środa, 23 grudnia 2020
Lee Child "100 milionów dolarów"
niedziela, 13 grudnia 2020
Grażyna Bastek "Rozmowy obrazów" t. I
"Rozmowy obrazów" to jedna z najlepszych książek o sztuce, jakie czytałam. Do tej pory za osobę, która pisze wyśmienicie na ten temat, w taki który do mnie dotarł i mnie przekonał, uważałam siostrę Wendy Beckett, teraz odkryłam już kolejną autorkę. Myślę, że jest to pozycja głównie dla laików, ciężko mi powiedzieć, czy znawcy malarstwa, zajmujący się takimi kwestiami zawodowo, znajdą tutaj coś nowego, o czym nie wiedzieliby. Nie jestem historykiem sztuki, ale tematyka ta mnie interesuje i jestem tą książką zachwycona.
Autorka zestawia ze sobą różne obrazy, zbieżne albo tematyką, albo sposobem uchwycenia tematu, albo jeszcze inaczej i porównuje je i opowiada o nich. A w trakcie czytania tej mini opowieści twórca żyjący kilkaset lat wcześniej staje się bliższy, a to co namalował, zaczyna nawet fascynować, tak jakby malarz zostawił list, który może odczytać każdy bez względu na to, jakim językiem włada i w jakiej epoce żyje. Aby jednak odczytać wszystko, trzeba albo mieć fachowe przygotowanie, albo zgłębiać ten temat. "Rozmowy obrazów" są mocno pomocne. Autorka wydobywa z dzieła takie jego aspekty, które dla oglądającego mogą być i najprawdopodobniej w większości wypadków byłyby niezauważalne. Wynajduje też nie tylko znane obrazy, ale i te naprawdę znane mało, potrafi też znaleźć to, co te obrazy łączy. Tak jak np. są książki, w których autor piszący później, nawiązuje bezpośrednio lub pośrednio do tego, co zostało stworzone wcześniej.
Niekiedy element łączący dzieła jest oczywisty, np. mamy wybrane 2 obrazy Sądu Ostatecznego, jeden Hansa Memlinga, a drugi Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej. Ale są też i porównania mniej oczywiste, dla laików początkowo nawet nieczytelne, a jasne dopiero po przeczytaniu fragmentu książki. Przykładowo w rozdziale o malarstwie portretowym mamy portrety papieża Innocentego X autorstwa Diego Velazqueza z XVII wieku i autorstwa Francisa Bacona z XX wieku. Wydawać się może dziwne malowanie portretu osoby, która zmarła kilkaset lat wcześniej. Ale Bacona fascynowała postać Innocentego X, a z racji tego, że żył w czasie, kiedy wiedza o tym papieżu była już nie tylko powszechna, ale i znacznie głębsza, niż wówczas, gdy papież żył, paradoksalnie wiedział o nim więcej, niż Velazquez. I co ważniejsze chyba, w XX wieku bez obawy twórca mógł namalować jego postać tak, jak uważał za stosowne. Kilkaset lat temu w przypadku negatywnej wymowy portretu papieża, kariera artysty mogłaby się błyskawicznie skończyć. Bacon mógł też namalować papieża w taki sposób, taką techniką, jakiej wcześniej nie znano. Bacon zreinterpretował więc obraz sprzed wieków i namalował Innocentego X oddzielonego od widza jakby kurtyną, krzyczącego, samotnego. Takiego, o którym chciałoby się dowiedzieć jeszcze więcej. Jest też portret Benedykta XVI, co wydaje się już całkiem dziwne, jest przecież masa jego zdjęć. Ale w portrecie jest coś, czego nie ma na zdjęciach. Na portrecie Benedykta XVI autorstwa Michaela Triegela z 2010r. , czyli jeszcze sprzed abdykacji, papież na tronie, jak to ujęła G. Bastek, nie czuje się swobodnie, jego ciało jest wygięte, jakby nie chciał tam być. Jeżeli jest dobry portrecista, na obrazie może pokazać to, czego na fotografii się nie da.
Dla mnie te opowieści o obrazach są fascynujące, a wiedza, jaką dysponuję w tym zakresie, jest na tyle mała, że nie byłabym w stanie dokonać takich zestawień. Jedyny minus książki, to zbyt mały format. Ideałem byłoby, gdyby byłoby to wydanie albumowe.
6/6
środa, 9 grudnia 2020
Agata Christie "Rendez-vous ze śmiercią"
sobota, 28 listopada 2020
Jo Nesbo "Trzeci klucz" - audiobook, czyta Tadeusz Falana
Bardzo rzadko się tak zdarza, ale odczytanie książki jest fatalne. Celowo nie używam określenia interpretacja. O interpretacji w tym przypadku nie ma mowy. Tadeusz Falana czyta koszmarnie, odbiera się to tak, jakby miał pierwszy raz kontakt z tekstem i jakby za bardzo nie rozumiał, o co w nim chodzi. Psuje to całkowicie książkę. Nie potrafię nawet powiedzieć, czy czytelnik może się wciągnąć w akcję, w audiobooka w tym wykonaniu z pewnością wciągnąć się nie może. Tekst nudzi, ciężko jest zapomnieć o czytającym. Tak koszmarne wykonanie zdarza mi się usłyszeć raz na parę lat.
Co do akcji to są dwa wątki, napad na bank, w trakcie którego została zastrzelona pracownica banku, i budzące wątpliwości samobójstwo młodej kobiety. Ta ostatnia była znajomą Herrego Hole. Harry oficjalnie zajmuje się sprawą banku, a nieoficjalnie też tą drugą. Wątków tych nie odbierałam jako szczególnie ciekawych, ale obawiam się, że "zasługę" za to ponosi czytający.
Pierwszą i drugą część cyklu z Harrym zapamiętałam jako nieszczególnie ciekawe, ale w kolejnych tomach jest już całkiem dobrze. Zastanawiałam się, nie po raz pierwszy zresztą, czy w tych książkach z Harrym, lub może w ogóle w twórczości Jo Nesbo jest coś szczególnie wartościowego, co uzasadniałoby fenomen jego popularności, przychylne, a niekiedy nawet i euforyczne recenzje krytyków i czytelników. I rzeczywiście, te szczególne cechy bez trudu można znaleźć. Te różnice widać wyraźnie, gdy porówna się Jo Nesbo do innych pisarzy.
Nesbo ma niezłą znajomość ludzkiej psychologii, nie aż tak wyśmienitą, jak chociażby Agata Christie czy Javier Marias, albo John le Carre, ale niewątpliwie jest dobrym psychologiem. Gdy Harry zastanawia się nad czyimś postępowaniem, odkrywa motywy ukryte tak głęboko, że może nawet ta osoba, której to dotyczy, nie byłaby w stanie tak jasno wytłumaczyć, dlaczego coś zrobiła. I w tym myśleniu nie ma żadnych elementów stereotypowych.
Harry sporo myśli, nie tylko o zbrodniach, ale podczas rozwiązywania zagadek, w związku z różnymi sytuacjami, zastanawia się nad wieloma kwestiami, rozmawia też o nich. Te rozmyślania, z racji szybkiej akcji, nie są rozwlekłe, zahaczają o psychologię, a nawet i filozofię. Filozofię przystępną. Przykładowo, czy człowiek ma wewnętrzną potrzebę odpokutowania za swoje złe czyny? Jak daleko może sięgać zemsta, jak głęboko może w kimś tkwić potrzeba zemsty? Które z ludzkich uczuć są najsilniejsze: miłość, nienawiść, zazdrość, czy może jeszcze inne? Są i rozważania banalniejsze, ale też warte uwagi, typu: człowiek pijany zachowuje się inaczej, niż gdy jest trzeźwy. Czy w takich stanach nie do końca świadomych ujawnia się jego prawdziwa natura, czy te zachowania są tylko przypadkowe?
Harry nieprzypadkowo ma tak liczną rzeszę fanów. Jest indywidualistą w każdym calu, w pracy i w życiu prywatnym zachowuje się niestereotypowo. W pracy nie zabiega o niczyje względy, jest sobą, nie wchodzi w żadne koterie. Zmaga się bezskutecznie z nałogiem. Nie jest herosem, któremu wszystko wychodzi. Cele osiąga dzięki olbrzymiej determinacji, a nie na skutek przypadku. Wiele osób w jakimś zakresie może się z nim utożsamiać.
W "Trzecim kluczu" dodatkowym bonusem jest jeszcze dawka wiedzy o współczesnych Cyganach. Jest sporo o ich zachowaniu, kulturze, o tym jak odnajdują się w nowoczesnym społeczeństwie norweskim.
W tym tomie Nesbo zupełnie nieoczekiwanie ujawnił swoje zafascynowanie Juliuszem Verne`m. Harry w prezencie gwiazdkowym podarował synowi swojej partnerki wydanie dzieł Juliusza Verne, którego od kilku lat sukcesywnie sobie przypominam.
Z racji tego, że koszmarne odczytanie książki obniża przyjemność kontaktu z nią:
4/6
poniedziałek, 23 listopada 2020
Jacek Kowalski „Średniowiecze. Obalanie mitów”
Uwielbiam
książki, które są w stanie zmienić dotychczasowy punkt widzenia czytelnika, które
pokazują, że tam, gdzie widziało się obraz czarno – biały, faktycznie była
szarość, albo tam gdzie widziało się czerń, w rzeczywistości była biel itp.
Średniowiecze jest już symbolem zacofania, patrzy się na nie jak na regres w
stosunku do starożytności. Jeszcze przed przeczytaniem książki spotkałam się z
informacjami, wskazującymi na to, że średniowiecze wcale nie było epoką ciemną
i zacofaną, a ludzie wówczas wcale nie interesowali się tylko i wyłącznie
kwestiami religijnymi i nie żyli w porażającym strachu przed piekłem. Znajmy
malarz opowiadał mi, że podczas renowacji dzieł sztuki widać, że wiele dzieł średniowiecznych
jest doskonale utrzymanych, co jest zasługą użytych wówczas środków i techniki.
Mówił, że np. czerwony barwnik, pozyskiwany z kory dębu, trzyma się do dziś w
wyśmienitym stanie, a do tego jeszcze dzięki swoimi właściwościom, na obrazach,
w miejscach gdzie był użyty, w drewnie nie ma korników, ani innych szkodników. Czytałam
tez wcześniej w innych źródłach, że z kolei podczas powodzi stulecia w Kotlinie
Kłodzkiej były przypadki, że rzeka niszczyła współczesne mosty. Ale
średniowiecznemu mostowi nic się nie stało. Przykładów takich jest oczywiście
więcej.
Jacek Kowalski przytoczył całą masę mitów,
mówiąc wprost bzdur, które wypaczają obraz epoki, które powszechnie uważane są
za prawdziwe, a często są nauczane nawet i w szkołach. I z każdym z tych mitów
rozprawił się, udowadniając, że było po prostu inaczej. Autor nie twierdzi, że
średniowiecze było epoką idealną pod każdym względem, chce jednak oddać jej
sprawiedliwość. Udowadnia, że średniowiecze było etapem w rozwoju ludzkości,
podczas którego rozwijała się i nauka i sztuka, i że ta właśnie epoka stworzyła
podwaliny pod odrodzenie. Odrodzenie nie wzięło się znikąd, ono rozwinęło to,
co pojawiło się już wcześniej, właśnie w średniowieczu. Czyta się naprawdę
ciekawie, olbrzymim walorem są zdjęcia architektury czy sztuki średniowiecznej,
o których jest mowa w tekście. Po przeczytaniu książki czytelnik jest już
zdecydowanie mądrzejszy. Zasygnalizuję tutaj niektóre z tych mitów, bez
większego rozwijania zagadnienia. Książka ma jednak ten plus, że temat można
nieco zgłębić, a uzyskana wiedza nie jest tylko hasłowa. Obraz historii też
mamy nieco wypaczony, po pamięta się głównie Grunwald.
W średniowieczu ludzie rzekomo byli
ponurzy, cały czas bali się śmierci, a ma o tym rzekomo świadczyć sztuka epoki,
na obrazach czy rzeźbach postacie ponoć ani się nie uśmiechają, ani się nie śmieją.
W rzeczywistości malarstwo czy rzeźba rozwijały się, początkowo twórcy po
prostu nie potrafili ująć żadnych ludzkich emocji, ale już pod koniec
średniowiecza tworzone były i rzeźby i obrazy, uwzgledniające emocje, np.
słynny śmiejący się anioł z katedry w Reims, można obejrzeć zdjęcia innych uśmiechniętych
wyrzeźbionych postaci. Są dzieła literackie, w których jest dowcip czy radość,
a dzieł tych jest mało dlatego, bo w ogóle literatura nie była wówczas
rozwinięta, języki narodowe dopiero się wykształcały.
Rzekomo poziom wiedzy był niski, a sztuka i
kultura bardzo proste. Jako polemika z niby to niskim poziomem nauki wystarczy
wskazanie arcydzieł architektury w postaci katedr. Każde dzieło średniowiecza,
z katedrami na czele, pełne jest symboli, a ich rozszyfrowanie nie jest proste
nawet i dzisiaj, no chyba że ktoś ma głęboką wiedzę teologiczną.
Krzyżacy postrzegani są wyłącznie w
negatywnym świetle, jako okrutnicy, napadający na nasze ziemie, pod pretekstem
szerszenia wiary zabijający i grabiący ludność. Tak faktycznie robili, ale to
tylko część prawdy. Nasze rycerstwo również dokonywało podobnych napadów na
terytoria, które były słabsze, na które to zależało oczywiście od daty, ale
napadano chociażby na Jaćwingów czy Prusów. O naszych najazdach na inne ludy z reguły się nie mówi i nie
pisze, eksponuje się natomiast te, w trakcie których to my byliśmy ofiarami.
Każdy chyba kojarzy średniowieczne tortury.
Tego koszmaru oczywiście też nie można zakwestionowana. Tyle tylko, że mimo
przeminięcia średniowiecza, tortury jeszcze przez ponad 200 lat były oficjalnie
i legalnie stosowane w całej Europie.
To oczywiście tylko przykłady. Książka jest
świetna, a jedyne, co można jej zarzucić, to może zbyt głębokie wnikanie w
niektóre zagadnienia, albo w paru przypadkach rozprawianie się z mitami, które
wcale nie są rozpowszechnione i nie mają wielkiego znaczenia.
5/6
wtorek, 17 listopada 2020
Michał Bułhakow "Mistrz i Małgorzata. Czarny mag" - tłumaczenie Krzysztof Tur
Czy jest sens dokonywać kolejnych tłumaczeń tego samego tekstu? Jeżeli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, to niech sięgnie po tłumaczenie Krzysztofa Tura i wszelkie te wątpliwości się rozwieją, tłumaczenie i praca nad przypisami, przygotowanie nieopublikowanych dotąd fragmentów dzieła to naprawdę kawał dobrej roboty. Gdy ma się do czynienia z tak genialnym tekstem można go ciągle odkrywać na nowo. Przez bardzo długi czas funkcjonowało tłumaczenie pierwsze Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego, potem doszło tłumaczenie Andrzeja Drawicza. A na przestrzeni ostatnich kilku lat wyłoniły się 3 kolejne tłumaczenia: Grzegorza Przebindy i jego rodziny, Krzysztofa Tura i Jana Cichockiego. W tej chwili nie znam tylko tego ostatniego, ale na niego też przyjdzie czas. Dodatkowo jeszcze w książce tam, gdzie są przypisy, umieszczono zdjęcia np. opisywanych miejsc, plakatów czy różnych przedmiotów i in.
Wcześniejsze fragmenty powieści, które
nigdy do niej nie weszły, zawarte są w części pt. „Czarny mag”, a taki właśnie
tytuł był rozważany przez Bułhakowa. Fragmenty te dotyczą zarówno wydarzeń, związanych
z Piłatem, jak też już tych właściwych z udziałem Mistrza, Małgorzaty i pozostałych
bohaterów. Widać jednoznacznie, że zmiany tekstu nanoszone później przez autora, a czasem i przez jego żonę, zmiany
związane były głównie z obawą przed cenzurą. A groźne były zarówno tematy związane
z religią, jak też i z ustrojem państwa.
Ale widać też, że autor szlifował też język, stylistykę i kształt scen
pod kątem artystycznym. Pomijając już kwestie różnych zabiegów, związanych z obawą
przed cenzurą, widać wyraźnie, że praca właśnie nad istotą, nad poszczególnymi
scenami miała głęboki sens. Konieczne było zrobienie tak, aby tekst nie był
zbyt dosłowny, aby czytelnik miał nad czym myśleć, aby był logiczny, by nie był
wulgarny itp. itd. Nawet taki geniusz jak Bułhakow musiał tekst szlifować wiele
razy. Może wiec opowieści o geniuszach, np. pisarzach, malarzach, muzykach którzy
działają w natchnieniu i tworzą błyskawicznie coś, co jest już genialne, można
włożyć miedzy bajki. A może dotyczy to
naprawdę maleńkiej garstki twórców, jacy kiedykolwiek żyli, jak np. Mozart. Niektóre
zdania tekstu z tej części pierwotnej naprawdę nie należały do szczególnie
wybitnych. Paradoksalnie, może gdyby nie panujące wówczas warunki i cenzura, gdyby
Bułhakow nie szlifował tekstu tak długo, może ostatecznie nie byłby on aż tak
wyjątkowy. Całość tekstu pierwotnego i kolejnych wersji nie zachowała się, stąd
też można czytać tylko fragmenty „Czarnego maga”.
Jednym z ciekawszych elementów w książce są
przypisy, sporządzone pod określonym kątem. K. Tur nie opowiadał o wszystkim, o
czym tylko można było, jak to ma miejsce w tłumaczeniu Przebindów. Jego
przypisy obszernie mówią m. in. o występujących
w książce demonach, sporo jest te o pracy Bułhakowa nad książką. Tłumacz
wskazuje np. , że określony fragment został dopisany przez żonę. Albo tłumaczy
etapy pracy stoa nad konkretnym fragmentem tekstu, wskazuje na symbolikę.
Przykładowo dość szeroko omówiony jest fragment książki, gdy Iwan Bedomny po
spotkaniu na Patriaszych Prudach z Wolandem, po pościgu z nim i jego świtą
wszedł do jednego z mieszkań, zabrał ikonę i świeczkę, a potem popędził nad
rzekę, gdzie zanurzył się i pływał. K. Tur wytłumaczył, co symbolizuje zanurzenie
się w rzece, dlaczego właśnie Iwan wziął ikonę i świeczkę, tłumaczy to krok po
kroku, ale robi to bardzo zwięźle. Tłumacz wskazuje też na to, od czego wielu badaczy
literatury ucieka. Pisze, jaki jest myśl przewodnia dzieła.
6/6
piątek, 13 listopada 2020
Tomasz Duszyński „Glatz”
Gdy zobaczyłam okładkę, trudno było
mi oprzeć się pokusie kupna. Jest to najoryginalniejsza okładka, jaką widziałam
w ostatnich latach. Treść też warta jest uwagi. Rzecz dzieje się w Kłodzku (w
j. niemieckim właśnie Glatz) w 1920 r., gdzie giną przedstawiciele miejscowej
elity. Kłodzka policja nie za bardzo daje sobie radę, został więc przysłany z
pomocą tajemniczy osobnik, najprawdopodobniej mający bliżej nieokreślone związki
z wywiadem.
W tym konkretnym kryminale najciekawszy
wydaje mi się aspekt historyczny. Byłam raz w Kłodzku i jestem zafascynowana
tym miastem, rzuca ono jakiś nieokreślony urok na zwiedzających. Stare Miasto
jest dosłownie powalające z nóg, niezniszczona zabudowa tam liczy kilkaset lat
i to się doczuwa. W 1920r. Kłodzko było częścią Niemiec. Podczas czytania książki
poza bodajże jedną wzmianką w ogóle nie ma mowy o Polsce czy polskości, ludność
jest niemiecka i jest z tego bardzo zadowolona. Nie jest to oczywiście żaden zarzut,
wręcz przeciwnie, myślę że autor oddał doskonale ducha, panującego w miasteczku
100 lat temu. Czyta się więc polski kryminał o mieście niemieckim, z Niemcami,
z niemieckimi nazwami ulic czy placów. Jako osoba pochodząca z Polski
południowo – wschodniej odczuwałam też, że mentalność tamtych ludzi jest inna.
Kiedyś rozmawiałam z żołnierzem, będącym krótko przed emeryturą, który opowiadał
mi o tym, jak to całe życie był przenoszony z miejsca na miejsce i mieszkał w różnych
częściach Polski. Mówił, że widział właśnie różnice w mentalności ludzi z
różnych części kraju, np. na wschodzie byli bardziej gościnni, na zachodzie
bardziej cenili sobie prywatność, np. przychodzenie o kogoś bez zapowiedzi było
niemożliwe. Uważam, że rzeczywiście coś jest na rzeczy, bo właśnie w „Glatzu”
też to dostrzegłam. Takich drobiazgów i tej inności jest cała masa. Przykładowo
boy hotelowy rozpoznał w gościu hotelowym i zarazem prowadzącym śledztwo
kapitana, z którym walczył podczas wojny, ale nie ośmielił mu się tego przypomnieć.
Na wschodzie byłoby to niemożliwe. Jeden z bohaterów zobaczył wspomnianego już kapitana
w łóżku w dość nietypowej sytuacji intymnej, obiecał mu, że nikomu tego nie powie
i dotrzymał słowa. Na wschodzie również nie byłoby to możliwe. Co najmniej
kilka osób zostałoby poinformowanych „w tajemnicy”, osoby te przekazałyby „w tajemnicy” informacje
dalszym znajomym i sytuacja stałby się tajemnicą poliszynela. Podobnie na
wschodzie nie byłoby możliwe, aby ktoś znajomy przybywając do miasta, gdzie
kogoś dobrze zna, zamieszkał w hotelu, byłaby to wręcz obraza. Sytuacji takich
jest cała masa. Dla mnie właśnie to obcowanie z tą innością podczas czytania było
fascynujące. Mam oczywiście świadomość, że wskazane sytuacje i opisy zachowań ludzkich są pewnymi
uogólnieniami, ale jest ich na tyle dużo, że można wyciągnąć właśnie takie
wnioski.
Sama akcja i intryga kryminalna do szczególnie fascynujących nie należą,
przypominają momentami Dana Browna, np. gdy ofiary odnajdywane są w miejscach,
które na mapie miasta tworzą określoną figurę geometryczną i trzeba się zastanowić
jaką, na kogo ona wskazuje itp. Akcja też niestety nie wciąga za bardzo, a psychologia
też nie porywa. Generalnie jednak aspekt historyczny jest świetny. W tle
jeszcze jest twierdza kłodzka, a w miarę postępu wydarzeń jest o niej coraz więcej.
Teraz trudno jest sobie uzmysłowić, że tak małe miasto, jak Kłodzko, mogło kiedyś
być twierdzą. Lektura daje zupełnie inną perspektywę na wiele rzeczy.
4/6
wtorek, 10 listopada 2020
„Rebeka” film 2020r. - reż. Ben Wheatley na podstawie „Rebeki” Daphne du Maurier
Kręcenie kolejnej ekranizacji książki
ma sens wtedy, gdy reżyser chce coś o niej dodatkowego powiedzieć, gdy np. chce
uwypuklić jakiś aspekt, który jest drugo czy trzecioplanowy, albo gdy chce
pokazać historię bohaterów w uwspółcześnionych realiach, albo gdy wydobywa i akcentuje przesłanie książki itp.
Odnoszę wrażenie, że Ben
Wheatley powieść z 1938r. jedynie nieco uwspółcześnił. Obejrzeć warto, ale w
tym przypadku można powiedzieć bez cienia wątpliwości, że książka jest lepsza
od filmu. O ile w przypadku genialnej ekranizacji „Rebeki” przez Hitchcocka,
zdania co do tego, czy lepsza jest książka czy film, mogą być podzielone, o
tyle tutaj jest inaczej.
Film jest w większości książce wierny, ale to nie jest najważniejsze.
Młodziutka, biedna dziewczyna, zatrudniona jako osoba towarzysząca bogatej
prostaczce, będąc w Monte Carlo, poznała bogatego arystokratę, wdowca Maxima de
Wintera. Wszyscy wiedzieli, że jest on pogrążony w głębokiej rozpaczy po śmierci żony, mimo to
jednak oświadczył się nowo poznanej dziewczynie, a po ślubie młoda para udała się do jego
rodzinnej posiadłości Manderley, gdzie zaczyna się właściwa akcja. O książce pisałam tutaj.
W filmie charaktery bohaterów są niestety spłaszczone. Maxim w książce
był znacznie bardziej skomplikowaną osobą, był bardziej rozdarty, przeżywał
większe dylematy. W filmie głębię psychologiczną zamieniono na to, że w nocy
lunatykował. Jego druga żona, której imię nie pada, też była bardziej skomplikowana, w miarę
rozwoju wydarzeń dojrzewała w przyśpieszonym tempie, co dało się wyraźnie odczuć.
Tutaj jej obraz właściwie specjalnie się nie różni, jest taka sama i na początku
i na końcu. Służąca Danvers w książce była osobą wyjątkowo tajemniczą i to do
końca, intrygowała, wiadomo jedynie było, że była mocno przywiązana do Rebeki.
W filmie pola do niedopowiedzeń i pytań bez odpowiedzi nie ma, zagadka jest
rozwiązana i to w dosyć prostaczy sposób. Poza spłaszczeniem psychologii ekranizacja
nastawiona jest na aspekt sensacyjny, co widać już od pierwszych kadrów,
pokazujących leżący pod wodą wrak jachtu. W filmie brakuje też ducha Rebeki,
oczywiście nie ducha w rozumieniu horroru, ukazującego się komuś. Brakuje tej
przytłaczającej obecności nieżyjącej Rebeki, którą wyczuwa się czytając
książkę, czy oglądając Hitchcocka.
Co natomiast w filmie jest dobrego? Gra Kristin Scott Thomas. Aktorka
gra wyśmienicie. Danvers zawsze kojarzyła mi się z Judith Anderson z wersji
Hitchcocka. Anderson była skrajnie niedostępna, zero uśmiechu w każdej scenie,
jej twarz przypominała maskę, a do tego w tym filmie wyglądała na wyjątkowo
nieatrakcyjną kobietę. Wiadomo było, że nienawidzi młodej pani de Winter, a gdy
na ekranie pojawiały się w jednej scenie obie te kobiety, to emocje sięgały
zenitu. W najnowszej wersji Danvers w wykonaniu Kristin Scott Thomas jest
bardziej perfidna i zakłamana, ale jest zadbana, prezentuje się nieźle, nawet
uśmiecha się do młodej kobiety. Nie podlizuje się, a uśmiech można traktować
albo jako uśmiech profesjonalnej służącej, albo jako element podstępu. Można
nawet uwierzyć, że Danvers ma dobre intencje, a już na pewno w to, że młoda
dziewczyna w te dobre intencje mogła uwierzyć.
Posiadłość Manderley pewnie zawsze kojarzyć mi się będzie z widokiem z
czarno – białej wersji z Hitchcocka, zarówno krajobrazy, jak też i wnętrza
pałacu. Ale obecna wersja pod tym względem nie jest zła. Są inne ujęcia morza,
ale naprawdę piękne. Tutaj można zobaczyć ogrom tego morza, nie tylko małe
fragmenty zatoki. Można więc czuć rzeczywisty podziw dla Rebeki, że nie bała
się sama wypływać jachtem i to nawet w złą pogodę. Ogrody widziane w kolorze są oszałamiające.
Wnętrza z obecnej wersji są zaledwie jednak poprawne, nie ma się o co
szczególnie przyczepić, ale brak w nich oryginalności. A Rebeka nie tylko była
piękna, ale też miała wyjątkowy gust, zamieszkiwane przez nią pokoje musiały
się wyróżniać. Gdy zobaczyłam w wersji Hitchcocka sypialnię Rebeki, byłam
naprawdę oszołomiona. Tylko zanim widz tą sypialnię zobaczył, towarzyszyło temu
również rosnące przez wiele scen napięcie, chociażby pies Rebeki czekający
stale pod drzwiami, potem jeszcze szum morza, informacje, że Maxim de Winter
tam już nie wchodzi, odpowiednia muzyka, zbliżenia kamery. Ale nie każdy ma
umiejętności Hitchcocka.
Zasługą reżysera jest natomiast to, że Rebeki nie ma w żadnej scenie,
tak jak u Hitchcocka i w książce. Jest więc napięcie i zaciekawienie, jak
rzeczywiście mogła ona wyglądać. Koleżanka, która oglądała film i nie znała
historii o Rebece, powiedziała mi, że cały film oglądała w napięciu.
4/6
piątek, 6 listopada 2020
Nico Walker "Świeży" - audiobook, czyta Maciej Kowalik
Nico Walker
Nico Walker był amerykańskim żołnierzem w Iraku, bardzo zaawansowanym w nałogu narkomanem,
złodziejem, a potem w końcu więźniem, odbywającym wyrok za napady na banki. Mogłoby
się wydawać, że w tej sytuacji właściwie to niewiele sobą reprezentuje, ale miał
i zapewne ma nadal niesamowity zmysł obserwacji i ku swojemu zaskoczeniu potrafi
pisać. Język, jakim pisze, nie każdemu się podoba, w jednym zdaniu wulgaryzmów
jest niekiedy więcej niż zwyczajnych słów. No ale skoro w środowiskach, w których
się obracał, mówiło się właśnie w taki sposób, to nie wyobrażam sobie, żeby ten
język zmienił w książce i aby mógł być
jednocześnie wiarygodny. To właśnie m. in. wiarygodność jest jednym z największych
atutów „Świeżego”. Nie czytałam jeszcze żadnej książki, napisanej w taki
sposób.
Dzięki tej książce, w tym również dzięki temu, że została napisana właśnie w takim języku, miałam wrażenie, że w końcu już wiem, jak to było w Iraku i jak jest w melinach narkomanów. Autor się nie kryguje, nie udaje kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Przeważającą większość „Świeżego” stanowią opisy wydarzeń, refleksje są szalenie krótkie, jednozdaniowe, albo nie ma ich wcale. A jeżeli są, to w stylu: byliśmy w czarnej d. Refleksje nasuwają się za to czytelnikowi i ta formuła pisania w przypadku tej książki naprawdę się sprawdza. W ani jednym miejscu nie czułam żadnego zgrzytu, żadnej sztuczności. W przypadku audiobooka to też wielka zasługa Macieja Kowalika, który wyjątkowo dobrze sobie poradził w roli Nico Walkera. Czytał tak, jakby po prostu nim był.
Książka to też obraz tego, jak potwornie nisko
może upaść ktoś, kto pochodzi z tzw. dobrego domu. Pokazuje ona jednocześnie
też, że rodzina w takich przypadkach jest całkowicie bezsilna. I paradoksalnie ukazuje
też sytuację, w której to, że bohater nie jest sam, ma żonę, która kocha z
wzajemnością, tylko pogarsza sytuację. Nico Walker sam wspomniał, że oboje z
żoną ćpali i że właściwie uniemożliwiało to wyjście z nałogu. I – co chyba najważniejsze – „Świeży” jest wyśmienitym
dowodem na to, że literatura naprawdę potrafi zmienić czyjeś życie. Czytałam
wywiad z autorem, bodajże w magazynie „Książki” i mówił on tam, że gdyby nie
trafił do więzienia, nie przeżyłby, zaćpałby się na śmierć. A gdy już poszedł
siedzieć, zaczął czytać książki z więziennej biblioteki. Najpierw współwięzień coś
mu pożyczył ze swojego księgozbioru i namówił go na lekturę, a potem już samo
poszło. Po jakimś czasie napisał o sobie, a „Świeży” jest wydawany w wielu
krajach świata. Książki w więzieniu uratowały mu życie. Naszła mnie taka
refleksja, że czasem gdy widzę się w mediach różnych wykolejeńców, trafiających
za kratki, nasuwają mi się myśli, że już nic z kogoś takiego dobrego nie
wyjdzie, że jest już stracony dla społeczeństwa. Okazuje się, że niekoniecznie.
Nico Walker naprawdę nie siedział za nic, napadał z bronią w ręku. A teraz jest
pisarzem, oby tylko nie skończyło się to na jednej książce.
I taka mała próbka spojrzenia autora na świat.
W Afganistanie nie było żadnego patriotyzmu, mało kto zastanawiał się nad
sensem bytności amerykańskiego wojska w tym miejscu. Właściwie to żołnierze
mieli świadomość bezsensu i tego, że mogą zginąć, ale starali się o tym nie
myśleć, w miarę możliwości ćpali albo pili. Z solidarnością między nimi też
było różnie, były kłótnie, a w samych superlatywach mówiło się tylko o kimś,
kto zginął. Niektórzy żołnierze „umilali” sobie czas, torturując zwierzęta,
albo drażnili się z miejscowymi dziećmi, udając, że chcą im dać coś do jedzenia.
Sale do spania obwieszone były zdjęciami porno. Gdy coś się działo, trzeba było
ruszać na akcję, widać było wyraźnie niekompetencję dowódców i chaos, za co niejednokrotnie
ktoś płacił życie. To oczywiście tylko przykłady.
Całość nie jest długa, słucha się dobrze, nie ma miejsca na nudę, trzeba
tylko przyzwyczaić się do tego specyficznego stylu.
5/6
wtorek, 3 listopada 2020
Szczepan Twardoch „Królestwo” - audiobook, czyta Maja Ostaszewska i Maciej Stuhr
„Królestwo” jest jeszcze lepsze
od „Króla”, książka jako audiobook obroniłaby się sama, ale czytana przez Maję Ostaszewską i Macieja
Stuhra jest rewelacyjna. Ostaszewska nie tylko czyta świetnie, ale ma jeszcze
taki głos, który idealnie pasuje do Ryfki, aż momentami ciarki przechodzą po
plecach. Maciej Stuhr też wyśmienicie wciela się w rolę Dawida, syna Jakuba
Szapiro. Nie ma tu muzyki czy innych aktorów, nie ma efektów specjalnych, ale
audiobook dorównuje pod względem poziomu superprodukcjom, gdzie wszystkie te
atrakcje są.
Całość rozpoczyna się od momentu, gdy Ryfka
z Jakubem ukrywają się przed Niemcami w ruinach
Warszawy pod koniec 1944r. Z uwagi na mocno semicki wygląd nie mogli ewakuować się
z ludnością cywilną z Warszawy po upadku powstania. Są liczne retrospekcje i czytelnik
może prześledzić zarówno losy rodziny Szapirów, jak i Ryfki, od 1937r., od tego dnia, kiedy to kończy się „Król”. Snute
są dwie opowieści, jedna Ryfki, a druga Dawida. Mimo tego, że Dawid był młodym chłopakiem,
nastolatkiem, na skutek doświadczeń wojennych stał się, jak sam powiedział,
młodym starcem, a jego dzieciństwo skończyło się definitywnie z chwilą wejścia do
getta. Jego historia opowiadana jest właśnie z perspektywy dorosłego,
doświadczonego życiowo człowieka. Niekiedy obie te opowieści snute są wokół tych
samych wydarzeń, z reguły jednak Ryfka opowiada o czymś innym niż Dawid. W opowieściach
tych jest wszystko, bo jest i miłość, historia dziwnego trójkąta, czy nawet
czworokąta, tzn. jest Jakub, jego żona Emilia, Ryfka i Anna Ziembińska. Jest więc
miłość, zazdrość, nienawiść, zemsta. Jest przedwojenne królowanie Jakuba w
dzielnicy żydowskiej, potem getto, powstanie w getcie, ukrywanie się i
powstanie warszawskie. Ale wszystko to opowiadane jest ze specyficznej
perspektywy, z perspektywy Żydów, którzy nie utożsamiali się z Polską i nie
interesowały ich żadne powstania, chcieli tylko przeżyć.
Dla
mnie najciekawszym aspektem w tej książce było przypatrywanie się Jakubowi i
Ryfce pod kątem tego, jak i czy w ogóle zmienia się ich zachowanie, podejście
od życia, do ludzi, sposób radzenia sobie z problemami itp. w różnych okresach życia.
Oboje byli dziećmi ulicy, w dzieciństwie mieli bardzo ciężko, do wszystkiego
musieli dojść sami. Jakub był, nieformalnym oczywiście, ale królem, miał tyle
pieniędzy, ile chciał, miał praktycznie każda kobietę, jaka tylko mu się
spodobała, miał też żonę, taką bez ślubu, i dzieci. Mógł spełniać wszystkie
zachcianki, jakie tylko przyszły mu do
głowy. Cała dzielnica się go bała, znał go każdy. To, jak zarabiał na życie, nie
stanowiło dla niego, z jednym małym wyjątkiem, większego problemu. I raptem,
właściwie z dnia na dzień, z chwilą wybuchu wojny wszystko to stracił. Gdy
trafił do getta stał się wręcz nikim. Ryfka, początkowo zwykła prostytutka,
stała się właścicielką ekskluzywnego, przedwojennego domu publicznego. Też
straciła wszystko, gdy wybuchła wojna.
Przypatrywanie się temu, co się z nimi
dzieje w czasie wojny jest fascynujące. I do tego dochodzi jeszcze Dawid, któremu
nigdy nic nie brakowało. Czy niebywale silni przed wojną ludzie będą tacy w
czasie wojny? Jakub zareagował na wszystko, co się dzieje inaczej, Ryfka inaczej.
Dlaczego jedno tak, a drugie tak? Można
się zastanawiać. Czy można było przewidzieć te ich zachowania wcześniej, gdy
wszystko jeszcze było dobrze, gdy byli na szczycie? Chyba można było, tak uważa
Ryfka.
„Królestwo” bardzo zyskuje, gdy zna się „Króla”,
bez tego obraz musi być niepełny. Tak jak i w przypadku „Króla” jestem pełna głębokiego
podziwu dla znajomości psychologii u Twardocha. Wiele rzeczy bardzo zaskakuje,
ale po namyśle okazuje się, że aż tak bardzo zaskakiwać nie powinno. Chociażby
właśnie kwestia, czy aby na pewno Jakuba nie gryzło to, że kradł, napadał,
ściągał haracze i zabijał przez niemal całe życie. Albo Dawid, który
nienawidził swojego ojca, uważał, że nie ma z nim nic wspólnego i w niczym nie
jest podobny. Czy aby na pewno tak było, jak mu się wydawało? Wątków do
zastanowienia się jest sporo.
6/6
środa, 28 października 2020
Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”
Dziennik to jakby zatrzymanie pędzącego czasu, zatrzymanie na zawsze i nie
tylko dla siebie. A dzięki temu zatrzymaniu czytelnik może garściami czerpać i
z doświadczeń autora i z jego rozmyślań.
„Dziennik hipopotama” ma sobie masę rzeczy unikalnych, przede wszystkim
jest bardzo dużo o książkach, które autor czyta, a jest to i klasyka i pozycje
nowe. Są nawet i fragmenty np. o wiecznym układaniu książek na półkach,
przekładaniu itp., co przerabiam ze swoim księgozbiorem na bieżąco, podobnie
chyba jak i każdy, kto czyta. Obecnie nie za wiele osób czyta książki i
znalezienie sensownego i inspirującego rozmówcy w tym temacie jest dość trudne.
A czytając dziennik czułam się tak, jakbym w taki oryginalny sposób rozmawiała
z autorem. Z wieloma opiniami się zgadzałam, z równie wieloma już niekoniecznie,
niektóre z kolei były dla mnie wręcz absurdalne. Całości nie dało się jednak
czytać bez emocji. Gdy się z czymś zgadzałam, to w myślach przytakiwałam, gratulując trafnego ujęcia zagadnienia, gdy
zaś stanowiska autora nie podzielałam, to emocje były jeszcze większe, bo w myślach układała mi się już polemika.
Dziennik czyta się dobrze, aczkolwiek jest to lektura wymagająca uwagi, są tematy lżejsze i cięższe, ale jest też doskonale wychwycona proporcja w opisywaniu różnych aspektów życia, autor poza literaturą pisze o sztuce, muzyce, filmach czy serialach, a oprócz tego jeszcze o życiu osobistym, społecznym, polityce i całej masie rzeczy. W zależności od tego, co dzieje się w życiu autora czy w polityce, niekiedy więcej jest o kulturze, niekiedy właśnie o innych sprawach. Są opisy pewnych zjawisk, są i refleksje. Nie ma absurdalnych fragmentów o genialnym potomstwie, od opowiadania czego większość rodziców nie jest w stanie się uwolnić, autor nie ma dzieci, nie ma więc tematu. Dziennik do wielu rzeczy mnie zainspirował, nad innymi mocno się zastanowiłam. Wisienką na torcie były liczne nawiązania do Mokotowa, do ulic, sklepów, placów, które są mi doskonale znane. Szkoda, że nie znam autora, z pewnością jest świetnym rozmówcą.
Od fragmentów z książkami trudno było mi się oderwać. Nie będę w stanie dorównać autorowi w liczbie przeczytanych książek, podobnie jak i zdecydowana większość czytelników, ale ja chodzę regularnie do pracy, a on pracuje w domu pisząc i czytając. Chociaż też pewna nutka zazdrości się we mnie wyzwoliła, też chciałabym mieć czasu na lekturę więcej. K. Varga często sięga do klasyków, co też robię, a szczególną estymą darzy Bolesława Prusa. Rzeczywiście sięgnięcie po niego po latach robi wrażenie. Poza szkołą nie czytałam żadnych krótkich form autorstwa Prusa i chyba teraz zainspirowana jednak po nie sięgnę, zupełnie umknęło mi, że Prus pisał w Warszawie i o Warszawie, między innymi oczywiście. Z sentymentem czytałam w dzienniku nawiązania do „W poszukiwaniu straconego czasu” i skojarzyłam, że pierwszego tomu wysłuchałam jako audiobooka jeszcze zanim zaczęłam pisać bloga, zatęskniłam za tamtymi bohaterami i zakupię ten brakujący książkowy tom i do niego wrócę. Pewnych nazwisk mi z kolei brakowało, np. Josepha Rotha, E.M. Remarque, Javera Mariasa, sióstr Bronte, Jane Austin, Tolkiena. Być może tak się złożyło, w okresie pisania dziennika, tj. w latach 2018-2020 autor nie sięgał po książki w.w., albo po prostu ich nie ceni.
Zastanawiąjący jest dla mnie natomiast i niepojęty wstręt autora do tzw.
literatury popularnej. To że nie zostawia na Remigiuszu Mrozie suchej nitki jest
całkowicie zrozumiałe, ale całą literaturę lżejszą niż klasyka i tzw. ambitne książki
współczesne, których jest bardzo niewiele, wrzuca do jednego worka i traktuje
jako bezwartościowe. Szczególnie atakuje kryminały. Jest to dla mnie absurdalne,
bo jest tylko jeden fragment, świadczący
o tym, że przeczytał jakiś kryminał. Przeczytał mianowicie trylogię Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim, którą ocenił bardzo pozytywnie. Być może wynika to
z uprzedzeń, ale pewnie głównie z tego, że autor nie chodzi do pracy, nie czuje
zmęczenia i potrzeby oderwania się od rzeczywistości. Może też nie chciał atakować konkretnej książki i obrażać autora, swojego znajomego. Szkoda, że nie przyjmuje
do świadomości, że naprawdę spora część kryminałów dorównuje klasyce i z
pewnością te właśnie przetrwają próbę czasu.
Największą herezją dla mnie było krytyczne stanowisko wobec „Mistrza Małgorzaty”, teraz czytam je po raz kolejny,
ale w tłumaczeniu Krzysztofa Tura. Myślę,
że aby zostać uwiedzionym przez tą książkę i aby chcieć po nią sięgać ponownie,
konieczne jest otwarcie czytelnika na transcendencję, a K. Varga deklaruje się jako
ateista.
W dzienniku jest też co nieco o życiu społecznym, o tym co dzieje się w
polityce, to jest jakby tło wydarzeń. Uderza dość mocno szalenie silny antyklerykalizm.
Duchowieństwo autor postrzega przez pryzmat pedofilii jako osoby mocno
zaburzone, które albo dopuszczały się przestępstw pedofilskich, albo kryły
pedofili lub były bierne. Innych aspektów życia i działania księży nie ma. Polityka
postrzegana jest mocno jednostronnie, tak jak i spolaryzowana jest scena
polityczna. Bałam się w pewnym momencie, czy autor nie będzie aby przewidywalny aż do bólu. Na szczęście tak nie jest, są więc i elementy zaskoczenia. Przykładowo podkreślając, iż bardzo wysoko ceni O. Tokarczuk jako pisarkę, z dystansem i ironią nawiązywał do zrobienia z noblistki autorytetu moralnego i wyroczni w każdej dziedzinie życia. Na
szczególną uwagę zasługują też opisy pewnych zjawisk czy sytuacji, połączone z komentarzem
i refleksjami, np. opis jak to podczas jednego festiwalu prowadzący zorganizowali spotkanie
autorskie z autorami badziewi, a po
nich z autorem piszącym na zupełnie innym poziomie i czy nie jest to poniżające
dla tego ostatniego.
Życie prywatne autora też budzi zainteresowanie, szczególnie z tego
względu, że nie jest ono standardowe, prowadzi on niezwykle bogate życie wewnętrze, owszem spotyka się ze znajomymi czy
z rodziną, ale sporo czasu spędza na rozmyślaniu, ta refleksyjność jest dziś niestety
rzadka, większość ludzi z równych względów jest stale w biegu. Nie zauważyłam
jakiegoś szczególnego zamiłowania do modnego obecnie podróżowania, jest oczywiście sentyment
do Węgier. W okresie, który obejmuje dziennik, a jest to do marca tego roku,
autor odbywał podróże po kraju, co związane było z różnymi festiwalami
literackimi czy spotkaniami autorskimi. A co do rozmyślań to obejmują one chyba
wszelkie możliwe tematy, w tym również i o przemijaniu i o śmierci.
Wyczuwalne
jest też poczucie humoru, niektóre fragmenty zapamiętam chyba już na zawsze. A
ostatecznie całość można zreasumować stwierdzeniem, że dawno nic nie dało mi
tak dużo do myślenia, jak ten dziennik .
6/6
środa, 21 października 2020
"Ania, nie Anna" serial Netflixa na motywach "Ani z Zielonego Wzgórza"
Po obejrzeniu tego serialu postanowiłam
wprowadzić do bloga nowy element w postaci pisania o filmach i serialach, nakręconych
na podstawie książek.
Serial Netflixa dał drugie, czy raczej kolejne życie powieści.
"Ania, nie Anna" powstała na motywach powieści L. M. Montgomery, to nie
jest jedynie ekranizacja. Zgodność z książką istnieje jedynie co do
zasadniczych elementów
powieści. I całe szczęście, bo dzięki temu nie jest nudno, a poza tym widać, że
książka inspiruje nadal po ponad stu latach
od daty pierwszego wydania. Zgadza się to, że Ania, sierota, została
przygarnięta, dziś powiedzielibyśmy adoptowana przez rodzeństwo w starszym
wieku: Marylę i Mateusza z wioski Avonlea. W Ani jako podlotku zaczął
podkochiwać się Gilbert, Ania przyjaźniła się z mieszkającą w pobliżu z
rodzicami Dianą. Zgadzają się imiona innych dzieci ze szkoły, jest też pani
Linde i jest ciotka Diany, Józefina.
Reszta jest już wizją reżysera i scenarzysty. Pewne postacie, ich historie są
znacznie bardzie rozbudowane , niż w książce, jest jednak sporo nowych bohaterów pierwszego i drugiego planu.
Generalnie myślą przewodnią serialu jest odwaga w myśleniu i działaniu,
w walce o spełnienie marzeń, w przełamywaniu stereotypów. Ale jest i znacznie większym stopniu
niż pokazane zaangażowanie w sprawy społeczne, w to co dzieje się dookoła,
troska o innych. W serialu, podobne jak w książce, jest stale pokazywane
optymistyczne spojrzenie na świat, umiejętność cieszenia się chwilą, ale mimo
to zdecydowanie bardziej niż książka pokazuje on, że w życiu nie zawsze jest
tylko miło i przyjemnie, że zdarzają się dramaty i sporo jest mniejszych
przykrości. W książce właściwie poza sieroctwem i śmiercią Mateusza długo nie
było innych traumatycznych zdarzeń. Trzy sezony dostępne obecnie kończą się z
chwilą wstąpienia Ani na uniwersytet.
Avonlea w powieści było jakby oderwane od tego, co działo się gdzieś
indziej, tu wręcz przeciwnie. Jeden z bohaterów serialowych, Sebastian, jest czarnoskóry, przybył dopiero do Avonlea i
doświadczał gigantycznej dyskryminacji, konduktor chciał go wyrzucić z pociągu,
lekarz nie chciał go przyjąć itp. Niedaleko Avonlea była wioska indiańska, a rząd
kanadyjski właśnie wpadł na pomysł "cywilizowania" Indian i utworzył
szkoły z internatami dla indiańskich dzieci, gdzie przemocą i groźbami je
wynaradawiano, zmieniono im imiona, uczono na siłę religii. Ania zaprzyjaźniła
się z małą Indianką, która
wylądowała potem właśnie w takiej szkole. Gdy dziewczyna ta mieszkała jeszcze w
swojej wiosce, jej rodzina też doświadczała wiele razy dyskryminacji, wydawało
się, że nie może być gorzej, ale gdy poszła do szkoły, jej życie zamieniło się
w prawdziwe piekło.
Jest wiele scen, w których gloryfikowane jest kształcenie
się, myślenie o samodzielności finansowej. Ideałem młodych dziewczyn nie było
tylko zamążpójście. Pokazana jest rodząca się powoli emancypacja kobiet, dzieje
się to na tle jawnej ich dyskryminacji. I nie chodzi tu o bzdury typu żeńskie
końcówki,
np. czy powinno się mówić
na kobietę wykładowca, czy wykładowczyni. Są sceny, gdy ojciec jednej z
bohaterek musi jej tłumaczyć, że rodzinną firmę przejmie jej brat, chociaż ma
mniejsze zdolności i predyspozycje niż ona, no ale przecież nie może być tak,
że kobieta będzie prowadziła biznes.
Znacznie
bardziej skomplikowane są wszystkie wątki, związane z uczuciami. W powieści Gilbert
jest szaleńczo zakochany w Ani, a ona długo odrzuca jego zaloty, pamiętając jak
nazwał jej włosy marchewką. Tutaj zaakcentowane jest, że Gilbert był ładnym
chłopcem, miał spore powodzenie i interesował się również i innymi dziewczynkami. Nie
było tak, że Ania była pewna jego uczucia. Jest sporo scen pokazujących ludzkie
charaktery. Ania kiedyś, gdy była jeszcze stosunkowo mała, wpadła na pomysł wyswatania kogoś, kto nie miał
małżonka. Była pewna, że to świetny pomysł, bo przecież nie powinno się tak
żyć, samemu. Dowiedziała się, że dawna miłość tego człowieka jest wolna,
wydedukowała, że chętna, co zresztą - to ostatnie - było prawdą, i przystąpiła
do działania. Osoba, na rzecz której
działała, gdy wszystko wyszło na jaw, bardzo się zdenerwowała, miała żal do Ani
o mieszanie się bez pytania o zdanie. Ania usłyszała potem, że powinna dać
ludziom żyć tak, jak chcą, że nie każdy musi żyć tak, jak inni i że gdy ktoś
nie ma małżonka nie zawsze oznacza to, że jest niezadowolony.
Zwrócona
jest uwaga na osoby starsze, które
też mają swoje życie, pani Linde kiedyś na spacerze z Marylą w odległym nieco
mieście, chociaż miała męża, zaczęła zalotnie mrugać do przechodzącego mężczyzny,
to był taki mini flirt. Mężczyzna ukłonił się, a Małgorzata zachęcała Marylę, aby robiła to
samo. Stosunki koleżeńskie przyjacielskie, a nawet i rodzinne też są ukazane
jako bardziej skomplikowane, niż w książce. Dochodzi do kłótni nie tylko
pomiędzy Anią i Dianą , ale i pomiędzy Małgorzatą a Marylą. Starsze panie
przyjaźniły się całe życie, ale też było sporo zgrzytów w ich relacji, np. Małgorzata
dogryzała Maryli, że jest starą panną, sugerowała, że przez to Maryla jest
gorsza od niej. Ale jednocześnie gdy trzeba było pojechać z Marylą do okulisty,
bez wahania pojechała, gdy trzeba było pomóc, pożyczyć pieniądze, była pierwsza,
aby to zrobić.
Serial naprawdę ogląda się bardzo dobrze, odcinki są krótkie, trwają około 40 minut i nigdy
nie wiadomo, co się będzie działo, bo nawet postacie z książki mają nieco inne życie,
niż powieści. Nawet gdy pozornie nic się nie dzieje, to serial jest tak
wyreżyserowany, że można z zapartym tchem oglądać np. odcinek, w którym przed Bożym Narodzeniem
przygotowywane jest przez dzieci przedstawienie teatralne. Serial kręciło kilku
reżyserów,
w zależności od odcinka, ale naprawdę poszło im super.
Świetnie też są oddane realia tamtych czasów. Te pokazane są wiernie.
Przykładowo półmrok,
panujący w domu na Zielonym Wzgórzu
i lampy naftowe, albo błotnista wiejska droga, przez którą po deszczu naprawdę trudno było
przejechać. Albo Maryla wiecznie robiąca coś w kuchni, w tamtych czasach nie
można było przecież kupić w sklepie nawet półproduktów, wszystko robiło się samemu, nawet
piekło się chleb.
Jedyne, do czego można byłoby się przyczepić, to otwarcie twórców jedynie na to, co nowe, na nowe
prądy myślowe, konserwatywny model życia nie powinien był być zignorowany.
Mogłyby być pokazane osoby, które
żyją w rodzinie i dbają o ognisko domowe, są przy tym spełnione. Tak samo
duchowieństwo pokazane jest wyłącznie w krzywym zwierciadle. Pastor to wiejski
idiota o przeraźliwie wąskich horyzontach myślowych, dla którego jedyną dopuszczalną, życiową rolą
kobiety jest rola matki i żony, a jakakolwiek edukacja jest kobietom zbędna.
Zakonnice ze szkoły dla Indian to wyłącznie sadystyczne potwory. Ale lista tych
minusów
nie jest duża.
Trzy sezony dostępne obecnie koczą się z chwilą wstąpienia Ani na
uniwersytet. Chciałabym bardzo, żeby postał IV sezon, czytałam jednak, że jest
to mało realne. Oglądalność wśród
dorosłych nie była dla Netflixa na takim poziomie, jak oczekiwano.
5/6