Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2012 wydanie I
Od dawien dawna uważam, że współczesne romanse są najpośledniejszym rodzajem literatury. Tego typu literatury , o ile literaturą można to w ogóle nazwać, nie
czytuję dużo, ale za to gdy sięgnę po nią nie częściej , niż raz do roku , utwierdzam się w swoim
przekonaniu. Może jestem w błędzie, może źle trafiam, ale takie są niestety
moje spostrzeżenia. Wiem, że dla niektórych kobiet romanse są czystą rozrywką,
mam na myśli oczywiście literaturę
romansową, ale dla mnie nieodmiennie tego rodzaju książki to swoistego rodzaju
droga przez mękę.
Jako dobrą rozrywkę traktuję kryminały
i głosić będę zawsze zdecydowaną wyższość kryminałów nad romansami. W
kryminałach mamy zawsze wiele wątków, a
zabójstwo jest tylko jednym z
nich, i to niekoniecznie głównym. W
romansach wątek jest jeden w kilku wariantach : 1. ona kocha jego bez wzajemności i on ma inną
2. On kocha ją bez wzajemności i to ona
ma innego lub o innym marzy 3. Kochają się wzajemnie , ale na przeszkodzie ,
aby „żyli długo i szczęśliwie” stoją nie dające się pokonać przeszkody. Przy
zakończeniu romans kończy się zawsze tak samo, bez względu oczywiście na to, czy realizowany był wariant nr 1, 2 czy
3, tzn. on i ona kochają się wzajemnie, brzmi marsz Mendelssona i zaczyna się
istna sielanka. W kryminałach akcja jest absolutnie nieprzewidywalna, no chyba
że kryminał jest kiepski. Poza zabójstwem z reguły jest szersze tło ,
psychologiczne lub społeczne , np. problemy, jakie trapią kraj, w którym
rozgrywają się wydarzenia, jak wątek
nielegalnych emigrantów, handlu kobietami itp.
Główni bohaterowie romansu z reguły są ludźmi totalnie nudnymi, z
którymi z pewnością nie chciałabym się zaprzyjaźnić, właściwie to ich istnienie
sprowadza do jednego, tzn. do myślenia o ukochanym, a jakiekolwiek inne sprawy
nie istnieją. W kryminałach jest całkowicie odwrotnie, postacie są barwne,
poczynając od detektywa czy policjanta , prowadzącego śledztwo , poprzez świadków, a skończywszy na
ofierze; mają swoje zainteresowania,
mają tajemnice , niekiedy niestety miewają nałogi , często są nieprzewidywalni
a detektywi czy policjanci niemal zawsze są piekielnie inteligentni . Nie zawsze są neurotykami. Niezależnie od
tego, autorzy kryminałów miewają często dobre pióro, a autorzy romansów
niestety są z reguły grafomanami i piszą nie tylko śmiesznie, ale co gorsza,
przeraźliwie nudno. Trudno zresztą pisać
ciekawie, gdy z góry wiadomo, jak cała historia ma się skończyć.
Tak się składa, że raz na jakiś czas dopada mnie chęć innej rozrywki, niż
kryminalna, a ma to miejsce z reguły wtedy, gdy jest gorąco, szare komórki nie
są w stanie pracować na pełnych obrotach i zakupuję właśnie romans, który to
zakup, co niestety musze podkreślić,
okazuje się z reguły klapą. „Podróż do miasta świateł” , część I, co do zasady , odpowiada niestety mojemu
opisowi romansów, za wyjątkiem tego, że w powieści toczą się równolegle dwa
watki . Jeden dotyczy malarki Róży , żyjącej w wieku XIX, a drugi to
współczesny wątek Niny. Wątek Róży jest zdecydowanie ciekawszy, Róża znalazła
bowiem się jako dziecko z matką w Paryżu, jej ojciec zaś na zesłaniu na Syberii i początkowo nasza
bohaterka klepie z matką biedę, a potem dzięki samozaparciu i zdolnościom Róży,
zaczynają stawać na nogi. Róża już jako niespełna 10- letnia dziewczynka
poznaje miłość swojego życia, a jeżeli ktoś miałby jakąkolwiek wątpliwość , jak
skończy się ta historia , wystarczy , że sięgnie po tom II, gdzie nazwisko Róża
de Vellenord , a nie Róża Wolska, rozwiewa
jakikolwiek wątpliwości. Róża ma aspiracje do tego, aby być malarką i powoli
realizuje plan z nawiązką, bo zdobywa
nawet kupców na obrazy, a robi to również w niezbyt wysublimowany sposób, bo
nie tylko przy użyciu mózgu czy ręki i pędzla.
Wbrew pozorom, nie ma tutaj żadnego spojlera, bowiem już na początku
współczesna Nina dostaje zadanie ustalenie, czy pewien portret fatycznie został
namalowany przez znaną malarkę Róże de Vallenord, czy też jest to kopia.
Streszczenie wątku Niny nie może nastręczać jakichkolwiek trudności, Nina to
36-letnia pracownica naukowa, historyk sztuki , która ma toksyczną matkę. Jej
problemem są relacje z matką i brak mężczyzny u boku. Gdy zaś napotyka
przypadkowo podczas wypadu na rowerze na nieznanego jej mężczyznę, który zwrócił na nią uwagę, „jest ugotowana”.
Wątek Niny jest wątkiem dla wyjątkowo
wytrwałych, nie wiem, jak to się stało, że
byłam w stanie to czytać. W wątku Róży niewątpliwie plusem jest
umiejscowienie akcji w środowisku artystów, Róża jest ponadto ciekawa
osobowością, co nie zmienia postaci rzeczy, że całość jest napisana bez polotu
i nudnawo. Plusem są dla mnie
spostrzeżenia dotyczące ojca Róży, powstańca styczniowego, skazanego na 15 lat
zesłania, który po powrocie nie ma co ze sobą zrobić, nie ma kontaktu ani z
żoną, ani z córką , coraz częściej zagląda do kieliszka i powoli staje się
pasożytem. W tym jednym chyba przypadku autorka zrobiła coś oryginalnego i
chyba nawet odważnego, bo zamiast częstej hagiografii różnych powstańców
spojrzała prawdzie w oczy i zasygnalizowała, że walka walką, ale życie z takim
bohaterem wcale nie musi być łatwe
. Nie jest łatwe szczególnie wtedy, gdy
na skutek walki w powstaniu doszło do konfiskaty majątku , a żona powstańca z
małym i chorym dzieckiem zostaje sama ,
bez jakichkolwiek środków do życia, a do tego bez umiejętności , dzięki
którym mogłaby znaleźć jakieś zajęcie.
Po książce tego rodzaju spodziewałam się,
że powinna być romansem – czytadłem,
dzięki któremu można zapomnieć o rzeczywistości. Nie liczyłam oczywiście ani na
głębię rozważań psychologicznych Dostojewskiego, ani na coś w rodzaju „Rodziny
Połanieckich”. „Podróż do miasta świateł” nie jest to, co oczywiste, ani Dostojewski, ani Sienkiewicz, ale nie
jest to też niestety lektura w stylu
Chmielewskiej czy S. Kinga, która czyta się jakby sama. A powinna taką być, skoro nie jest literaturą
ambitną i niekiedy trudną, wymagającą sporej uwagi przy czytaniu, wysokich
lotów, powinna jako zwykły romans, zwykłe czytadło, zaciekawiać w maksymalnym stopniu. Powinno być tak, że z
żalem książkę się odkłada i przeciąga się
moment jej odłożenia do granic
możliwości. Po powrocie z pracy w pierwszej wolnej chwili, po zrobieniu tego ,
co jest konieczne, powinno się bez wahania po taką książkę sięgać , włączania telewizora i robienie
czegokolwiek innego, nie powinno wchodzić w rachubę, no bo jak ? Nie wiemy
przecież, co w naszym czytadle będzie się działo. W trakcie tego dnia, czy dni, kiedy się czyta,
nasze problemy powinny zblednąć i przestać nas interesować.
„Podróż do miasta świateł” jest nieciekawa, a to chyba najgorszy grzech takiej
książki. Problem polega na tym, że za pisanie zabierają się osoby, które
talentu ku temu nie mają nawet w minimalnym stopniu . A talent jest jednak
potrzebny nie tylko po to, aby napisać
„Biesy”, ale nawet i po to, aby napisać „Lśnienie” czy chociażby
opowiadania z Sherlockiem Holmesem. Talent jest potrzebny do tego, by doprowadzić normalnego i będącego przy zdrowych zmysłach czytelnika do takiego
stanu, aby np. uwierzył chociaż na moment, że samochód
Christine sam bez udziału człowieka może kogoś zabić. Albo po to, aby chcieć ponownie
przeczytać książkę, którą się doskonale zna i aby po raz kolejny poczuć te same
emocje, które czuło się za pierwszym razem.
Owszem,
niby każdy może coś napisać, namalować,
ze skomponowaniem jest trochę gorzej, tylko potem tych różnych wypocin nie ma
kto ani czytać, ani oglądać, i nie
ma się co temu dziwić. Kusi mnie, aby sprawdzić, czy ten problem
dotyczy tylko literatury polskiej, czy też jest on szerszy. Zakupiłam więc inny
romans, tym razem na audiobooku, amerykański , autora rozchwytywanego, mam
nadzieję, że odważę się go odsłuchać. Nie wiem tylko, czy na ten wyczyn zdobędę
się jeszcze w tym roku, czy może jednak
trochę później.
3/6