Ostatni
tom genialnego „W poszukiwaniu straconego czasu” jest najwybitniejszy. Ale żeby
w pełni móc się nim delektować trzeba jednak znać tomy poprzednie. W „Czasie
odzyskanym” akcji praktycznie już nie ma. Oprócz krótkiego resume, dotyczącego tego, co działo
się z baronem Charlusem, Proust opisał jedynie przyjęcie u Guermantów, a reszta
to refleksje na temat czasu, przemijania, sensu życia, roli sztuki, muzyki i
literatury w życiu człowieka, i masy innych. Dojrzały już wiek autora,
pogarszający się coraz bardziej stan zdrowia, świadomość zbliżającego się kresu i właśnie wspomniane przyjęcie skłoniły do
wielu przemyśleń. Przyjęcie u Guermantów mocno różniło się od poprzednich, bo z
racji częstych wyjazdów do tzw. wód celem podratowania zdrowia i częściowo przez
wojnę, autor wypadł z towarzystwa i spotkał się ze znajomymi po dość długim
czasie. Ku swojemu gigantycznemu zaskoczeniu zobaczył, jak bardzo wszyscy się
postarzali, jak bardzo zmieniły się obyczaje salonowe i doszedł do wniosku, że
ludzie ci swój czas właściwie zmarnowali. Że dopiero byli młodzi czy w średnim
wieku, a już to ktoś inny jest młody, a oni powoli już odchodzą. I z tego ich bytowania
wiele nie wynikło.
Proust sam czuł nostalgię, gdy pomyślał o
tzw. dawnych czasach. I jak każdemu chyba przychodziło mu myśl, czy można
byłoby coś zrobić, aby cofnąć czas. Skojarzył sobie, że są w życiu momenty,
kiedy jest się jednak niejako poza czasem. Dzieje się tak wtedy, gdy nagle pod
wpływem jakichś okoliczności człowiek przypomina sobie wydarzenie z
przeszłości. Przykładowo stając na chwilę na ulicy, nagle przypomniał sobie
podobną sytuację sprzed lat w Wenecji. I tak naprawdę zapomniał, gdzie jest, było
tak, jakby na moment podróżował w czasie i rzeczywiście znalazł się w Wenecji. Albo
czując smak ciastka, magdalenki, przypomniał sobie dzieciństwo. Uzmysłowił sobie wówczas, że dusza ludzka
może przebywać gdzieś bez ciała. Dało mu to z kolei asumpt do myśli o śmierci
człowieka. Napisał, że „Można zrozumieć, że „śmierć” dla niego to już słowo bez
znaczenia, bo skoro znalazł się poza czasem, jakie niebezpieczeństwo może mu
grozić w przyszłości?”. I „Mój lęk,
spowodowany myślą o śmierci zniknął w chwili, gdy nieświadomie rozpoznałem smak
magdalenki, bo skoro moja osoba już przed ową chwilą była istotą poza czasem, to nie miały dla niej żadnego znaczenia sprawy
przyszłości”.
Nawiązał również do innego momentu,
opisanego w tomie V, o czym szerzej pisałam tutaj, kiedy to
słuchając muzyki, konkretnie sonaty, usłyszał fragment, pochodzący jakby z
innego świata, będącą dowodem, że ten inny świat istnieje, że po śmierci jest
coś jeszcze. Starał się „odnaleźć z wysiłkiem pamięci coś sobie
przypominającej, jak gdyby melodie nigdy niesłyszane, które ustawicznie do nas
wracają i chcemy je słyszeć, zapisać.” Przypominając sobie jakieś widoki, np.
trawę, dzwonnicę czuł, „że to wszystko było znakami ukrywającymi coś innego, co
powinienem odczytać, myślą zapisaną pismem hieroglificznym”.
Proust doszedł do wniosku, że „dzieło
sztuki jest jedynym sposobem odnalezienia Czasu straconego.” I ta myśl pchnęła
go ku pisaniu. Zawarł nawet w tekście przesłanie do przyszłego czytelnika i
wyjaśnienie, czym jest jego, twórcy, dzieło. Artysta tworząc nie może omijać
„tajemnic, których rozumienie jest może dostępne tylko w innych światach, ani
takich których przeczuwanie stanowi o doznaniach w życiu i w sztuce,
wzruszających nas najbardziej”.
Rozważań jest mnóstwo, np. o rozwoju duchowym.
Cierpienie jego zdaniem może być cenne. „Bo nawet w najkrótszym życiu tylko
wówczas gdy cierpimy, nasze myśli, wstrząsane jakby we władzy nieustannych i zmiennych
ruchów, niczym w burzy wynoszą na niewidoczny dla nas poziom ogromną, rządzoną
swoimi prawami nawałnicę, a my nie zobaczylibyśmy jej, stojąc przy niewłaściwym
oknie, gdy uspokojenie szczęściem pokazuje gładką wodę, zbyt nisko płynącą.”
A o czym tak naprawdę jest „W poszukiwaniu straconego czasu”? Co chciałby Proust powiedzieć wprost
czytelnikowi? Pisze on „Rozmyślałem o mej książce i niedokładnie określając
tych, którzy będą mnie czytać, o moich
czytelnikach. Mianowicie nie byliby to właściwie moi czytelnicy, ale czytelnicy
samych siebie, ponieważ moje dzieło byłoby czymś w rodzaju szkła powiększającego, które optyk w
Combray daje do ręki klientom – przyrządem do czytania w sobie”. Czytelnicy mogliby
czytać o tych samych odczuciach, zwyczajnych, prozaicznych problemach, ale i dylematach,
które przeżyli oni i które też przeżył wcześniej autor. Mogliby porównywać. Przy
czym każdy miałby też swoje doznania indywidualne, niepowtarzalne.
Siódmy tom, podobnie jak i szósty, przetłumaczył z francuskiego Maciej Żurowski. Wcześniejsze
tomy przetłumaczone zostały przez Tadeusza Boya – Żeleńskiego. Żeleński
tłumaczył tuż przed wybuchem wojny, Żurowski zdecydowanie później. Wszystkie te
tomy w pięknej oprawie graficznej wydało Wydawnictwo MG. Są też stare
tłumaczenia tomu szóstego w wykonaniu Magdaleny Tulli i siódmego w wykonaniu
Juliana Rogozińskiego. Przez 80 lat zaś nikt nie odważył się natomiast zmierzyć
z tłumaczeniem Boya Żeleńskiego. Aż do teraz. Wydawnictwo Officyna wydało
właśnie pierwszy tom cyklu , tj. „W stronę Swanna” w zupełnie nowym
tłumaczeniu, współczesnym, Krystyny Rodowskiej. Chyba ma wydać całość, ale nie
jestem pewna. Z ciekawością przeczytałabym wszystko jeszcze raz, właśnie w
nowym tłumaczeniu. Cykl jest oszałamiający.
W czasach wiecznego pośpiechu pozwala na zatrzymanie się i skupienie się na literaturze,
muzyce, sztuce, miłości, przyjaźni…
6/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz