sobota, 12 lipca 2014

Małgorzata Gutowska – Adamczyk „Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich” cz. I




Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2012  wydanie I


         Od dawien dawna uważam, że  współczesne romanse są najpośledniejszym  rodzajem literatury.  Tego typu literatury , o  ile literaturą można to w ogóle nazwać, nie czytuję dużo, ale za to gdy sięgnę po nią nie częściej , niż  raz do roku , utwierdzam się w swoim przekonaniu. Może jestem w błędzie, może źle trafiam, ale takie są niestety moje spostrzeżenia. Wiem, że dla niektórych kobiet romanse są czystą rozrywką, mam na myśli oczywiście  literaturę romansową, ale dla mnie nieodmiennie tego rodzaju książki to swoistego rodzaju droga przez mękę. 

        Jako dobrą rozrywkę traktuję kryminały i głosić będę zawsze zdecydowaną wyższość kryminałów nad romansami. W kryminałach mamy zawsze wiele wątków, a  zabójstwo jest tylko jednym    z nich,  i to niekoniecznie głównym. W romansach wątek jest jeden w kilku wariantach : 1.  ona kocha jego bez wzajemności i on ma inną 2. On kocha ją bez wzajemności  i to ona ma innego lub o innym marzy 3. Kochają się wzajemnie , ale na przeszkodzie , aby „żyli długo i szczęśliwie” stoją nie dające się pokonać przeszkody. Przy zakończeniu romans kończy się zawsze tak samo, bez względu oczywiście na    to, czy realizowany był wariant nr 1, 2 czy 3, tzn. on i ona kochają się wzajemnie, brzmi marsz Mendelssona i zaczyna się istna sielanka. W kryminałach akcja jest absolutnie nieprzewidywalna, no chyba że kryminał jest kiepski. Poza zabójstwem z reguły jest szersze tło , psychologiczne lub społeczne , np. problemy, jakie trapią kraj, w którym rozgrywają się wydarzenia,  jak wątek nielegalnych emigrantów, handlu kobietami itp.  Główni bohaterowie romansu z reguły są ludźmi totalnie nudnymi, z którymi z pewnością nie chciałabym się zaprzyjaźnić, właściwie to ich istnienie sprowadza do jednego, tzn. do myślenia o ukochanym, a jakiekolwiek inne sprawy nie istnieją. W kryminałach jest całkowicie odwrotnie, postacie są barwne, poczynając od detektywa czy policjanta , prowadzącego  śledztwo , poprzez świadków, a skończywszy na ofierze;  mają swoje zainteresowania, mają tajemnice , niekiedy niestety miewają nałogi , często są nieprzewidywalni a detektywi czy policjanci niemal zawsze są piekielnie inteligentni .  Nie zawsze są neurotykami. Niezależnie od tego, autorzy kryminałów miewają często dobre pióro, a autorzy romansów niestety są z reguły grafomanami i piszą nie tylko śmiesznie, ale co gorsza, przeraźliwie nudno.  Trudno zresztą pisać ciekawie, gdy z góry wiadomo, jak cała historia ma się skończyć. 

     Tak się składa, że raz na jakiś czas  dopada mnie chęć innej rozrywki, niż kryminalna, a ma to miejsce z reguły wtedy, gdy jest gorąco, szare komórki nie są w stanie pracować na pełnych obrotach i zakupuję właśnie romans, który to zakup, co niestety musze podkreślić,  okazuje się z reguły klapą. „Podróż do miasta świateł” , część I,  co do zasady , odpowiada niestety mojemu opisowi romansów, za wyjątkiem tego, że w powieści toczą się równolegle dwa watki  . Jeden dotyczy malarki  Róży , żyjącej w wieku XIX, a drugi to współczesny wątek Niny. Wątek Róży jest zdecydowanie ciekawszy, Róża znalazła bowiem się jako dziecko z matką w Paryżu, jej ojciec zaś  na zesłaniu na Syberii i początkowo nasza bohaterka klepie z matką biedę, a potem dzięki samozaparciu i zdolnościom Róży, zaczynają stawać na nogi. Róża już jako niespełna 10- letnia dziewczynka poznaje miłość swojego życia, a jeżeli ktoś miałby jakąkolwiek wątpliwość , jak skończy się ta historia , wystarczy , że sięgnie po tom II, gdzie nazwisko Róża de Vellenord  , a nie Róża Wolska, rozwiewa jakikolwiek wątpliwości. Róża ma aspiracje do tego, aby być malarką i powoli realizuje plan  z nawiązką, bo zdobywa nawet kupców na obrazy, a robi to również w niezbyt wysublimowany sposób, bo nie tylko przy użyciu mózgu czy ręki i pędzla.  Wbrew pozorom, nie ma tutaj żadnego spojlera, bowiem już na początku współczesna Nina dostaje zadanie ustalenie, czy pewien portret fatycznie został namalowany przez znaną malarkę Róże de Vallenord, czy też jest to kopia. Streszczenie wątku Niny nie może nastręczać jakichkolwiek trudności, Nina to 36-letnia pracownica naukowa, historyk sztuki , która ma toksyczną matkę. Jej problemem są relacje z matką i brak mężczyzny u boku. Gdy zaś napotyka przypadkowo podczas wypadu na rowerze na nieznanego jej  mężczyznę, który zwrócił na nią uwagę,  „jest ugotowana”.

      Wątek Niny jest wątkiem dla wyjątkowo wytrwałych, nie wiem, jak to się stało, że  byłam w stanie to czytać. W wątku Róży niewątpliwie plusem jest umiejscowienie akcji w środowisku artystów, Róża jest ponadto ciekawa osobowością, co nie zmienia postaci rzeczy, że całość jest napisana bez polotu i nudnawo.  Plusem są dla mnie spostrzeżenia dotyczące ojca Róży, powstańca styczniowego, skazanego na 15 lat zesłania, który po powrocie nie ma co ze sobą zrobić, nie ma kontaktu ani z żoną, ani z córką , coraz częściej zagląda do kieliszka i powoli staje się pasożytem. W tym jednym chyba przypadku autorka zrobiła coś oryginalnego i chyba nawet odważnego, bo zamiast częstej hagiografii różnych powstańców spojrzała prawdzie w oczy i zasygnalizowała, że walka walką, ale życie z takim bohaterem  wcale nie musi być łatwe .  Nie jest łatwe szczególnie wtedy, gdy na skutek walki w powstaniu doszło do konfiskaty majątku , a żona powstańca z małym i chorym dzieckiem zostaje sama ,  bez jakichkolwiek środków do życia, a do tego bez umiejętności , dzięki którym mogłaby znaleźć jakieś zajęcie.

    Po książce tego rodzaju spodziewałam się, że powinna  być romansem – czytadłem, dzięki któremu można zapomnieć o rzeczywistości. Nie liczyłam oczywiście ani na głębię rozważań psychologicznych Dostojewskiego, ani na coś w rodzaju „Rodziny Połanieckich”. „Podróż do miasta świateł” nie jest to, co oczywiste,  ani Dostojewski, ani Sienkiewicz, ale nie jest to też niestety lektura  w stylu Chmielewskiej czy S. Kinga, która czyta się jakby sama.  A powinna taką być, skoro nie jest literaturą ambitną i niekiedy trudną, wymagającą sporej uwagi przy czytaniu, wysokich lotów, powinna jako zwykły romans, zwykłe czytadło, zaciekawiać  w maksymalnym stopniu. Powinno być tak, że z żalem książkę się  odkłada i przeciąga się  moment jej odłożenia do granic możliwości. Po powrocie z pracy w pierwszej wolnej chwili, po zrobieniu tego , co jest konieczne, powinno się bez wahania po taką książkę  sięgać , włączania telewizora i robienie czegokolwiek innego, nie powinno wchodzić w rachubę, no bo jak ? Nie wiemy przecież, co w naszym czytadle będzie się działo.  W trakcie tego dnia, czy dni, kiedy się czyta, nasze problemy powinny zblednąć i przestać nas interesować.

       „Podróż do miasta świateł” jest  nieciekawa, a to chyba najgorszy grzech takiej książki. Problem polega na tym, że za pisanie zabierają się osoby, które talentu ku temu nie mają nawet w minimalnym stopniu . A talent jest jednak potrzebny nie tylko po to, aby napisać  „Biesy”, ale nawet i po to, aby napisać „Lśnienie” czy chociażby opowiadania z Sherlockiem Holmesem.  Talent jest potrzebny do tego, by doprowadzić  normalnego i będącego przy  zdrowych zmysłach czytelnika do takiego stanu, aby np. uwierzył chociaż na moment, że   samochód Christine sam bez udziału człowieka może kogoś zabić. Albo po to, aby chcieć ponownie przeczytać książkę, którą się doskonale zna i aby po raz kolejny poczuć te same emocje, które czuło się za pierwszym razem.

     Owszem, niby każdy może coś napisać,  namalować, ze skomponowaniem jest trochę gorzej, tylko potem tych różnych wypocin nie ma kto  ani czytać, ani oglądać,  i nie  ma się co temu  dziwić.   Kusi mnie, aby sprawdzić, czy ten problem dotyczy tylko literatury polskiej, czy też jest on szerszy. Zakupiłam więc inny romans, tym razem na audiobooku, amerykański , autora rozchwytywanego, mam nadzieję, że odważę się go odsłuchać. Nie wiem tylko, czy na ten wyczyn zdobędę się jeszcze w tym roku,  czy może jednak trochę później.

3/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz