Jestem w trakcie poszukiwań kolejnego cyklu książkowego z detektywem czy policjantem w roli głównej. Został mi zaledwie jeden nieprzeczytany tom z Zygą autorstwa M. Wrońskiego i nie chcę się czuć jak sierotka pozbawiona ulubionej lektury i bez jakiegokolwiek zamiennika. Iana Ranikna nie czytałam dotychczas nic. Jak się okazuje, był to błąd, jest to pisarstwo zdecydowanie warte poznania.
„Świeci Biblii Cienia” to jedna z chyba kilkunastu lub może nawet i dwudziestu powieści, rozgrywających się w Edynburgu z policjantem Johnem Rebusem w roli głównej. Ten konkretny tom odbierałam jako opowieść o przemijaniu i powolnym godzeniu się ( lub i nie godzeniu się) z upływem czasu i związanymi z tym zmianami w każdej dziedzinie życia. Rebus powrócił z zawodowej emerytury. I jakby się ocknął z długiego snu. Świat dookoła wygląda zupełnie inaczej. Prawie wszyscy korzystają z komputera i internetu , on ma z tym problem. Jego pokolenie już jest jakby na wylocie. Jego szefową została znacznie młodsza od niego koleżanka. Sposób pracy w policji i metody są zupełnie inne, niż kilkadziesiąt lat wcześniej. Z ramienia półświatka miastem „rządzi” smarkacz, który dawniej mógłby być co najwyżej chłopcem na posyłki. Przykłady tych zmian można mnożyć. Rebus spotkał się dawnymi kolegami i raptem zorientował się, że tak naprawdę do końca ich nie znał. Każdy z nich coś przed nim urywał. Co ważne - Rebus jest samotnym mężczyzną, którego opuściła żona, a z dorosłym dzieckiem nie utrzymuje żadnego kontaktu, nie wiadomo, kim ono jest, gdzie mieszka itp. Wygląda na to, że niemal wszystko poszło u niego nie tak, jak z pewnością wcześniej by chciał.
W tym tomie Rebus prowadzi śledztwo w sprawie wypadku drogowego, który wydaje mu się podejrzany. Pozornie wszystko jest ok, ale dręczy go pytanie, dlaczego dziewczyna, będąca ostrożnym kierowcą, brawurową jazdą doprowadziła do wypadku. Równolegle do tego konieczne jest cofnięcie się do przeszłości, mniej więcej około 30 lat wstecz. Nasz bohater wówczas dopiero zaczynał swą karierę. W czasach współczesnych wyszło na jaw, że jego koledzy, policjanci, właśnie mniej więcej 30 lat wcześniej nagminnie łamali prawo, a niewykluczone że również dokonali zabójstwa. Szefowa Prokuratury wpadła na pomysł, aby ponownie przeprowadzić jedno ze śledztw, to właśnie które rozpoczęło się 30 lat wcześniej. I właśnie w ramach tego nowego śledztwa zbadane będzie, jak mocno koledzy Rebusa naginali prawo i czy byli zabójcami. Podejrzenia takie są dla Rebusa szokujące, nigdy czegoś takiego pod uwagę nie brał. No i ma dylemat, czy solidaryzować się bez względu na wszystko z kolegami, z którymi już sporo czasu nie ma kontaktu, ale z którymi sporo go łączyło, czy pomagać w nowym śledztwie, w trakcie którego prawda ma wyjść na jaw.
Wielkim plusem powieści jest psychologia. „Święci Biblii Cienia” są powieścią refleksyjną, gorzką momentami, ale dającą bardzo dużo do myślenia. John Rebus jest postacią intrygującą. Jest niepokorny, kariery nie zrobił, ale jest błyskotliwy, uczciwy, lojalny, fascynuje się muzyką. W sylwetce Rebusa można się oglądać niczym w zwierciadle. Każdy chyba, poza może nastolatkami czy 20 – to latkami ma róże doświadczenia z upływającym czasem. Nasz bohater jest samotny, nie ma rodziny ani jakichkolwiek przyjaciół, ma znajomych , którzy raczej nie zasługują na miano przyjaciół. Ale jest sobą, nikomu nie musi się podlizywać. I nie jest to postać kryształowa, ma na sumieniu różne grzeszki. Czy samotność mu przeszkadza, trochę pewnie tak, ale nie aż tak bardzo. Dlaczego tak się stało? Czy popełnił jakiś błąd? Każdy czytelnik może sam się zastanowić nad ta kwestią. Główny bohater to jeden z większych atutów książki. Jest i odpychający i przyciągający, nietuzinkowy. Nie podąża za modnymi trendami, nie podróżuje, Edynburg mu wystarcza. Wśród bohaterów charakterologicznie nikt nie jest czarno – biały.
Nie będę na siłę wymyślać minusów powieści. Dla mnie jest nieco za gorzka. Ale jest dla Rebusa światełko w tunelu, poznaje kobietę, patologa sądowego, która mu się spodobała. Nie wiadomo, czy ten wątek rozwinie się w dalszych tomach pozytywnie, czy nie, ale szansa jest. Jest i szansa na przyjaźń. Problem miałam jedynie z tym, że powieść mnie nie wciągała. Ale faktem jest, że czytałam ją na wyjeździe, będąc w towarzystwie, które permanentnie zajęte było różnorakimi dyskusjami. Obawiam się, że brak możliwości skupienia się nie działał na korzyść lektury, tym bardziej, że z reguły czytam w takich warunkach, że nikt mi nie przeszkadza. Bardzo poważnie biorę pod uwagę to, że po zakończeniu czytania M. Wrońskiego, sięgnę po Iana Ranikna. U Camilli Lackberg przeszkadzało mi ostatnio strasznie, że jej bohaterowie są tacy jednoznaczni i przewidywalni, u Rankina tego problemu nie ma.
5/6
środa, 27 lipca 2016
niedziela, 24 lipca 2016
Agata Tuszyńska „Oskarżona Wiera Gran” – audiobook, czyta Anna Polony
Temat Wiery Gran zapowiadał
się wyjątkowo ciekawie. W okresie
powojennym pojawiły się bardzo głośne pogłoski o tym, jakoby kolaborowała ona z
gestapo i dzięki temu przeżyła getto. Plotki te spowodowały, że jej kariera
zakończyła się przedwcześnie, grożono bojkotem koncertów lub prowokacjami, koncerty więc odwoływano. I pieśniarka
ostatecznie pod koniec życia zapadła na manię prześladowczą , cały czas
wydawało się jej, że ktoś ją śledzi, konkretnie tym kimś miały być osoby, które
opowiadały o jej kolaboracji z gestapo. Gran do końca życia zaprzeczała ,
jakoby była kolaborantką. Agata Tuszyńska miała , jak wynikało z recenzji jej
książki, podjąć próbę ustalenia, jak to było naprawdę. Historia zapowiadała się
szalenie ciekawie, a do tego jeszcze
książkę czytała Anna Polony, wydawało mi się że audiobook będzie rewelacją. Rewelację się nie okazał, jak to
często bywa, gdy spodziewamy się czegoś wspaniałego, przy wielkich
oczekiwaniach, zamiast wielkiej rewelacji,
nadchodzi wielka klapa. Okazało się , że Agata Tuszyńska słowo
„bezstronność” zna chyba tylko ze słownika, a Annę Polony momentami bardzo
ciężko było słuchać. Ale po kolei.
Gdyby nie wojna, Wiera Gran
prawdopodobnie miałaby szansę na zrobienie międzynarodowej kariery jako
śpiewaczka. Gdy kariera zaczynała
rozkwitać, wybuchła wojna , a wkrótce potem nasza bohaterka znalazła się w
getcie, gdzie ……… nadal żyła ze śpiewania. Śpiewała w ekskluzywnej kawiarni,
gdzie serwowano szampana i przeróżne smakołyki, a na publiczność w dużej mierze
składali się żydowscy policjanci no i żołnierze niemieccy z różnych formacji.
To są fakty którym nikt, nawet A.
Tuszyńska nie zaprzecza. Dookoła umierali ludzie, znaczna część z głodu. Wierze
powodziło się znakomicie, na brak gotówki nie narzekała, ostatecznie po 1,5
roku udało się jej wydostać z getta. Po wojnie już twierdziła, że była bardzo
empatyczna i przejmowała się losem innych, szczególnie losem dzieci żydowskich,
dla których ufundowała w getcie przytułek, coś w rodzaju domu dziecka i szpitala w jednym. Problem polega na tym, że
nikt o żadnym przytułku, ufundowanym przez nią, nigdy nie słyszał. Udokumentowane jest jedynie to,
że Wiera uczestniczyła charytatywnie w paru koncertach. Całe dalsze życie
Wiery, głównie na emigracji, sprowadzało się wyłącznie do prób powrotu do
śpiewania, walce z pogłoskami o współpracy z gestapo i właściwie to wszystko,
tak jakby czas dla niej stanął w miejscu i jakby nic innego nie było warte
uwagi. Jej małżeństwo się rozpadło, a przyjaciół nie miała. Mimo tego, że była
bogata, uznała że ani jeden człowiek nie jest warty tego, aby coś po niej
odziedziczyć.
Książka jest świetnym punktem wyjścia do
frapujących rozważań psychologicznych. Wiera
jest przykładem życia niespełnionego i koszmarnego, co częściowo
wynikało ze zrządzenia losu, a częściowo było to na własne życzenie. Pobyt w
getcie i wywóz całej rodziny do gazu z pewnością dla prawie każdego człowieka, o
ile by to przeżył, byłyby
niewyobrażalnym koszmarem. Tyle tylko, że Wierze w getcie naprawdę powodziło
się znakomicie, a jedyną osobą, z którą była związana uczuciowo, była matka.
Sama Wiera tak twierdziła. Po wojnie
teoretycznie miała szansę na w miarę normalne życie, takie życie wiódł przecież
chociażby i Edelman i Szpilman. Wybrała, jak wybrała. Moim skromnym zdaniem,
gdyby nie była tak bardzo skoncentrowana na sobie, miałaby szansę , aby nie żyć
tylko przeszłością. Ale jest to właśnie
przypadek osoby, która o nikim , poza sobą, nie była w stanie myśleć. Szczegóły
są oczywiście w książce, aczkolwiek trzeba uważnie ją czytać, czy słuchać, aby
je wyłowić.
Poza losami samej Wiery w
książce jest sporo ciekawych faktów, o których nie miałam pojęcia. Zaskoczeniem
było dla mnie chociażby to, że Niemcy ogłaszali otwarte konkursy na sztuki
teatralne o Żydach. W sztuce takiej należało wyśmiewać się z Żydów i
przedstawiać ich w skrajnie negatywnych barwach. Szokiem dla mnie było to, że na taki konkurs
napływało sporo scenariuszy autorstwa Żydów i nie tylko. Jeszcze większym
szokiem był fakt, że sporo aktorów zgłaszało chęć, aby w takiej sztuce zagrać,
znaczna ich część to byli właśnie Żydzi. Tuszyńska całą sprawę skomentowała w ten
sposób, że wszystkie te zachowania i literatów i aktorów, były czymś
najnormalniejszym na świecie.
Dające sporo do myślenia są i inne
kwestie, chociażby znajomość Gran i Szpilmana. Jak wynika z książki, w czasie
pobytu w getcie Szpilman akompaniował jej na pianinie, gdy ona śpiewała. A
później, gdy napisał „Pianistę”, nie wspomniał w niej o Wierze ani słowa. Z czego to wynika? Historia jest zagadkowa, a
ponieważ i Szpilman i Gran nie żyją, prawdopodobieństwo, że ktoś ustali
przyczyny tego milczenia, jest znikome.
Tuszyńska snuje swoje domysły, oczywiście stawiające Szpilmana w
niekorzystnym świetle. W internecie znalazłam informację, że rodzina Szpilmana
pozwała w związku z tymi insynuacjami Tuszyńską do sądu.
Dla mnie nie do przyjęcia był
sposób przedstawiania wydarzeń przez Tuszyńską i skrajny subiektywizm na
korzyść Wiery Gran. Nie jest to nawet ukrywane. Funkcjonowanie Wiery w getcie,
śpiewy dla żołnierzy niemieckich i po śmierci rodziny, brak troski o
kogokolwiek innego poza sobą, przedstawiane jest jako coś całkowicie
naturalnego. Nawet takie są komentarze pisarki. Właściwie wszystko, co robiła
śpiewaczka, spotyka się z aprobatą Tuszyńskiej. Każdy ma świadomość, że życie w
tamtych czasach było przerażające i
trudno wybory, dokonywane w tamtych czasach oceniać z perspektywy życia we
względnym luksusie kilkadziesiąt lat później. Ale gdyby Gran pomogła chociaż
jednemu biednemu dziecku, jej sytuacja materialna i tak byłaby luksusowa.
Tuszyńskiej ten problem nie zastanawia. Co więcej autorka wpadła już w coś w
rodzaju obsesji na punkcie Wiery Gran. Gdy opisywała ostatnie miesiące jej
życia w czymś w rodzaju domu opieki we Francji, wspomniała, że Gran wymagała
opieki i pomocy we wszystkim. Gdy pielęgniarka się nią zajmowała, Gran ją zwyzywała
wulgarnymi słowami. I do tego jest komentarz Tuszyńskiej o Gran - „Zawsze miała
klasę”. W podobnym tonie komentowała
niechęć Gran do tego, by z kimkolwiek się zaprzyjaźnić, nawet w tym domu
opieki. Tuszyńska zaangażowała się w pisanie tej biografii tak bardzo, że
niemal cały czas pisząc o swojej bohaterce, używa jej imienia. Niby to
drobiazg, ale już świadczy o podejściu Tuszyńskiej do opisywanej osoby i już
samo to zasuwa wątpliwości co do obiektywizmu.
Annę Polony czyta bardzo ekspresyjnie,
jak na mój gust za bardzo. Podnosi głos, zawodzi, jęczy. I co najważniejsze -
czyta dokładnie zgodnie z intencjami Tuszyńskiej. Przykładowo fragmenty, które
są skrajnie subiektywne i kontrowersyjne, odczytuje tonem, który nie znosi
sprzeciwu, kategorycznie. Przyjęcie takiego stylu przy czytaniu zamiast zmuszać
słuchacza do myślenia i wyrabiania sobie własnych poglądów, prawdopodobnie
miało czytelnikowi wmówić, które opinie są słuszne, a które nie. Przykładowo fragment mniej więcej taki „czy
czymś nagannym było, że Wiera zaśpiewała na prywatnym koncercie za pieniądze w
domu oficera ss”, można odczytać
dwojako. Pytająco, z namysłem, aby
słuchacz choć przez chwilę mógł rozważyć tą kwestię. I można to zrobić tak, jak
to zostało zrobione, wrzeszcząc agresywnie tak, jakby sama wątpliwość w tym
zakresie była czymś absolutnie nienormalnym.
Gdyby nie ten skrajny subiektywizm,
książkę z pewnością oceniłabym wyżej.
4/6
poniedziałek, 11 lipca 2016
Camilla Lackberg „Pogromca lwów”
„Pogromca lwów” jest dla mnie szalenie pozytywnym
zaskoczeniem. Nie przepadałam za Camillą Lackberg, i nadal nie mogę się przekonać
do celebrytki, która uczyła się pisania książek
na kursie. Przeczytałam kilka lat temu „Księżniczkę z lodu” autorstwa właśnie
Lackberg. Pamiętam, że pozbawiona była jakiejkolwiek głębi, owszem, było to
miejscami ciekawe, ale nic ponadto. Było to coś w stylu „przeczytać” i „zapomnieć”.
Jedynie , co wydało mi się nawet fascynujące, to Fjaallbacka, czyli rodzinna
miejscowość Camilli, małe , urokliwe, nadmorskie miasteczko. Widziałam gdzieś w
gazecie zdjęcia z Fjallbacki, a że mam słabość do nadmorskich miasteczek, to mnie
uwiodło. Po „Pogromcę lwów” sięgnęłam trochę przypadkowo, wychodząc z założenia,
że będzie to lekkie, łatwe i przyjemne. Jest
to rzeczywiście lektura z jednej strony lekka, ale z drugiej jednak z głębią i mimo wszystko dająca do
myślenia.
Wydarzenia rozgrywają się w kilku
miejscach i w kilku różnych czasach. Współcześnie zaczęły ginąć młode dziewczyny,
nastolatki z okolic nadmorskiego miasteczka. Jedna z nich znalazła się, ale
zginęła pod kołami samochodu, a jak się okazało, na ciele miała ślady licznych
obrażeń, które nie pochodziły z wypadku. Patrik, miejscowy policjant prowadzi w
tej sprawie śledztwo. Sprawą jest też zainteresowana Erika, jego żona, pisarka.
Erika pisze książkę o z zbrodni sprzed wielu lat, kiedy to żona zabiła męża, a
śledztwo wykazało, że oboje małżonkowie znęcali się wcześniej nad córeczką. Morderczyni
siedzi w więzieniu , a Erika ja odwiedza, licząc na to, że tamta powie jej coś
ciekawego.
W powieści przewija się sporo wątków,
różnych mieszkańców Fjallbacki i okolic, początkowo trudno jest domyślić się, jakie
mogą być pomiędzy nimi powiązania. Mam zwyczaj podczas czytania kryminałów, że raz
na jakiś czas zastanawiam się, kto może być zabójcą lub mieć jakikolwiek
związek ze zbrodnią. W tym przypadku dość trafnie podejrzewałam jedną osobę,
ale jak się okazało, zagadka była dość zawiła, konieczne było cofanie się wstecz
do zupełnie innych wydarzeń. W sprawę zamieszanych było więcej osób i zakończenie
było dla mnie ostatecznie wielkim zaskoczeniem. Wyjaśnienie, co konkretnie
łączyło różne osoby było dość szokujące.
W „Pogromcy lwów” przewija się stale motyw
zła, prawdziwego zła. Lackberg stawia nawet tezę, że ktoś może być zły bez
przyczyny, że nie ma potrzeby analizowania dzieciństwa czy innych
traumatycznych przeżyć. Ktoś może być zły po prostu dlatego, że się taki
urodził i nic już na to nie można poradzić. Osobiście nie jestem pewna, czy coś
takiego jest możliwe, według mnie musi być jakiś defekt genetyczny, albo
neurologiczny lub coś podobnego. Ale to kwestia dyskusyjna, autorka nie drąży
tego wątku jeszcze głębiej i nie bawi się w lekarza, chociaż może trochę szkoda.
Ku mojemu zaskoczeniu w tekście jest
sporo spostrzeżeń natury chociażby psychologicznej, wartych zastanowienia. Chociażby,
że „zło jest obok dobra, wśród ludzi, którzy zakładają sobie klapki na oczy,
albo zamykają je, aby nie widzieć tego, co mają przed nosem”, i że „z klapkami
na oczach życie jest znacznie łatwiejsze”. Kolega Patrika, Martin, z kolei jest w żałobie
po śmierci żony, fragmenty o nim są naprawdę warte uwagi. Zaskoczyło mnie też jeszcze inne spostrzeżenie Eriki, czyli w
pewnym sensie alter ego autorki, gdy zamyśliła się nad tym, że jest pisarką i
nie chodzi do pracy. Nie myślała wcale o tym, że chciałaby chodzić do pracy i
mieć kolegów, świetnie czuła się we własnym towarzystwie. Byłam zaskoczona , że
Lackberg jest zdolna do takich refleksji. Ciekawe były też fragmenty o siostrze
Eriki , Annie, która dawniej była pełna życia, wesoła, a potem ciosy, które na
nią spadły, odebrały jej radość życia. W odniesieniu jeszcze do innej osoby,
zastanawiąjące było, jak mogła dopuścić do pewnych wydarzeń. Jak mogło się stać,
że to co, nienormalne, powoli stawało się normalne. I w tym dziwnym
funkcjonowaniu w takich warunkach, ludzie zmieniali się tak, że potem sami siebie
nie mogli poznać. Jak widać, nawet w kraju dobrobytu, gdzie niemal nie było
wojen, na pewno nie takich, jak w
centrum Europy, można obserwując uważnie otoczenie, mądrzeć nawet i bez
ekstremalnych warunków. Inna z bohaterek przeżyła śmierć ojca w wypadku. Od tego
czasu widziała, śe coś może toczyć się normalnie, a potem w jednym momencie
zmienić.
Nie mogę się przekonać do Lackberg w
dalszym ciągu. Cały czas odstrasza mnie jej życiorys, np. małżonkowie – zwycięzca
programu telewizyjnego , albo kolejny – model. Chociaż przy lekturze książek nie
powinno to mieć znaczenia. Jak dla mnie Eryka czy Patric są mimo wszystko zbyt prości charakterologicznie. Może za bardzo
przyzwyczaiłam się do różnych detektywów, skomplikowanych popaprańców. Ale tamci
są ciekawsi, sięgając po książkę zastanawiam się, co im się przydarzy, a tu u Eriki czy Patrika nic się nie wydarzy. Mimo całej mojej niechęci , czy nawet i
uprzedzenia do Lackberg, musze stwierdzić, że jej książka jest zdecydowanie
lepsza, głębsza i ciekawsza niż „Czytanie z kości” Szamałka, który dostał
Nagrodę Wielkiego Kalibru.
5/6
piątek, 8 lipca 2016
Marcin Wroński „Haiti”
Kończę
właśnie swój ulubiony cykl z komisarzem Zygą Maciejewskim. Ponieważ nie czytałam
poszczególnych książek w kolejności, po przeczytaniu „Haiti” został mi tylko
jeden nieprzeczytany tom – „Portret wisielca”. Nie wiem, kiedy pisarz napisze
kolejny tom, z jednej strony chciałabym, aby nastąpiło to szybko, z drugiej zaś
wiem, że dobra powieść wymaga trochę czasu, szczególnie gdy trzeba wgłębiać się
w historię określonego okresu, czy historię miasta. Pisałam już wielokrotnie o
tym cyklu. Jest mroczny, bez happy endów, ale z przebłyskami humoru, z reguły
toczy się w dwudziestoleciu międzywojennym, niekiedy w czasie wojny lub tuż po
jej zakończeniu, czasem w kilku płaszczyznach czasowych i prawie zawsze w
Lublinie lub najbliższej okolicy. Jest to idealna rzeczy dla miłośników
powieści kryminalnych i dla fascynatów historii.
Z
cyklem powieściowym jest trochę tak, jak z serialem, im więcej się go czyta,
tym bardziej wciąga. Tak jak i w serialu, jedne tomy podobają się bardziej,
inne mniej, ale co do zasady tolerancja do tych ciut słabszych jest większa, niż
w przypadku pojedynczych, odrębnych książek.
W przypadku „Haiti” jest to jeden z najlepszych tomów. Podczas czytania cyklu zwraca
się większą uwagę na bohaterów drugiego planu. W tym tomie np. rozwiązana jest
zagadka , dlaczego inny policjant, Witek Fałniewicz, nigdy się nie ożenił. W wątku
uczuciowym Zygi obserwujemy, jakie mogą być konsekwencje, gdy kobieta wyjeżdża na samotne wakacje.
Tytułowa Haiti to piękna klacz wyścigowa,
w stajni której odnaleziono martwego mężczyznę
z odciskiem kopyta na głowie. Sekcja zwłok wykazała, że zmarł od uduszenia,
gdyż ktoś wepchnął mu do gardła medalion z portretem nieznanego mężczyzny z
XVIII wieku. Ślad podkowy na twarzy , jak się później okazało, nie należał do Haiti.
A tożsamości zamordowanego mężczyzny nikt nie znał. Te wydarzenia rozgrywają się
w 1938r., w Lublinie oczywiście. Ale jest drugi wątek, z roku 1951. W tym
drugim wątku Zyga , bez cienia wątpliwości alkoholik , pracuje jako stróż i
pilnuje właśnie m. in. Haiti. Jest też trzecia płaszczyzna czasowa, rok 1920.
Do tej ostatniej bohaterowie muszą często wracać myślami. W tym właśnie roku w
czasie wojny polsko – bolszewickiej wydarzyło się coś, co doprowadziło do
zabójstwa w stajni Haiti 18 lat później.
Jak to zwykle u Wrońskiego bywa, nic nie
jest czarno – białe, nawet legioniści i żołnierze walczący z Sowietami nie byli
ideałami. W wielu wypadkach byli bohaterami, ale zdolni byli też i do innych
rzeczy. Zyga będzie musiał więc ustalać, co wydarzyło się w 1920 roku i za
wiele więcej nie można powiedzieć.
W tym tomie historia odgrywa kolosalną
rolę. W każdym tomie cyklu Zyga rozwiązuje zagadkę w innym środowisku, raz np. wśród
ziemiaństwa, innym razem wśród biedoty żydowskiej i in. Środowisko, z jakim
styka się Zyga w tej właśnie powieści, to byli wojskowi, dla których historia dawnych
lat cały czas żyje. Jeden z epizodów tamtej wojny, w czasie którego jego
dowódca zachował się podle, wspomina także i Zyga. Witek Fałniewicz zaś nie
może w 1938r. pojąć , dlaczego zaczęły nagle do niego w snach wracać koszmary
wojenne . Teoretycznie przecież wraz z upływem czasu koszmarne wspomnienia powinny blednąć lub zanikać, a nie wracać ze
zwielokrotnioną siłą. Jak się okazuje, nie wszystkie regułki i teorie
psychologiczne się sprawdzają.
Opowiedziana
historia jest bardzo indywidualna, nie ma tu żadnych afer gospodarczych, jest zabójca
i jest ofiara. Lubię takie kameralne opowieści, na dodatek z historią w tle, dla
mnie jest to więc plus.
Zauważyłam, że w cyklu o Zydze najlepsze
są najbardziej mroczne opowieści. Ta do takich należy. Demaskuje bohaterskie
mity, a to co się dzieje w 1951 r. z Zygą i nie tylko, może być koszmarnym symbolem
tamtych lat. Wroński pochyla się tez nad
losem zwierzęcia. Do tej pory brakowało mi trochę w jego książkach psa czy kota,
taki książkowy zwierzak uwrażliwia czytelników na losy innych zwierząt. Teraz
pojawił się koń i to rekompensuje tamte braki.
Kupię szybko „Portret wisielca” i z pewnością
będę wracać do Zygi, kiedyś przeczytam wszystkie powieści z Zygą drugi raz.
Czekać będę też na dalsze tomy. Ale zaczynam też szukać innego cyklu, z innym
bohaterem. Do tej pory jakoś poza Wrońskim, żaden autor kryminałów nie zachęcił
mnie, abym przeczytała wszystkie tomy, jakie napisał. Nie liczę trylogii „Millenium”
Larssona , to jak dla mnie za mało na cykl.
6/6
Subskrybuj:
Posty (Atom)