piątek, 30 grudnia 2016

Astrid Lindgren „Dzieci z Bullerbyn” – audiobook, czyta Edyta Jungowska

Dzieci z Bullerbyn - Lindgren Astrid



            Mój kolega, od bardzo wielu już lat dorosły facet,  opowiadał mi, że od kilku już lat przed Świętami Bożego Narodzenia wraca do „Dzieci z Bullerbyn”, nie zawsze czyta je w całości, ale fragmenty o Bożym Narodzeniu jak najbardziej. Ta książeczka rzeczywiście ma coś w sobie. Każdy chyba jako dziecko ją czytał i chyba każdemu się podobała. Nawet gdy nie pamięta się treści, to pamięta się klimat i poczucie, że to było fajne. A to, że Astrid Lindgren opowiada o życiu kilkorga kilkuletnich dzieci, które świetnie się bawią i są szczęśliwe, pamięta też chyba każdy. Nie mam nic przeciwko odnawianiu sobie znajomości książek z dzieciństwa, tak więc i po nią sięgnęłam.   

wtorek, 27 grudnia 2016

Lilian Jackson Braun „Kot, który bawił się w listonosza”


  
    Kot, który bawił się w listonosza. - okładka książki
Szósty tom  mojej ulubionej serii  o Qwillu i jego kotach autorstwa Lilian Jackson Braun opowiada już o czasie, gdy to Qwill podjął decyzję co do spadku po swojej przyszywanej ciotce. Zdecydował się na to, że spełni warunek z testamentu ciotki i   zamieszka przez okres 5 lat w małej miejscowości, w której zamieszkiwała wcześniej ciotka  i tym samym odziedziczy gigantyczny spadek. Woda sodowa nie uderzyła mu na szczęście do głowy , zadecydował, że powoła do życia fundację, która z pieniędzy ze spadku  będzie wspomagać różne ciekawe i pożyteczne lokalne inicjatywy. On sam z natury bardzo oszczędny, a nawet skąpy, żyć będzie  tylko z części procentów jako rentier . Ale jak się okaże w następnych tomach, Qwill nie będzie tylko rentierem, znajdzie sobie zajęcie. Nastąpi to dopiero w kolejnym tomie, w tym będzie to niemożliwe, bo Qwill uległ wypadkowi.
     Wypadek nastąpił zaraz na początku książki, otóż Qwill jechał rowerem i ktoś chciał go rozjechać. Nie był to przypadek. Nasz bohater po wyjściu ze szpitala zajmie wiec poszukiwaniem sprawcy, a także ustalaniem, co stało się z zaginioną pokojówką, która wcześniej pracowała dla jego ciotki. Zaginięcie pokojówki jest właśnie zagadką kryminalną, która będzie w tym tomie rozwiązywana.
    Tradycyjnie pojawi się bohater, w tym przypadku bohaterka, która zasługiwać będzie na szczególną uwagę. To znak firmowy tej serii. Teraz będzie to Amanda Goodwinter, projektantka i radna . Amanda nie zniknie i będzie przewijać się w całym cyklu. Jest w średnim wieku i tym różni się od innych, że mówi , co myśli , nie jest miła, wręcz odwrotnie, zwykle bywa naburmuszona,  według niektórych jest „kąśliwa jak osa” , a do tego jej inteligencja z pewnością znacznie przewyższa  przeciętną. Ubiera się też ekscentrycznie, ale nie tak, jak można byłoby się spodziewać po projektantce, chodzi w wymiętych, workowatych ubraniach. Wszystkie sceny z Amandą aż iskrzą od humoru. Gdy pierwszy raz przyszła do Qwilla , zatrudnił ją właśnie jako projektantkę, krzywiąc się niemiłosiernie zakomunikowała mu, że drzwi do jego domu to schrzaniona robota. On chcąc zagaić rozmowę , spróbował się przedstawić, na co mu odparła – przecież wiem, kim pan jest.  Mówić to, co się myśli, to teoretycznie nie jest wielki wyczyn, ale w praktyce rzadko spotyka się ludzi, którzy tak robią. Tym więc przyjemniej czyta się fragmenty z Amandą.  

niedziela, 18 grudnia 2016

Arnaldur Indridason „Hipotermia” – audiobook, czyta Andrzej Ferenc

Audiobook Hipotermia  - autor Arnaldur Indridason   - czyta Andrzej Ferenc

  
      Kryminały Islandczyka Arnaldura Indridasona bywają często wyśmienite. Są pełne melancholii, a nawet zwykłego smutku, niekiedy depresji, ale mimo nieśpiesznej akcji potrafią prawdziwie wciągać, a dla mnie jest to bardzo ważne, aby czytając,  móc oderwać się od wszystkiego naokoło. I nie jest to bynajmniej jedyny ich plus.  

   Ta konkretna powieść jest nieco inna pod każdym względem. Otóż bohater całego cyklu, o którym już kilkakrotnie pisałam, Erlendur Sveinsson w tym tomie prowadzi postepowanie w sprawie wyglądającej na typowe samobójstwo. Otóż w domu letniskowym w małej miejscowości w pobliżu Rejkaviku znaleziono zwłoki kobiety w średnim wieku, Marii.  Powiesiła się. Maria była majętna, mieszkała z mężem, a od 3 lat, czyli od śmierci matki cierpiała na depresję.  Żadne poszlaki nie wskazywały na zabójstwo, ani na ciele ani w mieszkaniu nie było żadnych śladów, świadczących o pobycie tam jeszcze innych osób. Maria miała gigantyczne problemy psychiczne. Poza depresją dręczyły ją wspomnienia jeszcze z dzieciństwa, kiedy to jej ojciec miał wypadek i płynąc łódką, utopił się w jeziorze. Erlendur czuł, że coś w tym wszystkim nie gra. Poza sprawą Marii równolegle zajmował się jeszcze sprawą formalnie już zakończoną i to kilkadziesiąt lat wcześniej, a mianowicie  zaginięciem młodego chłopaka. Jego ojciec od lat nachodził Erlendura i pytał, czy jest coś nowego. Ponieważ starszy człowiek był już poważnie chory, policjant podjął ostatnią próbę ponownego przyjrzenia się tej sprawie.

       Ten tom poświęcony jest niejako ludziom z traumą, takim, którzy nie potrafią tej traumy przezwyciężyć i jednocześnie nie robią nic w tym kierunku, aby sobie pomóc. Nie są przebojowi, nie robią karier. Nie stosują się do reguły „keep smiling.” Nie rozkładają  na biurku w pracy zdjęć uśmiechniętych małżonków, dzieci czy wnuków.

niedziela, 11 grudnia 2016

Witold Szabłowski „Sprawiedliwi zdrajcy”

Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia - Szabłowski Witold
 
  
     „Sprawiedliwi zdrajcy” to obecnie chyba jedna z najczęściej kupowanych książek, a temat Wołynia wydaje się dość mocno omawiany we wszystkich mediach. Ja też przyłączam się do zachwytów nad tą pozycją. W. Szabłowski wpadł na arcyciekawy pomysł, aby opisać  zagadnienie od strony najmniej znanej, a mianowicie aby poprzez reportaż pokazać historie ludzi, Ukraińców, którzy ryzykując życiem własnym i całej rodziny nie tylko nie przyłączyli się do ludobójstwa, ale Polakom pomagali.  Czasem jednorazowo, ale wystarczająco na tyle, aby uratować komuś życie, a czasem już na zawsze, jak np. bezdzietne małżeństwo, które przygarnęło małą dziewczynkę, która ocalała z pogromu. Ci ludzie wśród Ukraińców niejednokrotnie traktowani byli jak zdrajcy. Książka jest opowieścią o dobru, o tym jak można czynić dobro w samym środku piekła. Jest to tym bardziej cenne, że wszędzie w mediach trwa zalew informacjami o złu.  
                Szabłowski napisał coś w rodzaju reportażu o dosyć ciekawej konstrukcji. Nie jest tak, jak np. u H. Krall, że jedna historia to jedno opowiadanie w zbiorze.   Opowieść snuta jest chronologicznie, a poszczególne wątki niekiedy występują tylko raz, częściej jednak pojawiają się w kilku miejscach. Nie jest wiec to zbiór luźnych opowiadań czy reportaży, ale po prostu integralna całość. Minusem takiego rozwiązania jest jedynie to, że wątki mogą się mieszać. Gdyby ktoś naprawdę rzetelnie chciał wszystko zapamiętać, musiałby niejednokrotnie cofać się i sprawdzać, które postać skąd się wzięła. Pomysł ten jednak jest oryginalny i całość dzięki temu mimo ciężaru tematyki czyta się dobrze w tym sensie, że książka wciąga czytelnika i pozwala oderwać się od rzeczywistości . I zmusza cały czas do myślenia.

     Historie są straszne oczywiście , inaczej być nie mogło. Ale są mimo wszystko różnorodne. Jest historia mężczyzny, który gdy tylko Ukraińcy zbierali się przed planowaną masakrą, udawał pijanego do nieprzytomności. Jest historia członka UPA , który regularnie brał udział w ludobójstwie wraz ze swoimi kompanami, ale na prośbę ojca uratował jedną polską  rodzinę. Jest opowieść o dwóch Ukraińcach, którzy ujawnili Polakom miejsce usytuowania koszar UPA i informacje o czasie planowanego ataku.  Umożliwiło to przeprowadzenie ataku wyprzedzającego. Jest arcyciekawa opowieść o czeskim pastorze, który ratował i Żydów i Polaków i nawet Niemców, a który o Polakach najlepszego zdania nie miał. Można poczytać, dlaczego. Nie da się tych wszystkich  historii tutaj wymienić, taka próba nie miałaby  też większego sensu. Trzeba przeczytać książkę. Autor spędził sporo czasu na Ukrainie rozmawiając z ostatnimi żyjącymi. Ocalił od zapomnienia masę ludzi.

                  Szabłowski podjął nawet próbę udzielenia odpowiedzi na pytania, dlaczego tak się stało, szukał  wśród różnych wypowiedzi przyczyn masakry. W innych źródłach, niż w tej książce, spotkałam się z informacją, że ludobójstwo było centralnie zaplanowane, bez względu więc na postawę miejscowej ludności, UPA bez jakichkolwiek sentymentów przystąpiłaby i tak do działania. Ale bez tego autentycznego poparcia miejscowych mordy nie przybrałyby aż takiej skali , pewnie okrucieństwo nie byłoby takie straszliwe. Są w „Sprawiedliwych zdrajcach” wypowiedzi , iż Polacy przed wojną wywyższali się , traktowali Ukraińców jako coś w rodzaju niższej kategorii. Jest nawet w ostatnim rozdziale opowieść Ukrainki, która pracuje teraz w Polsce, sprzątając domy. Kobieta jest światła, wykształcona, z dużą wiedzą, a jej opowieść  chociaż stawia nas, współczesnych Polaków w niedobrym świetle, daje sporo do myślenia.  
     Jest też i próba znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy możliwe jest pojednanie polsko – ukraińskie. Są opisy współczesnych czasów, gdy Polacy przyjeżdżają na tamte tereny, chcą zobaczyć tamte miejsca. Ukraińcy nie są wobec tych przyjazdów niechętni. Autora książki traktowali wyjątkowo życzliwie. Jest opis sytuacji, gdy w trakcie takiej wizyty jeden z Polaków zaczął krzyczeć do Ukraińców, że  są mordercami. Jedna z Ukrainek odparła mu, że  tak rzeczywiście było, ale teraz ona proponuje kanapki i gorącą herbatę. Napięcie zostało rozładowane, ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać bez agresji. Dialog wydaje się więc być zasugerowany  jako jedyne wyjście z tej sytuacji.  

czwartek, 8 grudnia 2016

Stanisław Lem „Kongres futurologiczny” – audiobook, czyta Adam Ferency

Mistrzowie słowa. Tom 22. Kongres futorologiczny
 
  
Mogłabym dodać podtytuł  - Stanisław Lem „Kongres futurologiczny” – audiobook, czyta Adam Ferency – czyli jak to jest, gdy człowiek zabiera się do czytania czy słuchania tego rodzaju literatury, która go nie pociąga i na której się nie zna.
     Lem jest już legendą a jego twórczość to dzieła wyjątkowe. To wie każdy. Tyle tylko, że w tych dziełach jest sporo wątków filozoficznych, a ja wstyd przyznać, ale filozofię znam bardzo słabo i nigdy  mnie ona nie pociągała. Być może to kwestia niewiedzy, może braku kogoś, kto byłby w stanie zafascynować innych tym tematem. Ale jest jak jest.  Z jednej strony za filozofią nie przepadam, ale z drugiej, Lema chciałam poznać bliżej. Sięgnęłam więc po „Kongres. Było mniej więcej tak, jak zlecał Hitchcock, czyli według recepty, że na początku ma być trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma rosnąć. A właściwie była to odmiana teorii Hitchcocka. Początku jeszcze dałam radę wysłuchać i to nawet z pewnym, nikłym, bo nikłym , ale jednak zainteresowaniem, a potem było coraz gorzej.

wtorek, 6 grudnia 2016

Arthur Conan Doyle „Studium w szkarłacie” – audiobook, czyta Janusz Zadura













Obraz znaleziony dla: Studium w szkarłacie
Opowiadania o Sherlocku Holmesie można czytać dla samej przyjemności czytania. Lata mijają, pojawia się coraz więcej różnego rodzaju kryminałów i detektywów, a Sherlock Holmes  chyba na zawsze pozostanie rozpoznawalny i to dla każdego niemal na całym świecie. Ma swoje dziwactwa, ale w przyjaźni pozostaje wierny na całe życie. I zawsze i w teorii i w praktyce głosi pochwałę intelektu i logicznego myślenia. W opowiadaniach brak jest epatowania przemocą, jest za to empatia , nawet i zdarza się, że wobec zabójcy i jest humanitaryzm. Do tego dochodzi pejzaż z mgłami, unoszącymi się nad londyńskimi ulicami i nad Tamizą. I jeszcze nastój i grozy i tajemnicy. Tylko tyle i aż tyle.  Można się delektować bez końca, tak jak i można kontemplować niemal bez końca dzieło sztuki. A dzięki audiobookom można sobie zafundować Holmesa w drodze do pracy. „Studium w szkarłacie” traktowane jest jako powieść, dla mnie to raczej dłuższe opowiadanie, jako audiobook trwa około 5 godzin.

niedziela, 4 grudnia 2016

Julian Fellowes „Belgravia”


            
 Julian Fellowes znany jest głównie jako scenarzysta.  Próbował trochę sił i w literaturze, ale to Belgravia” jest jego pierwszą powieścią. Jeżeli komuś podoba się serial „Downton Abbey” , czy film „Gosford Park” prawdopodobnie spodoba się i „Belgravia”.

    Jest to powieść , której wydarzenia rozgrywają się w pierwszej połowie XIX wieku, a dzieją się one  zarówno na salonach arystokratycznych tamtejszego Londynu, wśród przedstawicieli tzw. dorobkiewiczów, ale i wśród służby, pokojowych, kamerdynerów itp. Książka ta reklamowana jest wszędzie m. in. informacjami o tym, że opisywane dwie rodziny łączy wielki sekret. Ten sekret ma przyciągnąć czytelnika. Ale ten właśnie sekret czytelnik poznaje bardzo szybko, zaraz na początku książki, w pierwszym rozdziale , zdradzenie go tutaj nie będzie więc żadnym  spojlerem. Otóż młoda Sophie Trenchard , pochodząca z dorabiającej się rodziny, miała romans z dziedzicem fortuny, młodym arystokratą,   Edmundem Bellasisem. Jej ukochany zginął pod Waterloo, a ona jak się okazało, była w ciąży. W ukryciu, ale za wiedzą rodziców, urodziła dziecko, które z obawy przed skandalem, oddano rodzinie porządnego, bezdzietnego pastora. W kolejnych rozdziałach, rozgrywających się ponad 20 lat później , gdy owo dziecko czyli Charles Pope będzie już młodym mężczyzną, okoliczności spowodują, że tajemnica zostanie zagrożona. Oczywiście dochodzą do tego i inne wątki, inne osoby, inne romanse, inne tajemnice. Ciekawe jest to, że w miarę  lektury okazuje się, że pewne wydarzenia wyglądały nieco inaczej, jak to się początkowo wydawało. Jest więc tym bardziej ciekawie.

wtorek, 15 listopada 2016

Magdalena Parys „Magik”

Okładka książki Magik        

Dawno nie czytałam tak wciągającej powieści.  Jest to książka  z pogranicza powieści obyczajowej, z doskonale oddanymi realiami życia w Berlinie, problemami mieszkańców,  a także z elementami powieści sensacyjnej i z malutką domieszką tzw. spiskowej teorii dziejów. Ta spiskowa teoria dziejów to nadal niemal wszechwładni funkcjonariusze dawnej Stasi . To ostatnie było dla mnie zgrzytem, ponieważ jednak klimat Berlina  i wszystkie pozostałe kwestie są napisane  świetnie,  nie był to wielki problem.  Jest to powieść, w której jednym z bohaterów jest Berlin. Tak jak np. książki Donny Leon są też w pewnym sensie opowieściami o Wenecji, „Lalka” Prusa jest o Warszawie, tak „Magik” jest o Berlinie. Literacka Nagroda Unii Europejskiej z 2015r. była całkowicie zasłużona. Autorka w dzieciństwie mieszkała wraz z rodzicami w Polsce, potem wszyscy wyemigrowali do Niemiec, zna więc realia życia w obu tych państwach. Na jej przykładzie doskonale widać, że  prawdą jest, że gdy ktoś chce pisać, to najlepiej, aby pisał o tym, na czym się zna i o czym ma wiedzę.

       Magdalena Parys jest ciekawą osobą, kiedyś oglądałam z nią wywiad w Xiegarnii. Podawała m. in. ciekawostki, związane z Niemcami. Wspomniała m. in., że gdy jej dziecko zaczęło chodzić do szkoły, niemieckiej oczywiście, była na wywiadówce. Nauczycielka nakazała, aby rodzice wypełniali dzienniczki, w których mieli zapisywać, ile czasu dziecku w danym dniu się czytało. Parys była zaskoczona, ale okazało się, że takie zachowanie nauczycielki to nie było nic wyjątkowego, że to jest norma. Niemcy przywiązują olbrzymią wagę do czytania. Wpajają to dzieciom od małego tak, iż potem dzieci nie mogą się już bez tego obejść.

Frances Hodgson Burnett „Mała księżniczka” – audiobook, czyta Kinga Preis

  1.  Mała księżniczka. Czyta Kinga Preis - książka audio na CD (format MP3) - Frances Hodgson Burnett
  2.  Każda chyba dziewczynka czytała w dzieciństwie „Małą księżniczkę”. Ja też ją czytałam, ale jak się okazało, odświeżenie lektury po tak wielu latach nie zaszkodziło. Jest to tak piękna książka, że mogą ją przypomnieć sobie i dorośli. Mała dziewczynka, córka oficera brytyjskiego, stacjonującego w Indiach została przywieziona do Londynu, na pensję, ażeby mogła się wyedukować. Ojciec łożył na jej utrzymanie olbrzymie pieniądze, żyła w niewyobrażalnym luksusie. Po paru latach ojciec zmarł, stracił wcześniej wszystkie pieniądze, zainwestowane w fabrykę diamentów. Właścicielka pensji zrobiła wówczas z dziewczynki popychadło, bezpłatną służącą, którą bardzo źle traktowała, kazała jej zamieszkać na nieogrzewanym poddaszu i głodziła ją. Po około dwóch latach okazało się z kolei, że majątek ojca ocalał, Sara jest bajecznie bogata i odnalazł oraz wziął ją do siebie  przyjaciel ojca.

    Jak dla mnie to rzeczywiście jest klasyka literatury. W książce nie wszystko, co się dzieje,  jest piękne i przyjemne, jest też straszny okres głodu, chłodu. Niektórzy izolują dzieci od takich informacji, ale autorka nie. I tak jak w tej książce, jest też w życiu, nie zawsze jest przyjemnie. Są gorsze i lepsze okresy. Te gorsze nie są niczym nadzwyczajnym i warto, żeby dziecko – czytelnik, miało tego świadomość, żeby wiedziało, że nie zawsze wszystko będzie fajnie, to co jest fajne, w jednej minucie może się skończyć, że jest sporo niewdzięcznych i podłych ludzi.  Że trudny czas trzeba przetrwać i się nie zeszmacić.

piątek, 11 listopada 2016

Lilian Jacson Braun – „Kot, który lubił Brahmsa”

Okładka książki Kot, który lubił Brahmsa           


„Kot, który lubił Brahmsa” to tom piąty z mojej ulubionej serii, o wcześniejszym, czwartym  tomie,  pisałam tutaj.  I właśnie w „Kocie, który lubił Brahmsa”  następuje przełom w życiu Qwilla. Nasz bohater wyjechał na wakacje, na kilka miesięcy. Wyjechał bardzo daleko, bo aż nad Wielkie Jeziora.  Otrzymał zaproszenie od przyjaciółki swojej matki, bardzo leciwej już Fanny. Kobieta ta była milionerką, zaoferowała Qwillowi mały domek w lesie do wyłącznej dyspozycji.  Qwill z kotami  i dwoma pudłami  książek przejechał bardzo długi dystans i rozgościł się. Poznał miasteczko i jego mieszkańców. Dość szybko zorientował się, że w okolicy dzieje się coś niepokojącego. Płynąc łodzią mało co nie wyłowił trupa. Wśród miejscowych krążyły pogłoski, że nad jeziorami krąży UFO. Ofiara zabójstwa w tym tomie padła właśnie Fanny. I nieoczekiwanie  okazało się, że na mocy ostatniego testamentu jedynym dziedzicem gigantycznej fortuny uczyniła Qwilla. Ale był warunek. Aby posiąść fortunę musiał przez 5 lat zamieszkać w małej mieścinie Pickax, do której właśnie przybył . Równoznaczne było to z porzuceniem pracy dziennikarza w gazecie, w której zapuścił już korzenie i w której zaczął odnosić sukcesy. Ale można się domyślić, jak zadecydował.

niedziela, 6 listopada 2016

Henry James „Portret damy” – audiobook, czyta Ksawery Jasieński

Okładka książki Portret damy         

   
    Henry James zdaniem Donny Leon wie o nas niekiedy więcej, niż my wiemy o sobie sami. Czy rzeczywiście tak jest ? Trochę tak.  W przypadku tej książki sportretował on młodą Amerykankę, Izabellę Archer, która wyruszyła z ciotką do Europy. Najpierw udały się do posiadłości ciotki pod Londynem, gdzie Izabella poznała kuzyna Ralfa i jego ojca. Ralf i jego sąsiad lord Warburton zakochali się w niej, lord dostał kosza, zaś Ralf nie ujawnił swoich uczuć. Izabella odrzuciła też konkurenta z Ameryki, Caspara. W tym samym czasie dostała olbrzymi spadek i wyruszyła w podróż po Europie. Po odrzuceniu oświadczyn wspomnianych, wartościowych ludzi, wyszła za mąż za wdowca z Florencji, Osmonda, wyjątkowo wrednego typa, który kochał tylko jej majątek.

    O tej książce napisano dużo, nawet bardzo dużo. Nie ze wszystkimi opiniami  się zgadzam. Nie zawsze zgadzam się nawet z samym narratorem. Zdaniem narratora Izabella miała mocny charakter i była indywidualistką. Tak było tylko do pewnego momentu. Początkowo ten jej indywidualizm ujawniał się w tym, że nie miała zamiaru wyjść za mąż. W obecnych czasach jest to nie za często prezentowane stanowisko, ale 150 lat temu rzeczywiście było to niespotykane, szczęście kobiety utożsamiano przecież z zamążpójściem i rodzeniem dzieci. Według narratora Izabella była  kobietą wyjątkowo inteligentną. Moim skromnym zdaniem niekoniecznie, gdzież była jej inteligencja, gdy wybrała najgorszego możliwego konkurenta i nie przyszło jej do głowy, że on ubiega się o nią dla pieniędzy?

niedziela, 23 października 2016

Donna Leon „Złote jajo”

Okładka książki Złote jajo           

Niepowtarzalny znak firmowy Donny Leon to Wenecja jako miejsce akcji jej kryminałów. Tak jest oczywiście i w przypadku „Złotego jaja”. Większość jej poprzednich książek czytałam, poza „Ukrytym pięknem”, o którym pisałam tutaj,  dawno temu i zlewają mi się one w jedną całość.  Ale całość ta jest unikalna i nie do pomylenia z czymkolwiek innym.   Komisarz Brunetti wraz z żoną Paolą i dwojgiem dziećmi są Wenecjanami.

niedziela, 16 października 2016

Agata Christie „Pora przypływu”

Okładka książki Pora przypływu           

W „Porze przypływu” mamy okazję zaobserwować rodzinę Cloadów, w sytuacji gdy zdarzyło się coś, czego  w ogóle nie brali pod uwagę, co uważali za niemożliwe. Ustami jednego z bohaterów  _ Dawida - Agata Christie mówi: „Nie nauczyli się państwo tylko jednej prawdy. Że na tym świecie nie ma nic pewnego.”

wtorek, 11 października 2016

Marcel Proust „Sodoma i Gomora” – cz. IV „W poszukiwaniu straconego czasu”

  
           Kilkakrotnie pisałam już o „W poszukiwaniu straconego czasu”, ostatnio tutaj.  W tym tomie alter ego autora po raz drugi przyjechał do uzdrowiska Balbec i tam spędził  około pół roku. Opisując pobyt w Balbec, autor jak to czynił w poprzednich tomach, również snuje masę refleksji, głównie o ludzkich charakterach  i postawach, o muzyce, sztuce, architekturze, i o całej masie różnorakich zjawisk, np. o przemijaniu czasu, o snach, o przeczuciach  i innych sprawach. Jak sprawdziłam, akcja powieści rozgrywa się w 1900r. A co osobistych kwestii głównego bohatera, to w Balbec przebywał z matką. W pobliżu wypoczywała też Albertyna, w której był coraz bardziej zakochany. Kontakty towarzyskie utrzymywał głównie z Verduinami, bogatymi snobami, a także z baronem de Charlusem. Opis każdej sytuacji przeradza się u Prousta w masę dygresji i rozmyślań. Streszczenie wszystkich refleksji absolutnie jest niemożliwe i pozbawione sensu. Każdy czytelnik na co innego zwróci uwagę, a gdyby książkę czytał  drugi raz, to zwróci uwagę pewnie na coś jeszcze innego. A ja skupię się na tym, co mi dało najwięcej do myślenia. Zasygnalizuję  garść rozmyślań na różne tematy, a te rozmyślania nie będą wcale miały ze sobą związku.

środa, 5 października 2016

Lilian Jackson Braun „Kot który nie polubił czerwieni”


Okładka książki Kot, który nie polubił czerwieni         
Wpadłam ostatnio na ciekawy pomysł , jak przy braku czasu przeczytać większą liczbę książek. Przed położeniem się spać, już w łóżku, z reguły coś czytałam , teraz zaś zabieram się wówczas za coś innego, niż w ciągu dnia. I tym sposobem przeczytałam właśnie kolejne, czwartą i piątą część mojej ulubionej, pogodnej serii, czyli „Kota, który…”. O każdej napiszę w odrębnych postach. Chronologicznie „Kot który nie polubił czerwieni” jest to część czwarta, ale to jednocześnie to ostatni tom utrzymywany w tej samej konwencji, tzn. Qwill jest dziennikarzem i w każdej książce zajmuje się inną tematyką do opisywania, np. dzieła sztuki, wnętrzarstwo itp. W następnym tomie  nastąpi przełom, będzie równie ciekawie, może nawet bardziej ciekawie, ale już inaczej.  

piątek, 30 września 2016

Frank Wynne „To ja byłem Vermeerem”


              Okładka książki To ja byłem Vermeerem. Narodziny i upadek największego fałszerza XX wieku.          
Słuchając  nie tak dawno „Szmaragdowej tablicy” zainteresowałam się fragmentem,  w którym w czasie wojny niemiecki oficer musiał dostarczyć Himmlerowi oryginał obrazu Giorgonego pt. „Astronom”. Ponieważ  nie mógł go zdobyć, wpadł na pomysł, że znajdzie dobrego fałszerza, który taki obraz namaluje. Ponieważ „Astronoma” nikt z Niemców nigdy nie widział, fałszerz miał pełną swobodę co do tego, co ten obraz konkretnie miałby przedstawiać. Problem polegał tylko na tym, że znawcy przy pomocy laboratoriów niemieckich mogli wykryć, że obraz powstał w innym okresie czasu, niż żył Giorgone. Fałszerz miał na swoją pracę 2 tygodnie. Na tego, a nie innego fałszerza wskazał inny niemiecki oficer, który zajmował się, mówiąc wprost, rabowaniem dzieł sztuki z muzeów europejskich, znał się więc wyśmienicie na rzeczy. Plan się powiódł, fałszerstwo nie zostało wykryte. Słuchając tego, uznałam, że jest to kompletna bzdura, że nawet w ramach fikcji literackiej, należałoby trzymać się pewnych realiów, a fałszerstwo takie nie jest przecież możliwe. Ale zaczęłam drążyć ten wątek, przeszukując internet. I okazało się, że byłam w błędzie.

sobota, 24 września 2016

Marcin Wroński „Portret wisielca”

Portret wisielca
            
  Jak zwykle w serii z Zygą każdy tom rozgrywa się w innym środowisku. Tym razem jest to głównie środowisko studenckie, dotyczy dwóch uczelni, katolickiej, czyli KUL-u i wyższej rabinackiej.  Mamy więc do czynienia głównie z narodowcami sprzed stulecia i z Żydami. W tym przypadku mieszkają w jednym mieście, mijają się często na ulicach, można się więc domyślić, że było gorąco. Wydarzenia rozgrywają się w latach 30-tych. I są dwa trupy, aby było po równo, jeden to Żyd, Natan, utopiony w mykwie, a drugi to Polak, katolik, Stanisław Ździech , znaleziony jako powieszony. To jemu robiono pośmiertne zdjęcie, które pokazywano świadkom w czasie śledztwa i stąd też tytuł książki. Zyga musi ustalić, czy te dwa zabójstwa się łączą, no i kto zabił. W tym tomie wydarzenia toczą w jednej przestrzeni czasowej, nie ma znanego z innych tomów , prowadzenia wydarzeń w dwudziestoleciu i w okresie powojennym.  

wtorek, 20 września 2016

George Orwell „Folwark zwierzęcy” – audiobook, czyta Wiesław Michnikowski

 
Folwark zwierzęcy. Czyta: Wiesław - pudełko audiobooku
 
  Powrót do „Folwarku zwierzęcego” okazał się ciekawym eksperymentem. Ku swojemu zaskoczeniu, sporo rzeczy już nie pamiętałam,  pamiętałam tylko ogólna wymowę. Orwell opisał w formie satyry rewolucję październikową z 1917r. , ale jednocześnie opisał też ponadczasowe państwo totalitarne. Zaskakujące, że był w stanie opisać wszystko tak trafnie, zmarł przecież w 1950r, o totalitaryzmach nie było wówczas wiadomo tak wiele, jak teraz. Wystarczyło mu, że walczył w wojnie domowej Hiszpanii, zorientował się dość szybko, jak wyglądają chociażby Brygady Międzynarodowe z ZSRR.  

wtorek, 13 września 2016

Kristina Sabaliauskaite „Silva Rerum” - audiobook, czyta Wiktoria Gorodeckaja

Audiobook Silva Rerum  - autor Kristina Sabaliauskaitė   - czyta Wiktoria Gorodeckaja


„Silva rerum” to wyśmienita książka, którą jestem zachwycona i czekam już z niecierpliwością na to, aż dokonany zostanie przekład na j. polski pozostałych dwóch tomów. Książka jest sagą rodzinną, pierwszy tom rozgrywa się w XVII wieku, częściowo w wiejskiej posiadłości Milkonty, częściowo zaś w Wilnie. Jest sagą nietypową. Ale o tym później. Od kiedy zaczęłam słuchać tej książki, nie mogę przestać myśleć o tym, dlaczego prawie w ogóle nie sięgam, tak jak zresztą i większość czytelników, po literaturę z Europy Środkowej. Wyłamuje się z tego schematu w pewnym stopniu literatura czeska. Ale z węgierskiej przez kilka lat przeczytałam jedną pozycję, a innych np. bułgarskiej, słowackiej , słoweńskiej czy rumuńskiej zupełnie nic. Tak samo jest z krajami nadbałtyckimi, ich literatury w ogóle nie czytuję, nie znam ani litewskiej, łotewskiej , ani estońskiej. „Silva rerum”  pokazała, jak fascynujące książki powstają wokół nas. Nie jestem pewna, z czego to wynika, że tak mało sięga się po te właśnie pozycje, z tych krajów. Bogatsze państwa z pewnością dysponują większymi funduszami na promocję swoich autorów, ich nagrody literackie są najbardziej znane, np. Nagroda Bookera, National Book Award, nagroda Goncourtów, Nagroda Pulitzera   i inne.  Ale czy przez to literatura innych krajów jest gorsza?  Promocja literatury innych krajów w porównaniu do tych najbogatszych jest właściwie żadna. Książki angielskie czy amerykańskiej prościej jest znaleźć, promowane non stop stają się bestsellerami, wystarczy wejść do księgarni i są pod ręką.  Mnie osobiście wydawało się, że mam już dosyć czytania o tym, co znam, czyli o Europie Środkowej, a chętnie poczytałabym o miejscach, gdzie ludzie mają inne nieco problemy, żyje im się lepiej, przynajmniej w sensie materialnym. Ale jak się okazało, nie do końca słuszny był ten tok rozumowania. Opowieść rozgrywająca się  w Wilnie, które kiedyś było naszym miastem, które kojarzy mi się z Mickiewiczem, napisana przez litewską pisarkę, okazała się fascynująca.  

niedziela, 11 września 2016

Lilian Jackson Braun „Kot, który się włączał i wyłączał”

Okładka książki Kot, który się włączał i wyłączał           

        Raz na jakiś czas sięgam po ulubioną serię „Kot, który….”, o której nie jednokrotnie już pisałam chociażby tutaj. „Kot, który się włączał i wyłączał” to tom trzeci. Qwill mieszka już z dwoma kotami, Koko i Yum Yum , problem polega jednak na tym, że mieszkać nie gdzie, nie ma własnego domu czy mieszkania i tuła się po różnych wynajmowanych miejscach. Musiał opuścić luksusowy apartamentowiec, w którym dzięki łucie szczęścia zamieszkiwał za darmo w poprzednim tomie. Teraz mieszka w zapyziałej norze, czymś w rodzaju motelu ze ścianami, przez które wszystko słychać. Nadal jest dziennikarzem.

wtorek, 6 września 2016

Viveca Sten „Na spokojnych wodach”

Okładka książki Na spokojnych wodach           

    Dwadzieścia czy trzydzieści lat temu powieści kryminalne uchodziły za literaturę dużo gorszej jakości, tak jak filmy klasy B czy C, a może i jeszcze gorzej. Gdyby ktoś, kto kryminałami się nie interesuje, sięgnął po  „Na spokojnych wodach” uznałby, że to beznadzieja, i że „nic się nie zmieniło, w końcu to kryminał.”
 
          „Na spokojnych wodach” to zdecydowanie fatalna literatura. Myślę nawet, że na studiach, na  polonistyce lub może bardziej na skandynawistyce, ktoś z wykładowców mógłby  zlecić przeczytanie tej książki po to, aby móc potem wypunktować, dlaczego jest tak bardzo zła.

niedziela, 4 września 2016

Ryszard Kapuściński „Podróże z Herodotem” audiobook , czyta Stanisław Brejdygant

Mistrzowie słowa 2. Tom 21. Podróże z Herodotem

  
Jakiś czas temu przeczytałam niemal wszystkie, no prawie wszystkie, książki Kapuścińskiego.  Pozachwycałam się nimi i odłożyłam na półkę. Przypominałam sobie o nich w trakcie przeprowadzek, a parę tygodni temu przypadkowo natknęłam się  na audiobooka. Od dawien dawna lubię co jakiś czas wracać do starych lektur, wspominałam już o tym. O powracaniu do starych lektur pisze m. in. i Kapuściński w „Podróżach z Herodotem”.  I zgadzam się z nim całkowicie. Gdy sięgamy po określoną książkę kolejny raz, nie jesteśmy już tą osobą, która czytała tą książkę wcześniej, mamy inne doświadczenia osobiste, zawodowe, dodatkowe książki czy filmy za sobą, w tym czasie zmienił się też świat. I książka już też nie jest ta sama, odkrywamy w niej coś nowego, na co wcześniej nie zwróciliśmy uwagi, albo co wydało się nam nieważne. „Dzieje” Herodota były dla Kapuścińskiego jedną z ważniejszych książek, zabierał ją ze sobą w podróże przez kilkadziesiąt lat.  A ja z kolei w „Podróżach z Herodotem”, odkryłam sporo nowych kwestii, a z kolei pod ich wpływem nasunęło mi się całkiem sporo refleksji, które wcześniej mi się nie nasuwały.  

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Javier Marias „Tak się złe zaczyna”

 Okładka książki Tak się złe zaczyna           

      Kilkakrotnie już to pisałam, a po lekturze kolejnych książek Mariasa tylko się w tej tezie utwierdzam. Javier Marias to zdecydowanie mój ulubiony współczesny pisarz. Od paru lat już, podobnie jak i wiele innych osób,  kibicuję mu w tym, aby dostał literackiego Nobla.  W moich prywatnych rankingach najlepszych książek roku zawsze jest w czołówce. Wszystko u niego idealnie współgra, treść i forma. O głębi rozważań psychologicznych pisałam już kilkakrotnie przy okazji innych książek, tutaj - "Twoja twarz jutro", tutaj - "Serce tak białe",  tutaj-"Zakochania" i tutaj - "Jutro w czas bitwy o mnie myśl".  Nikt chyba tak, jak on nie potrafi opisać człowieka, tego co robi, co ukrywa, jakie są jego motywy. Nie wspomniałam nigdy jeszcze o języku.  Język u Mariasa jest piękny. Panuje teraz niejako moda na grafomanię.  Pisać każdy może , podobnie jak i chociażby malować. Tylko że gdy nie ma się talentu literackiego, może to być i lekkie i fajne i przyjemne, takie rzeczy zresztą też czytuję, ale ta pisanina pozbawiona jest wówczas wartości literackich. Wystarczy przeczytać parę akapitów Mariasa i wiadomo już, co to znaczy – mieć talent.

środa, 24 sierpnia 2016

Carla Montero „Szmaragdowa tablica” – audiobook, czyta Joanna Jeżewska

obrazek


Strasznie długi jest ten audiobook i strasznie nierówny. Podczas słuchania targały mną raz po raz sprzeczne odczucia. Z jednej strony  wciągał w inny świat, głównie gdy mowa była o dziełach sztuki, handlu nimi czy fałszowaniu ich, a w innych miejscach irytował niedorzecznie prowadzoną akcją lub indolencją autorki.  Jazda samochodem z nim wydawała mi się mimo wszystko jednak zawsze krótsza, bez względu na odległość i przyjemniejsza. To trochę tak, jak z różnymi durnymi serialami, gdy już ktoś się wciągnie, to ciężko jest zrezygnować i przestać oglądać.  

       Wydarzenia rozgrywają się w dwóch płaszczyznach czasowych. Współcześnie Ana, młoda Hiszpanka, historyk sztuki, kustosz w muzeum , otrzymała od narzeczonego Konrada propozycję, aby odnalazła obraz „Alchemik” Giorgonego, malarza wczesnego renesansu. Szukając go natrafiła na ślad rodziny Bauerów, do których niegdyś on należał, trop urywał się w czasie drugiej wojny. I część wydarzeń to właśnie te, które rozgrywają się podczas wojny, a główną ich bohaterką jest z kolei Sara, młoda Żydówka. Zarówno we współczesności, jak i wątku wojennym obie kobiety przeżywają romanse, szczególnie absurdalny jest romans Sary, zakochała się w oficerze SS, który przyczynił się do zabicia jej ojca. Na marginesie dodać trzeba, że nie istnieje dzieło „Alchemik” autorstwa Giorgonego, jest to wytwór wyobraźni autorki, ale to akurat nie jest wielkim problemem, w tym przypadku Montero zgrabnie z tego wybrnęła.  W książce jest to obraz, który widzieli tylko nieliczni.

      Szczególnie ciekawe wątki to właśnie te związane ze sztuką, bo autorka opisała zafascynowanie sztuką Niemców, głównie tych najwyżej postawionych, łącznie z Hitlerem i autentyczną obsesję na punkcie poszukiwań czegoś nadprzyrodzonego, co może zapewnić panowanie nad światem. Sam Giorgone był malarzem tajemniczym, jego obrazy można odczytywać na różne sposoby. Ana specjalizowała się właśnie w Giorgonem.

    Irytujące delikatnie mówiąc były dla mnie wątki , związane z wojną. Wiedza autorki jest porażająco niska, momentami żenująca, wydaje mi się, że żaden polski pisarz nie napisałby podobnych bzdur. W  niektórych fragmentach  miałam ochotę dać sobie spokój ze słuchaniem. Żaden Polak nie wymyśliłby chyba historii o Żydówce zakochanej w trakcie wojny w oficerze SS, który był „dobrym Niemcem” i z narażeniem życia własnego i swojej rodziny ratował Żydówkę. A jakby było jeszcze mało, to do pomysłu ocalenia Sary przekonywał samego Himmlera. Himmler zaś nie mając nic lepszego do roboty godził się na taką rozmowę i rozważał problem, czy Sara powinna być stracona, czy nie.  Szczytem idiotyzmu było wymyślenie stowarzyszenia, w skład którego wchodziło dwóch byłych niemieckich oficerów, ocalona Żydówka i Lew Trocki.  Przykłady nonsensów można mnożyć. Wiadomo, że Hiszpanów nie dotknęła druga wojna, byli wówczas świeżo po swojej wojnie domowej, ale żeby pisać takie bzdury, to już przesada.  To, co wymieniłam, to tylko przykłady tych bzdur. Jest ich dużo więcej.

    Nasunęły mi się od razu porównania z romansem wszechczasów, czyli z „Jeźdźcem miedzianym”, o którym pisałam tutaj. W porównaniu do „Szmaragdowej tablicy” „Jeździec” wydaje mi się teraz wręcz arcydziełem. W tamtym przypadku autorka miała wiedzę o realiach życia w Leningradzie w czasie wojny, można było sporo się nauczyć. I wciągał zdecydowanie bardziej.

    Interpretacja książki w wykonaniu Joanny Jeżowskiej jak to się mówi - może być. Nic nadzwyczajnego, ale mogło być gorzej. I nie mogę na zakończenie nie podnieść jeszcze jednej kwestii, zakończenie jest niebywale rozwlekłe, ciągnie się kilka godzin, miałam już dosyć.

3/6

niedziela, 14 sierpnia 2016

Lilian Jackson Braun - „Kot, który jadał wełnę”

Okładka książki Kot, który jadał wełnę           

Pisałam już kilkakrotnie o książkach Lilian Jackson Braun, a właściwie o jej serii o Qwillu i jego dwóch wspaniałych kotach. O całym cyklu i o pierwszym tomie pt. „Kot, który czytał wspak” pisałam tutaj i tutaj. Ostatnio w wolnej chwili zaczęłam znowu do całości wracać. Książki te nadal są dla  mnie fascynujące, ciepłe, pogodne a do tego zawsze jest, jak to w kryminałach bywa, morderstwo w tle.    

               W tomie drugim Qwill nadal jest dziennikarzem w tej samej miejscowości, co poprzednio. Zaledwie jednak dowiedział się czegoś o sztuce, redaktor naczelny zlecił mu, aby zaczął zajmować się wnętrzarstwem. O tym temacie, podobnie jak wcześniej o sztuce, Qwill nie miał pojęcia. Tego typu zmiany również powodują, że cały cykl tak bardzo mi się podoba. Qwill nie zajmuje się niczym wyjątkowym, ale tym, co jest w zasięgu ręki każdego człowieka.  Każdy gdzieś mieszka i nie chodzi o to, aby po lekturze książki, każdy stał się fanem magazynów wnętrzarskich. Ale zwrócenie chociażby odrobiny uwagi na tego typu sprawy z pewnością może podnieść komfort życia.  To samo właściwie odnosi się do tomu pierwszego. Nie każdy interesuje się sztuką, Qwill też po epizodzie „krytyka sztuki” również nie stał się fascynatem malarstwa. Ale zainteresował się nim i jego życie stało się jeszcze barwniejsze, okazało się , że na wyciągniecie ręki są różne fascynujące rzeczy. Odnośnie wnętrzarstwa, przykładowo jeden z jego znajomych, dekorator wnętrz, zaprezentował mu ciekawe spojrzenie na sposób urządzenia domów. Dla mnie było to dość nowatorskie, bo nigdy do tych spraw nie przywiązywałam wagi i zabrzmiało to jak abstrakcja, aczkolwiek bardzo intrygująca abstrakcja. Mianowicie zakomunikował mu , że pokaże mu „wystrój, w którym jest wyobraźnia i śmiałość, mniej konwencjonalnej gustowności, a więcej ducha”. Już samo takie podejście potrafi zaintrygować. Chociaż Qwill starał się, pisanie o tej tematyce sprawiało mu początkowo problemy, zbierał więc porady, np. aby nie pisał o draperiach – zasłonki. Ja z pewnością na zasłonki mówię zasłonki. W tym tomie nasz bohater, nadal nie mający własnego mieszkania, zamieszkał chwilowo w nowoczesnym apartamentowcu.

       W pierwszym tomie Qwill stał się raptownie opiekunem syjamczyka – Koko. W drugim tomie opisane jest, jak to kocurek zaczął stwarzać problemy, nie jadł, niszczył rożne przedmioty itp. Qwill jako początkujący opiekun miał spory problem, dopiero w nowej roli się odnajdywał. Kociarze domyślają się, co to oznacza. Kotek cierpiał z powodu samotności, Qwill często i długo przebywał poza domem. Qwillowi doradzono, aby znalazł drugiego kotka i problem się rozwiąże. Drugi kotek, a właściwie koteczka Yum Yum pojawiła się dopiero pod koniec książki i faktycznie problemy z Koko wówczas ustały. Od tego właśnie tomu przez cały cykl dziennikarz występować będzie w towarzystwie dwóch syjamczyków.  Szybko chwycił kociego bakcyla, w tym tomie zwierzył się Koko, mówiąc, że w obecnych czasach wszyscy musimy być konformistami, a jedyne niezależne istoty, jakie pozostały, to koty.

   W tym tomie występuje również, znany z tomu pierwszego kolega Qwilla, jego szef, Arch Ricker, kolega ze szkolnej ławki. On również występować będzie przez cały cykl.

      A co do historii kryminalnej z tego tomu, to zaczęło się od tego, że Qwill napisał artykuł o wspaniałej rezydencji, której właściciel kolekcjonował kamienie szlachetne, oprócz artykułu opublikowano też zdjęcia. Błyskawicznie doszło do kradzieży kolekcji, a żona właściciela zmarła w dość niejasnych okolicznościach.

               W tych to właśnie okolicznościach Qwill zaczął stawać na nogi po różnych życiowych zawirowaniach. Alkoholizm, bezrobocie, rozwód zaczęły coraz bardziej się oddalać. Zaczął coraz rzadziej myśleć, jak to świetnie było niegdyś być dziennikarzem śledczym. Pisanie o sztuce czy potem o wnętrzarstwie zaczęło go coraz bardziej wciągać. Wciągał się też coraz  bardziej w nowy dla niego, koci świat. Odnowił przyjaźń z Archem Rickerem. Nawiązał z innymi, nowo poznanymi osobami, np. z fotografem z gazety. Nie biadolił, że kiedyś tak świetnie mu się powodziło, zaczął się cieszyć tym, co miał tu i teraz. Jako dziennikarz, rozmawiający z ludźmi, nie mógł być egocentrykiem, koncentrował się na rozmówcy, a nie na sobie. Ciekawe są fragmenty, jak to robił, że ludzie szybko mu się zwierzali ze swoich problemów. No i nadal czytał książki.

5/6

  

niedziela, 7 sierpnia 2016

Piotr Zychowicz – „Żydzi”

Okładka książki Żydzi. Opowieści niepoprawne politycznie           

 
W dalszym ciągu skrupulatnie czytam Zychowicza i nadal jestem jego fanką. Pisałam już o „Obłędzie 44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując powstanie warszawskie” , Pakcie Ribbentrop – Beck” i o „Opcji niemieckiej”. Wspólny mianownik, jaki łączy te książki to głównie pisanie o rzeczach mało znanych  lub w ogóle nie znanych i szalenie kontrowersyjnych . Tak samo sytuacja wygląda z „Żydami”. Różnica polega na tym, że „Żydzi” są książką , na którą składa się zbiór tekstów historycznych, pisanych dla czasopism, w większości opublikowanych w ostatnich latach, jak również wywiady głównie z historykami różnych narodowości, również poprzednio już publikowanymi. Tym razem reklama mówi prawdę, rzeczywiście to ta książka Zychowicza jest najbardziej kontrowersyjna. Jest jeszcze bardziej kontrowersyjna, niż „Obłęd” , nie każdy interesuje się powstaniem warszawskim, a o Żydach każdy ma coś do powiedzenia, mniej lub bardziej sensownego. Nie jest to książka dla tych, którzy uważają, że w historii narodu żydowskiego nie ma żadnych białych plam, że zawsze wszystko było sprawiedliwie i świetnie. Ale nie jest to też książka dla antysemitów, przeczytawszy niektóre teksty będą srodze zawiedzeni. I wreszcie - książka wbrew pozorom nie jest tylko i wyłącznie o Żydach, traktuje ona o różnych kwestiach i postaciach, które mają lub miały związek z Żydami. Dotyczy i historii i współczesności. No i nie ulega wątpliwości, że całość jest dla miłośników historii, którzy mają o niej jakie takie pojęcie, autor nie tłumaczy chociażby,  co wydarzyło się 17 września.

        Teksty są zgrupowane w cztery rozdziały. Pierwszy to rozmowy z żydowskimi historykami o Żydach. Rozmówcy z racji od dawna głoszonych poglądów są wyjątkowo kontrowersyjni. Potem są już rozmowy o Żydach, ale nie z Żydami. Kolejny rozdział to „Komuniści, syjoniści, kolaboranci”. I rozdział czwarty dotyczy „Żydów a 17 września”. Część podjętych tematów jest szeroko omawiana i dyskutowana od dawna na łamach mediów , np. kwestia tego, na jaką skalę Polacy w czasie wojny  Żydom pomagali, a na jaką ich mordowali lub denuncjowali czy okradali. Ale są tematy mniej znane lub naświetlane zupełne inaczej, niż gdzie indziej.  A o niektórych tematach z kolei prawie w ogóle się nie mówi, bo już samo zainicjowanie go jest źle widziane i temu, kto nad nim się pochyla, przypinana jest łatka antysemity. Dotyczy to chociażby kwestii Żydów komunistów. A z kolei o 17-tym  września i odnoszeniu tej kwestii do postaw Żydów wobec wkraczającej czerwonej armii  nie mówi się w ogóle , mało kogo to w ogóle interesuje.

               A oto garść przykładów. W jednym z rozdziałów historyk amerykański żydowskiego pochodzenia profesor Finkelstein stwierdza, że Żydzi amerykańscy wymusili na mediach i na amerykańskich uczelniach taki punkt widzenia, w myśl którego tylko Żydzi mogą być pokazywani jako  naród, który ucierpiał w czasie wojny, przedstawiciele innych narodowości zaś mogą być ukazywani jedynie jako zabójcy lub denuncjatorzy. Gdy ktoś prezentuje inny pogląd nie zrobi kariery.

               Jeden z rozdziałów dotyczy Piusa XII, papieża z czasów wojny, powszechnie uważanego za antysemitę, który swoją rzekomą biernością wobec niemieckich zbrodni przyczynił się do śmierci wielu Żydów. Okazuje się, że było zupełnie odwrotnie, przytoczone są dane, z których wynika, że ocalił on olbrzymie rzesze Żydów. I całe szczęście, że jako głowa Kościoła nie zajął oficjalnego stanowiska w sprawie eksterminacji ludności żydowskiej, gdyby tak zrobił, błyskawicznie przestałby być papieżem i jakakolwiek pomoc byłaby już wówczas niemożliwa. Co zaskakujące, bezpośrednio po wojnie odbierał on wyrazy wdzięczności również od Żydów. A dlaczego w powszechnym odczuciu jest on odbierany jako antysemita i niemal poplecznik morderców? Według Zychowicza i materiałów, na które się powołuje, Pius XII „zawdzięcza” to specjalnej operacji propagandowej, zrealizowanej przez KGB, dla której była to jedna z form walki z Kościołem. 

       Inne kwestie to chociażby sprawa statku pasażerskiego St Louis, który przed wojną regularnie kursował pomiędzy Niemcami a USA. W maju 1939r.  na jego pokład wsiadło prawie 1000 Żydów, którzy mieli legalne wizy i uciekali przed zbliżającą się zagładą. Zamierzali oni wysiąść na Kubie. Okazało się, że Kuba zmieniła przepisy i anulowała wszystkie zezwolenia na  pobyt. Kapitan statku z Kuby popłynął więc na Florydę, ale  amerykańska straż przybrzeżna zatrzymała statek. Roosvelt chciał jak najdłużej być prezydentem, a społeczeństwo amerykańskie było wyjątkowo nieprzychylne przyjmowaniu Żydów, nikt nie zdecydował się na zmianę restrykcyjnych przepisów. Statek odprawiono więc z USA i musiał zawrócić do Europy, przywódcy państw europejskich okazali się w tym konkretnym przypadku mniej cyniczni od Roosvelta i kilku  z nich zgodziło się przyjąć Żydów. Tylko co z tego? Przeważająca większość tych Żydów zginęła  po wybuchu wojny. To skrajny przykład obłudy, o którym mało słychać.   

     Najciekawsze i najmniej znane kwestie znaleźć można w rozdziałach o komunistach, syjonistach i kolaborantach oraz o 17-tym września. Problem 17-ego września sprowadza się, generalizując,  do tego, że armia czerwona witana była przez Żydów entuzjastycznie, a co gorsze denuncjowali oni często Polaków. Szkoda, że w przeciwieństwie do tematyki obozów zagłady, getta itp. kwestii, o tym właśnie problemie nie ma żadnych merytorycznych dyskusji. Dobór rozmówców w wywiadach, przedrukowanych w „Żydach” jest taki, iż na łamach książki w pewnym zakresie można przeczytać  coś w rodzaju dwugłosu.

              Książki Zychowicza mają to do siebie, że czyta się je rewelacyjnie. Co z tego, że istnieją  prace naukowe historyków z tytułami naukowymi, skoro z uwagi na hermetyczny język i styl pisania, poza innymi pracownikami naukowymi mało kto je czyta. Jak już pisałam przy okazji innych książek tego autora, Zychowicz może drażnić, można się z nim zgadzać lub nie zgadzać, ale nikt podczas czytania nie nudzi się. Chociaż autor jest historykiem z zawodu, jego książki nie są pracami naukowymi. Dzięki temu może robić więcej, niż zawodowy historyk. Historyk z tytułem naukowym nie rozważa alternatywnych wersji historii, nie ocenia politycznych posunięć w kategoriach moralnych, niestety rzadko kiedy skupia się na tematach kontrowersyjnych, bezpieczniej dla niego jest konformistycznie zajmować się tematyką, która nie wzbudza wielkich emocji, dzięki temu nikomu się narazi.  Zychowicz zaś nie ukrywa swojego subiektywnego punktu widzenia, rozważa historie alternatywne. I dzięki temu go czytam.

6/6   

    

wtorek, 2 sierpnia 2016

Hakan Nesser „Karambol”

Okładka książki Karambol           


        Latem, szczególnie w upały, czytam więcej książek luźniejszych, niż zwykle. „Karambol”, kryminał z cyklu z komisarzem Van Veeterenem był lekturą wyjątkowo udaną. Od dawna nie czytałam tak bardzo wciągającej książki. Zajęło mi to dwa popołudnia, a gdy zaczęłam, wszystko inne musiało zejść na drugi plan, zburzyłam cały harmonogram różnych spraw, które miałam do załatwienia. Pod względem wciągania w lekturę ten tom był porównywalny chyba tylko z Lee Child`em. Zapomniałam o wszystkich innych sprawach i przez jakiś czas żyłam w świecie Nessera. Autor wymyślił nie tylko oryginalną akcję, ale i w równie oryginalny sposób o niej opowiedział. Nie doszukałam się w tej książce ani drugiego, ani trzeciego dna, ani nadzwyczajnych rozważań psychologicznych, ale jest to bez wątpienia rzecz bardzo dobrze napisana i dająca do myślenia.  

    Wydarzenia rozpoczynają się fragmentem, który opisuje, co robi „Mężczyzna, który wkrótce miał zabić” i co dzieje się „Chłopakiem, który wkrótce miał umrzeć”. Mężczyzna wsiadł do samochodu, będąc nietrzeźwym w fatalną pogodę, nocą i potrącił tego chłopaka. Znamy więc przebieg zdarzenia, wiemy mniej więcej, kim był zabity, nie wiadomo natomiast, kim jest kierowca, który zabił. Wkrótce potem zabójca zabił ponownie kolejną osobę, tym razem z zimną krwią. Dlaczego tak się stało, chętni przeczytają. Autor opisuje oczywiście poczynania ekipy śledczej, a czytelnik wie, czy ekipa ta zmierza w prawidłowym kierunku, komu z ekipy najlepiej idzie dedukcja.  

            A co do zabójcy to normalny człowiek, jakby się wydawało, w przeciągu kilku tygodni przeistoczył się w potwora.  Sam tak powiedział o sobie w końcowej scenie – „Jeszcze dwa miesiące temu byłem normalnym człowiekiem”. A może potwór w nim drzemał i czekał na okazję, aby się obudzić? Pierwsze wydarzenie w pewnym stopniu było przypadkowe, ale potem degrengolada moralna zabójcy postępowała w zastraszającym tempie. Czy z każdym innym by tak było? Pewnie nie. Ale czy na pewno? Jest się nad czym zastanowić. Jeden z bohaterów książki przypomniał teorię kul bilardowych . Każdy, tak jak i kule toczy się po gładkiej, równej powierzchni . „Prędkość i kierunek są ustalone, ale nie sposób przewidzieć, co stanie się, gdy się zderzymy i potoczymy w innym kierunku”.

      „Karambol” jest zdecydowanie lepszy od tomu „Jaskółka. Kot. Róża. Śmierć” tego samego autora. Tą drugą książkę czytałam jakiś czas temu i teraz nie byłabym w stanie jej opowiedzieć, zlała mi się w pamięci z innymi kryminałami. „Karambol” jest na tyle oryginalny, że nie sposób go pomylić z czymkolwiek innym. Sądzę, że nawet za parę lat będę w stanie go opowiedzieć. I to wciąganie czytelnika jest tak niepowtarzalne, że już za samo to warto „Karambol” przeczytać.

5/6

     

    

     

   

środa, 27 lipca 2016

Ian Rankin – „Święci Biblii Cienia”

      Jestem w trakcie poszukiwań kolejnego cyklu książkowego z detektywem czy policjantem w roli głównej. Został mi zaledwie jeden nieprzeczytany tom z Zygą autorstwa M. Wrońskiego i nie chcę się czuć jak sierotka pozbawiona ulubionej lektury i bez jakiegokolwiek zamiennika. Iana Ranikna nie czytałam dotychczas nic. Jak się okazuje, był to błąd, jest to pisarstwo zdecydowanie warte poznania.
       „Świeci Biblii Cienia” to jedna z chyba kilkunastu lub może nawet i dwudziestu powieści, rozgrywających się w Edynburgu  z policjantem Johnem Rebusem w roli głównej. Ten  konkretny tom odbierałam jako opowieść o przemijaniu i powolnym godzeniu się ( lub i nie godzeniu się) z upływem czasu i związanymi z tym zmianami w każdej dziedzinie życia.  Rebus powrócił z zawodowej emerytury. I jakby się ocknął z długiego snu. Świat dookoła wygląda zupełnie inaczej. Prawie wszyscy korzystają z komputera i internetu , on ma z tym problem. Jego pokolenie już jest jakby na wylocie. Jego szefową została znacznie młodsza od niego koleżanka. Sposób pracy w policji i metody są zupełnie inne, niż kilkadziesiąt lat wcześniej. Z ramienia półświatka miastem „rządzi” smarkacz, który dawniej mógłby być co najwyżej chłopcem na posyłki. Przykłady tych zmian można mnożyć. Rebus spotkał się dawnymi kolegami i raptem zorientował się, że tak naprawdę do końca ich nie znał. Każdy z nich coś przed nim urywał. Co ważne - Rebus jest samotnym mężczyzną, którego opuściła żona, a z dorosłym dzieckiem nie utrzymuje żadnego kontaktu, nie wiadomo, kim ono jest, gdzie mieszka itp. Wygląda na to, że niemal wszystko poszło u niego nie tak, jak z pewnością wcześniej by chciał.
     W tym tomie Rebus prowadzi śledztwo  w sprawie wypadku drogowego, który wydaje mu się podejrzany. Pozornie wszystko jest ok, ale dręczy go pytanie, dlaczego dziewczyna, będąca ostrożnym kierowcą, brawurową jazdą doprowadziła do wypadku. Równolegle do tego konieczne jest cofnięcie się do przeszłości, mniej więcej około 30 lat wstecz. Nasz bohater wówczas dopiero zaczynał swą karierę. W czasach współczesnych wyszło na jaw, że jego koledzy, policjanci, właśnie mniej więcej 30 lat wcześniej nagminnie łamali prawo, a niewykluczone że również dokonali zabójstwa.  Szefowa Prokuratury wpadła na pomysł, aby ponownie przeprowadzić jedno ze śledztw, to właśnie które rozpoczęło się 30 lat wcześniej. I właśnie w ramach tego nowego śledztwa zbadane będzie, jak mocno koledzy Rebusa naginali prawo i czy byli zabójcami. Podejrzenia takie są dla  Rebusa szokujące, nigdy czegoś takiego pod uwagę nie brał. No i ma dylemat, czy solidaryzować się bez względu na wszystko z kolegami, z którymi już sporo czasu nie ma kontaktu, ale z którymi sporo go łączyło, czy pomagać w nowym śledztwie, w trakcie którego prawda ma wyjść na jaw.
     Wielkim plusem powieści jest psychologia. „Święci Biblii Cienia” są powieścią refleksyjną, gorzką momentami, ale dającą bardzo dużo do myślenia. John Rebus jest postacią intrygującą. Jest niepokorny, kariery nie zrobił, ale jest błyskotliwy, uczciwy, lojalny, fascynuje się muzyką. W sylwetce Rebusa można się oglądać niczym w zwierciadle.  Każdy chyba, poza może nastolatkami czy 20 – to latkami ma róże doświadczenia z upływającym czasem. Nasz bohater jest samotny, nie ma rodziny ani jakichkolwiek przyjaciół, ma znajomych , którzy raczej nie zasługują na miano przyjaciół. Ale jest sobą, nikomu nie musi się podlizywać. I nie jest to postać kryształowa, ma na sumieniu różne grzeszki. Czy samotność mu przeszkadza, trochę pewnie tak, ale nie aż tak bardzo. Dlaczego tak się stało? Czy popełnił jakiś błąd? Każdy czytelnik może sam się zastanowić nad ta kwestią. Główny bohater to jeden z większych atutów książki. Jest i odpychający i przyciągający, nietuzinkowy. Nie podąża za modnymi trendami, nie podróżuje, Edynburg mu wystarcza. Wśród bohaterów charakterologicznie nikt nie jest czarno – biały.
       Nie będę na siłę wymyślać minusów powieści. Dla mnie jest nieco za gorzka. Ale jest dla Rebusa światełko w tunelu, poznaje kobietę, patologa sądowego, która mu się spodobała. Nie wiadomo, czy ten wątek rozwinie się w dalszych tomach pozytywnie, czy nie, ale szansa jest. Jest i szansa na przyjaźń.  Problem miałam jedynie z tym, że powieść mnie nie wciągała. Ale faktem jest, że czytałam ją na wyjeździe, będąc w towarzystwie, które permanentnie zajęte było różnorakimi dyskusjami. Obawiam się, że brak możliwości skupienia się nie działał na korzyść lektury, tym bardziej, że z reguły czytam  w takich warunkach, że nikt mi nie przeszkadza. Bardzo poważnie biorę pod uwagę to, że po zakończeniu czytania M. Wrońskiego, sięgnę po Iana Ranikna. U Camilli Lackberg przeszkadzało mi ostatnio strasznie, że jej bohaterowie są tacy jednoznaczni i przewidywalni, u Rankina tego problemu nie ma.
5/6

niedziela, 24 lipca 2016

Agata Tuszyńska „Oskarżona Wiera Gran” – audiobook, czyta Anna Polony


Obraz znaleziony dla: Oskarżona Wiera Gran Książka
    








 
             Zaczęło się od książki Al. Domańskiej – „Grzybowska 6/10. Lament”, o której pisałam tutaj gdzie autorka ustalając, co wcześniej mieściło się w bloku , w którym mieszka jej matka, natrafiła na  historię Jurka, który jako dziecko mieszkał w getcie warszawskim. Temat getta okazał się dla mnie wbrew wszystkiemu mało znany. I poszło jednym ciągiem, zainteresowałam się historią mało znanej śpiewaczki , Wiery Gran, która w tym samym czasie co Jurek, również mieszkała w getcie.

             Temat Wiery Gran zapowiadał się  wyjątkowo ciekawie. W okresie powojennym pojawiły się bardzo głośne pogłoski o tym, jakoby kolaborowała ona z gestapo i dzięki temu przeżyła getto. Plotki te spowodowały, że jej kariera zakończyła się przedwcześnie, grożono bojkotem koncertów lub prowokacjami,  koncerty więc odwoływano. I pieśniarka ostatecznie pod koniec życia zapadła na manię prześladowczą , cały czas wydawało się jej, że ktoś ją śledzi, konkretnie tym kimś miały być osoby, które opowiadały o jej kolaboracji z gestapo. Gran do końca życia zaprzeczała , jakoby była kolaborantką. Agata Tuszyńska miała , jak wynikało z recenzji jej książki, podjąć próbę ustalenia, jak to było naprawdę. Historia zapowiadała się szalenie ciekawie,  a do tego jeszcze książkę czytała Anna Polony, wydawało mi się że audiobook będzie  rewelacją. Rewelację się nie okazał, jak to często bywa, gdy spodziewamy się czegoś wspaniałego, przy wielkich oczekiwaniach, zamiast wielkiej rewelacji,  nadchodzi wielka klapa. Okazało się , że Agata Tuszyńska słowo „bezstronność” zna chyba tylko ze słownika, a Annę Polony momentami bardzo ciężko było słuchać. Ale po kolei.

          Gdyby nie wojna, Wiera Gran prawdopodobnie miałaby szansę na zrobienie międzynarodowej kariery jako śpiewaczka.  Gdy kariera zaczynała rozkwitać, wybuchła wojna , a wkrótce potem nasza bohaterka znalazła się w getcie, gdzie ……… nadal żyła ze śpiewania. Śpiewała w ekskluzywnej kawiarni, gdzie serwowano szampana i przeróżne smakołyki, a na publiczność w dużej mierze składali się żydowscy policjanci no i żołnierze niemieccy z różnych formacji. To są fakty którym nikt, nawet  A. Tuszyńska nie zaprzecza. Dookoła umierali ludzie, znaczna część z głodu. Wierze powodziło się znakomicie, na brak gotówki nie narzekała, ostatecznie po 1,5 roku udało się jej wydostać z getta. Po wojnie już twierdziła, że była bardzo empatyczna i przejmowała się losem innych, szczególnie losem dzieci żydowskich, dla których ufundowała w getcie przytułek, coś w rodzaju domu dziecka i  szpitala w jednym. Problem polega na tym, że nikt o żadnym przytułku, ufundowanym przez nią, nigdy  nie słyszał. Udokumentowane jest jedynie to, że Wiera uczestniczyła charytatywnie w paru koncertach. Całe dalsze życie Wiery, głównie na emigracji, sprowadzało się wyłącznie do prób powrotu do śpiewania, walce z pogłoskami o współpracy z gestapo i właściwie to wszystko, tak jakby czas dla niej stanął w miejscu i jakby nic innego nie było warte uwagi. Jej małżeństwo się rozpadło, a przyjaciół nie miała. Mimo tego, że była bogata, uznała że ani jeden człowiek nie jest warty tego, aby coś po niej odziedziczyć.

       Książka jest świetnym punktem wyjścia do frapujących rozważań psychologicznych. Wiera  jest przykładem życia niespełnionego i koszmarnego, co częściowo wynikało ze zrządzenia losu, a częściowo było to na własne życzenie. Pobyt w getcie i wywóz całej rodziny do gazu z pewnością dla prawie każdego człowieka, o ile by to przeżył,  byłyby niewyobrażalnym koszmarem. Tyle tylko, że Wierze w getcie naprawdę powodziło się znakomicie, a jedyną osobą, z którą była związana uczuciowo, była matka. Sama Wiera tak twierdziła.  Po wojnie teoretycznie miała szansę na w miarę normalne życie, takie życie wiódł przecież chociażby i Edelman i Szpilman. Wybrała, jak wybrała. Moim skromnym zdaniem, gdyby nie była tak bardzo skoncentrowana na sobie, miałaby szansę , aby nie żyć tylko przeszłością.  Ale jest to właśnie przypadek osoby, która o nikim , poza sobą, nie była w stanie myśleć. Szczegóły są oczywiście w książce, aczkolwiek trzeba uważnie ją czytać, czy słuchać, aby je wyłowić.    

               Poza losami samej Wiery w książce jest sporo ciekawych faktów, o których nie miałam pojęcia. Zaskoczeniem było dla mnie chociażby to, że Niemcy ogłaszali otwarte konkursy na sztuki teatralne o Żydach. W sztuce takiej należało wyśmiewać się z Żydów i przedstawiać ich w skrajnie negatywnych barwach.  Szokiem dla mnie było to, że na taki konkurs napływało sporo scenariuszy autorstwa Żydów i nie tylko. Jeszcze większym szokiem był fakt, że sporo aktorów zgłaszało chęć, aby w takiej sztuce zagrać, znaczna ich część  to byli właśnie Żydzi.  Tuszyńska całą sprawę skomentowała w ten sposób, że wszystkie te zachowania i literatów i aktorów, były czymś najnormalniejszym na świecie.    

           Dające sporo do myślenia są i inne kwestie, chociażby znajomość Gran i Szpilmana. Jak wynika z książki, w czasie pobytu w getcie Szpilman akompaniował jej na pianinie, gdy ona śpiewała. A później, gdy napisał „Pianistę”, nie wspomniał w niej o Wierze ani słowa.  Z czego to wynika? Historia jest zagadkowa, a ponieważ i Szpilman i Gran nie żyją, prawdopodobieństwo, że ktoś ustali przyczyny tego milczenia, jest znikome.  Tuszyńska snuje swoje domysły, oczywiście stawiające Szpilmana w niekorzystnym świetle. W internecie znalazłam informację, że rodzina Szpilmana pozwała w związku z tymi insynuacjami Tuszyńską do sądu.

            Dla mnie nie do przyjęcia był sposób przedstawiania wydarzeń przez Tuszyńską i skrajny subiektywizm na korzyść Wiery Gran. Nie jest to nawet ukrywane. Funkcjonowanie Wiery w getcie, śpiewy dla żołnierzy niemieckich i po śmierci rodziny, brak troski o kogokolwiek innego poza sobą, przedstawiane jest jako coś całkowicie naturalnego. Nawet takie są komentarze pisarki. Właściwie wszystko, co robiła śpiewaczka, spotyka się z aprobatą Tuszyńskiej. Każdy ma świadomość, że życie w tamtych czasach  było przerażające i trudno wybory, dokonywane w tamtych czasach oceniać z perspektywy życia we względnym luksusie kilkadziesiąt lat później. Ale gdyby Gran pomogła chociaż jednemu biednemu dziecku, jej sytuacja materialna i tak byłaby luksusowa. Tuszyńskiej ten problem nie zastanawia. Co więcej autorka wpadła już w coś w rodzaju obsesji na punkcie Wiery Gran. Gdy opisywała ostatnie miesiące jej życia w czymś w rodzaju domu opieki we Francji, wspomniała, że Gran wymagała opieki i pomocy we wszystkim. Gdy pielęgniarka się nią zajmowała, Gran ją zwyzywała wulgarnymi słowami. I do tego jest komentarz Tuszyńskiej o Gran - „Zawsze miała klasę”.  W podobnym tonie komentowała niechęć Gran do tego, by z kimkolwiek się zaprzyjaźnić, nawet w tym domu opieki. Tuszyńska zaangażowała się w pisanie tej biografii tak bardzo, że niemal cały czas pisząc o swojej bohaterce, używa jej imienia. Niby to drobiazg, ale już świadczy o podejściu Tuszyńskiej do opisywanej osoby i już samo to zasuwa wątpliwości co do obiektywizmu.

         Annę Polony czyta bardzo ekspresyjnie, jak na mój gust za bardzo. Podnosi głos, zawodzi, jęczy. I co najważniejsze - czyta dokładnie zgodnie z intencjami Tuszyńskiej. Przykładowo fragmenty, które są skrajnie subiektywne i kontrowersyjne, odczytuje tonem, który nie znosi sprzeciwu, kategorycznie. Przyjęcie takiego stylu przy czytaniu zamiast zmuszać słuchacza do myślenia i wyrabiania sobie własnych poglądów, prawdopodobnie miało czytelnikowi wmówić, które opinie są słuszne, a które nie.  Przykładowo fragment mniej więcej taki „czy czymś nagannym było, że Wiera zaśpiewała na prywatnym koncercie za pieniądze w domu oficera ss”,  można odczytać dwojako.  Pytająco, z namysłem, aby słuchacz choć przez chwilę mógł rozważyć tą kwestię. I można to zrobić tak, jak to zostało zrobione, wrzeszcząc agresywnie tak, jakby sama wątpliwość w tym zakresie była czymś absolutnie nienormalnym.

       Gdyby nie ten skrajny subiektywizm, książkę z pewnością oceniłabym wyżej.

4/6