sobota, 11 marca 2017

Marcel Proust „Uwięziona” – V część „W poszukiwaniu straconego czasu”

Okładka książki Uwięziona          


Pisałam już o poprzednich częściach „W poszukiwaniu straconego czasu” tutaj, tutaj i tutaj. Co do formy pisania książki, to część ta niczym nie różni się od poprzednich, nadal brak jest akcji w takim sensie, w jakim ma się z nią do czynienia w większości powieści, a jedno zdanie zajmuje niekiedy całą stronę. Ale warto zadać sobie ten trud i podjąć się lektury. Tak jak i w poprzednich tomach, około 80 – 90 % tekstu są to różnego rodzaju rozważania, o życiu, sztuce, związkach międzyludzkich i całej masie innych rzeczy.

      W „Uwięzionej” nasz bohater, cały czas alter ego pisarza, jest już dorosłym , młodym człowiekiem. Wprowadziła się do niego Albertyna. Związek Marcela i Albertyny to używając dzisiejszej terminologii, związek skrajnie toksyczny. Marcel zorientowawszy się, że ukochana go okłamywała w wielu kwestiach, zaczął żyć w skrajnej zazdrości i podejrzliwości. Albertyna stała się tytułową uwięzioną, nie w sensie dosłownym , ale w kokonie podejrzliwości i bezustannego tłumaczenia się itp.  Pozornie najprostsze wyjście z sytuacji, czyli zerwanie związku, nie było przez Marcela poważnie brane pod uwagę. Nie wiadomo, kiedy byłby on bardziej nieszczęśliwy, czy żyjąc z ukochaną, czy bez niej. Większość tej niby to akcji w tym tomie powieści dotyczy właśnie związku  Marcela i Albertyny.    

      Drugi, równie poważny bohater powieści, to baron de Charlus, znany również z poprzednich tomów. W tym tomie baron był już podstarzały i miał coraz większe problemy z utrzymaniem w tajemnicy swojej orientacji seksualnej i swej miłości do skrzypka Morela. Na dodatek zapomniał się mocno na jednym z przyjęć u swoich pseudo przyjaciół, podpadł straszliwie gospodyni, pani Verduin,  a w wyniku tego kobieta uknuła ad hoc intrygę, mającą na celu wykluczenie barona z jego kręgu towarzyskiego. Opis sytuacji barona wydaje się być banalny i tuzinkowy, ale w kontekście właśnie braku akcji, całą zasygnalizowaną intrygę śledzi się z zapartym tchem, niczym w kryminale.   

     No i to właśnie w tym tomie jest scena z umierającym pisarzem, Bergottem, który niemal w agonii postanowił sprawdzić, czy faktycznie na jego ulubionym obrazie - „Widoku Delft” Vermeera, jest niezauważona wcześniej przez niego żółta ściana. Wstał więc z łóżka i popędził do muzeum, gdzie po obejrzeniu obrazu padł trupem.  Trudno wyobrazić sobie, aby opisane wydarzenia mogły wydawać się pociągające dla kogoś, kto lubi wyłącznie szybką akcję, ale w żadnej chyba innej książce nie ma tylu refleksji.

       W tym tomie wydarzenia rozpoczynają się od zwykłego przebudzenia, kiedy to Marcel leżał w łóżku i przychodziły mu na myśl różne sprawy, jak chociażby niezwykłość każdego poranka czy piękno promieni słonecznych. Wówczas przyszło mu też do głowy, jak rzadko ludzie mają świadomość piękna każdego dnia i ulotności chwili. Nasunęło mu się też porównanie do człowieka, który ma świadomość, że może już więcej nie ujrzeć kolejnego poranka, bo może zostać zabity w zbliżającym się pojedynku, popularnym jeszcze w tamtych czasach. Obecnie bardziej adekwatne byłoby porównanie do chociażby diagnozy ciężkiej choroby.  Wówczas to dla człowieka takiego życie nagle nabiera większej wartości i zaczyna on rozważać, cóż takiego by on robił, gdyby ten pojedynek przeżył. „Życie jego w jednej chwili wypełnia się podróżami, pracami, wycieczkami itp.”, które unicestwić może wynik pojedynku, a dotychczas unicestwiały złe nawyki, które bez pojedynku trwałyby nadal. Gdy człowiek taki wraca, odnajduje jednak nadal te same przeszkody dla wycieczek, podróży itp. Według Prousta „Wyjątkowe okoliczności podsycają w człowieku to, co w nim już istniało: w pracowitym pracę, a w próżniaku lenistwo”.

     Marcel rozważał też kwestię wad człowieka, uznając, że najbardziej nienawidzimy tego, co do nas podobne. W dalszej już oczywiście części zastanawiał z kolei się nad kwestią istnienia jakby innego wymiaru, transcendencji. Miał świadomość, że niektórzy ludzie żyją, będąc przyzwoitymi, szanując innych, wykonując swą pracę tak, jak trzeba,  lub czując się, jak Vermeer, niejako zmuszony przez samego siebie do tworzenia czegoś, co nie może być byle jakie i do malowania 20 razy jednego fragmentu obrazu tak, aby osiągnąć doskonałość. „Wszystkie te zobowiązania, niemające sankcji w życiu obecnym,  zdają się należeć  do  odmiennego  świata, opartego na dobroci, na względach moralnych, na poświęceniu; świata całkowicie odmiennego niż nasz, świata, który opuszczamy, aby urodzić się na tej ziemi, zanim może wrócimy tam, aby żyć wedle owych nieznanych praw, którym byliśmy posłuszni, bo nosiliśmy je w sobie, nie wiedząc,  kto w nas zakreślił te prawa”. 

      W „Uwięzionej” jest też cała masa odniesień do muzyki, literatury czy sztuki, które dla Prousta były tak potrzebne, jak chleb czy woda. Brał on udział w przyjęciu, na którym odbył się koncert, na którym grano Ventuila. Ventuil to  fikcyjny kompozytor, ale pod tym nazwiskiem każdy może umieścić każdego innego kompozytora, bo znaczną cześć opisu tego koncertu zajmują doznania duchowe, związane z odbiorem muzyki przez słuchacza. Muzyka, zresztą nie tylko, literatura czy sztuka też, niosą ze sobą przekaz z innego, niematerialnego świata.  „Każdy artysta wydaje się obywatelem  jakiejś ojczyzny nieznanej, zapomnianej przez samego siebie.” „Dzięki tej muzyce mogłem usłyszeć dziwne wołanie, którego nie przestanę już słyszeć nigdy, jako przyrzeczenie i dowód, że istnieje coś innego niż nicość.”

       Rozważania o innym wymiarze, o sztuce, przeplatają się z myślami i obserwacjami o zwykłym życiu. Obserwacje własnej natury i próby jej przezwyciężenia i dostosowania się do konwenansów doprowadziły Prousta do konkluzji, iż „natura, którą dławimy i tak w nas mieszka. Do tego stopnia, że czasem kiedy czytamy nowe arcydzieło genialnego człowieka, odnajdujemy w nim z przyjemnością własne refleksje , którymiśmy gardzili, wesołości i smutki, któreśmy dławili, cały zlekceważony przez nas świat uczuć, którego wartość odsłania nam nagle książka”.

      Przyjęcie z koncertem zakończyło się rzeczywiście podłością w stosunku do barona Charlusa, co autor od początku sygnalizował, nie jest więc tu najważniejsze, co się stanie, ale dlaczego właśnie stanie się to, a nie co innego i dlaczego określone osoby będą zdolne do tak strasznej podłości. Stosunkowo krótko po koncercie autor dowiedział się z kolei z wiarygodnego źródła, że państwo Verdiun, którzy dokonali tego podłego postępku, zrobili z kolei całkowicie bezinteresownie i w tajemnicy coś absolutnie dobrego, coś o co nie można byłoby ich nigdy podejrzewać. Autorowi uświadomiło to, że  „charakter zmienia się i jeśli chcemy sfotografować to, co w nim  jest stosunkowo niezmienne, ukazuje zakłopotanej soczewce kolejno rozmaite obrazy (z tym, że ów przedmiot nigdy nie jest nieruchomy, ale się rusza)”.

     Książka kończy się zamknięciem pewnego etapu życiowego i wydarzeniem szalenie ważnym dla autora, aczkolwiek mimo wszystko zaskakującym. Brał on taki obrót sprawy pod uwagę i wydawało mu się, że będzie to dobre dla niego. Gdy jednak tak się stało w rzeczywistości, poczuł, jakby jego świat się skończył, jakby wydarzyła się straszliwa tragedia. Pozostała mu konkluzja - „jak dalece człowiek nie może wiedzieć, co w sobie kryje”.

6/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz