedziela, 24 lipca 2016
Agata Tuszyńska „Oskarżona Wiera Gran” – audiobook, czyta Anna Polony
Temat Wiery Gran zapowiadał
się wyjątkowo ciekawie. W okresie
powojennym pojawiły się bardzo głośne pogłoski o tym, jakoby kolaborowała ona z
gestapo i dzięki temu przeżyła getto. Plotki te spowodowały, że jej kariera
zakończyła się przedwcześnie, grożono bojkotem koncertów lub prowokacjami, koncerty więc odwoływano. I pieśniarka
ostatecznie pod koniec życia zapadła na manię prześladowczą , cały czas
wydawało się jej, że ktoś ją śledzi, konkretnie tym kimś miały być osoby, które
opowiadały o jej kolaboracji z gestapo. Gran do końca życia zaprzeczała ,
jakoby była kolaborantką. Agata Tuszyńska miała , jak wynikało z recenzji jej
książki, podjąć próbę ustalenia, jak to było naprawdę. Historia zapowiadała się
szalenie ciekawie, a do tego jeszcze
książkę czytała Anna Polony, wydawało mi się że audiobook będzie rewelacją. Rewelację się nie okazał, jak to
często bywa, gdy spodziewamy się czegoś wspaniałego, przy wielkich
oczekiwaniach, zamiast wielkiej rewelacji,
nadchodzi wielka klapa. Okazało się , że Agata Tuszyńska słowo
„bezstronność” zna chyba tylko ze słownika, a Annę Polony momentami bardzo
ciężko było słuchać. Ale po kolei.
Gdyby nie wojna, Wiera Gran
prawdopodobnie miałaby szansę na zrobienie międzynarodowej kariery jako
śpiewaczka. Gdy kariera zaczynała
rozkwitać, wybuchła wojna , a wkrótce potem nasza bohaterka znalazła się w
getcie, gdzie ……… nadal żyła ze śpiewania. Śpiewała w ekskluzywnej kawiarni,
gdzie serwowano szampana i przeróżne smakołyki, a na publiczność w dużej mierze
składali się żydowscy policjanci no i żołnierze niemieccy z różnych formacji.
To są fakty którym nikt, nawet A.
Tuszyńska nie zaprzecza. Dookoła umierali ludzie, znaczna część z głodu. Wierze
powodziło się znakomicie, na brak gotówki nie narzekała, ostatecznie po 1,5
roku udało się jej wydostać z getta. Po wojnie już twierdziła, że była bardzo
empatyczna i przejmowała się losem innych, szczególnie losem dzieci żydowskich,
dla których ufundowała w getcie przytułek, coś w rodzaju domu dziecka i szpitala w jednym. Problem polega na tym, że
nikt o żadnym przytułku, ufundowanym przez nią, nigdy nie słyszał. Udokumentowane jest jedynie to,
że Wiera uczestniczyła charytatywnie w paru koncertach. Całe dalsze życie
Wiery, głównie na emigracji, sprowadzało się wyłącznie do prób powrotu do
śpiewania, walce z pogłoskami o współpracy z gestapo i właściwie to wszystko,
tak jakby czas dla niej stanął w miejscu i jakby nic innego nie było warte
uwagi. Jej małżeństwo się rozpadło, a przyjaciół nie miała. Mimo tego, że była
bogata, uznała że ani jeden człowiek nie jest warty tego, aby coś po niej
odziedziczyć.
Książka jest świetnym punktem wyjścia do
frapujących rozważań psychologicznych. Wiera
jest przykładem życia niespełnionego i koszmarnego, co częściowo
wynikało ze zrządzenia losu, a częściowo było to na własne życzenie. Pobyt w
getcie i wywóz całej rodziny do gazu z pewnością dla prawie każdego człowieka, o
ile by to przeżył, byłyby
niewyobrażalnym koszmarem. Tyle tylko, że Wierze w getcie naprawdę powodziło
się znakomicie, a jedyną osobą, z którą była związana uczuciowo, była matka.
Sama Wiera tak twierdziła. Po wojnie
teoretycznie miała szansę na w miarę normalne życie, takie życie wiódł przecież
chociażby i Edelman i Szpilman. Wybrała, jak wybrała. Moim skromnym zdaniem,
gdyby nie była tak bardzo skoncentrowana na sobie, miałaby szansę , aby nie żyć
tylko przeszłością. Ale jest to właśnie
przypadek osoby, która o nikim , poza sobą, nie była w stanie myśleć. Szczegóły
są oczywiście w książce, aczkolwiek trzeba uważnie ją czytać, czy słuchać, aby
je wyłowić.
Poza losami samej Wiery w
książce jest sporo ciekawych faktów, o których nie miałam pojęcia. Zaskoczeniem
było dla mnie chociażby to, że Niemcy ogłaszali otwarte konkursy na sztuki
teatralne o Żydach. W sztuce takiej należało wyśmiewać się z Żydów i
przedstawiać ich w skrajnie negatywnych barwach. Szokiem dla mnie było to, że na taki konkurs
napływało sporo scenariuszy autorstwa Żydów i nie tylko. Jeszcze większym
szokiem był fakt, że sporo aktorów zgłaszało chęć, aby w takiej sztuce zagrać,
znaczna ich część to byli właśnie Żydzi. Tuszyńska całą sprawę skomentowała w ten
sposób, że wszystkie te zachowania i literatów i aktorów, były czymś
najnormalniejszym na świecie.
Dające sporo do myślenia są i inne
kwestie, chociażby znajomość Gran i Szpilmana. Jak wynika z książki, w czasie
pobytu w getcie Szpilman akompaniował jej na pianinie, gdy ona śpiewała. A
później, gdy napisał „Pianistę”, nie wspomniał w niej o Wierze ani słowa. Z czego to wynika? Historia jest zagadkowa, a
ponieważ i Szpilman i Gran nie żyją, prawdopodobieństwo, że ktoś ustali
przyczyny tego milczenia, jest znikome.
Tuszyńska snuje swoje domysły, oczywiście stawiające Szpilmana w
niekorzystnym świetle. W internecie znalazłam informację, że rodzina Szpilmana
pozwała w związku z tymi insynuacjami Tuszyńską do sądu.
Dla mnie nie do przyjęcia był
sposób przedstawiania wydarzeń przez Tuszyńską i skrajny subiektywizm na
korzyść Wiery Gran. Nie jest to nawet ukrywane. Funkcjonowanie Wiery w getcie,
śpiewy dla żołnierzy niemieckich i po śmierci rodziny, brak troski o
kogokolwiek innego poza sobą, przedstawiane jest jako coś całkowicie
naturalnego. Nawet takie są komentarze pisarki. Właściwie wszystko, co robiła
śpiewaczka, spotyka się z aprobatą Tuszyńskiej. Każdy ma świadomość, że życie w
tamtych czasach było przerażające i
trudno wybory, dokonywane w tamtych czasach oceniać z perspektywy życia we
względnym luksusie kilkadziesiąt lat później. Ale gdyby Gran pomogła chociaż
jednemu biednemu dziecku, jej sytuacja materialna i tak byłaby luksusowa.
Tuszyńskiej ten problem nie zastanawia. Co więcej autorka wpadła już w coś w
rodzaju obsesji na punkcie Wiery Gran. Gdy opisywała ostatnie miesiące jej
życia w czymś w rodzaju domu opieki we Francji, wspomniała, że Gran wymagała
opieki i pomocy we wszystkim. Gdy pielęgniarka się nią zajmowała, Gran ją zwyzywała
wulgarnymi słowami. I do tego jest komentarz Tuszyńskiej o Gran - „Zawsze miała
klasę”. W podobnym tonie komentowała
niechęć Gran do tego, by z kimkolwiek się zaprzyjaźnić, nawet w tym domu
opieki. Tuszyńska zaangażowała się w pisanie tej biografii tak bardzo, że
niemal cały czas pisząc o swojej bohaterce, używa jej imienia. Niby to
drobiazg, ale już świadczy o podejściu Tuszyńskiej do opisywanej osoby i już
samo to zasuwa wątpliwości co do obiektywizmu.
Annę Polony czyta bardzo ekspresyjnie,
jak na mój gust za bardzo. Podnosi głos, zawodzi, jęczy. I co najważniejsze -
czyta dokładnie zgodnie z intencjami Tuszyńskiej. Przykładowo fragmenty, które
są skrajnie subiektywne i kontrowersyjne, odczytuje tonem, który nie znosi
sprzeciwu, kategorycznie. Przyjęcie takiego stylu przy czytaniu zamiast zmuszać
słuchacza do myślenia i wyrabiania sobie własnych poglądów, prawdopodobnie
miało czytelnikowi wmówić, które opinie są słuszne, a które nie. Przykładowo fragment mniej więcej taki „czy
czymś nagannym było, że Wiera zaśpiewała na prywatnym koncercie za pieniądze w
domu oficera ss”, można odczytać
dwojako. Pytająco, z namysłem, aby
słuchacz choć przez chwilę mógł rozważyć tą kwestię. I można to zrobić tak, jak
to zostało zrobione, wrzeszcząc agresywnie tak, jakby sama wątpliwość w tym
zakresie była czymś absolutnie nienormalnym.
Gdyby nie ten skrajny subiektywizm,
książkę z pewnością oceniłabym wyżej.
4/6
Subskrybuj:
Posty (Atom)