poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Andrea Camilleri "Ślad na piasku" cykl z komisarzem Montalbano tom 12


    Chciałam zacząć czytanie cyklu od pierwszego tomu, za wyjątkiem 14, który parę lat temu już przeczytałam. Ale od lipca, gdy niemal 100 letni autor zmarł, kupno całości nie jest możliwe. Można więc i zacząć od środka i nic się nie stanie. 

      Kim jest komisarz Montalbano? W tym tomie ma 56 lat, mieszka na Sycylii, w małej miejscowości w domu tuż nad brzegiem morza. Mieszka sam, ale żyje w dość luźnym związku na odległość z Livią. Zależy mu na niej, ale chwilami cieszy się, że jej w pobliżu nie ma. Lubi czytać, książki kupuje w pobliskiej księgarni, w tym tomie obserwujemy go, gdy zakupił Mankella, Enquista, Sjowall, Wahloo. Kim są trzej ostatni autorzy, to nie wiem. Komisarz lubi dobre jedzenie i dobre wino. Lubi myśleć, a gdy to robi, stacza coś w rodzaju dialogu między samym sobą, jeden głos mówi mu, aby zrobił coś, a drugi go do tego zniechęca. Jest bardzo wrażliwy na ludzką krzywdę, na krzywdę zwierząt również. Jest odważny. Potrafi delektować się chwilą, posiłkiem, kąpielą, papierosem i innymi drobiazgami. W tym tomie co jakiś czas widzimy, że nieco przeraża go jego wiek, wzbrania się przed noszeniem okularów, poczytując to jako oznakę starości.  Obserwuje, że jego kolega z pracy, Fazio, się starzeje, stracił wiarę w to, że cokolwiek może mu się udać. 

      Jest jeszcze i główna bohaterka książki, a właściwie i cyklu, Sycylia. Camilleri był Sycylijczykiem, tak więc wyspę opisał wiernie. Klimat i dosłowny i w przenośni się czuje. Czuje się gorąco i widzi się słońce. A można zorientować się co do historii i co do miejscowych obyczajów. Mafia nie zabija w niedzielę. W niedzielę idzie się do kościoła, potem do rodziców na obiad, na lody itp. Napotkany przypadkowo wieśniak ma przy sobie śniadanie: chleb, ser i butelkę wina. Gdy dochodzi do strzelaniny wiadomo, że doświadczeni w tego typu sytuacjach ludzie będą udawać, że niczego nie słyszeli. Można zwiedzać starożytne świątynie. Ale ostały się tylko te, które w odpowiednim czasie zostały przerobione na kościoły katolickie. Te nieprzerobione zostały zburzone. 

    W tym tomie Montalbano poszukuje zabójców pięknego konia wyścigowego. Robi to z własnej woli i mimo innych obowiązków. Zabójstwo było brutalne. Boi się, że ktoś inny mógłby nie przyłożyć się do tej sprawy. A on chce sprawcom, po ich ujęciu, spojrzeć w oczy. 

     Książkę czyta się świetnie. Wciąga. Sporo poczucia humoru i zabawnych dialogów. 

5/6

sobota, 17 sierpnia 2019

Joseph Roth „Wiedeńskie znaki czasu”



    Jeżeli ktoś jest zaniepokojony lub nawet i przerażony tym, co dzieje się współcześnie dookoła, np. klęską suszy, zmianami klimatu, polityką najogólniej mówiąc, szalejącym populizmem, groźbą wojny,   przemianami obyczajowymi i masą innych rzeczy, powinien sięgnąć po „Wiedeński znaki czasu”. Joseph Roth swoje felietony wiedeńskie napisał dokładne 100 lat temu, problemy były wówczas inne. Ale świat, który znał, nagle przestał istnieć. I zastąpił go świat gorszy z jego punktu widzenia i nieprzewidywalny. Ukochane przez niego cesarstwo przestało istnieć. Austro –Węgry przestały istnieć. Wiedeń, niegdyś niemal stolica świata, stał się miastem biedaków. U progu, bo już na Węgrzech, szalała rewolucja bolszewicka, a wówczas nie było wiadomo, jak to się może skończyć. W felietonach nie znajdzie się  lekarstwa na lęk przed zmieniającym się światem i przed masą niebezpieczeństw, jakie się wyłaniają. Ale  można poczuć, że inni ludzie już przeżywali takie stany. I po tym względem felietony Rotha się nie zdezaktualizowały i nie jest tak, że mają tylko wartość historyczną.

     Nie zdezaktualizowały się także i z tego względu, że zawsze są i będą jacyś ludzie biedni i nieszczęśliwi, nad którymi należałoby się pochylić. A Joseph Roth nigdy takich osób nie mijał obojętnie. Zawsze wiedział, komu dzieje się krzywda. Był mistrzem empatii. Proust np., którego dopiero co skończyłam czytać,  też pisał genialnie, ale żadnymi biedakami nigdy sobie głowy nie zawracał. Sporo jest teraz literatury lekkiej, pokazującej nieskomplikowany obraz „pięknego świata”. Nie ma tam biedy i nieszczęść. Życie jest pasjonującą przygodą, w trakcie której można co najwyżej natrafić na trudności, które można i należy przezwyciężyć. Życie w warunkach pokoju i we względnym dobrobycie może utwierdzać w takim przekonaniu. Warto jednak sięgnąć do literatury, która ten piękny i prosty obrazek może nam nieco wzruszyć, albo nawet i zburzyć. Chociażby nawet po to, aby uzmysłowić sobie, że może jednak nie do końca mamy racje. Że życie z punktu widzenia tych skrzywdzonych i nieszczęśliwych wygląda zupełnie inaczej. Roth do tego stopnia skupił się na nich, że aby funkcjonować, zaczął się znieczulać alkoholem. A potem już nie mógł przestać pić. 

          Poszczególne teksty są krótkie, czyta się je szybko, ale o niektórych z nich trudno jest zapomnieć.  Pisarz nie miał żadnych złudzeń co natury ludzkiej. Widział bez żadnych upiększeń. I bynajmniej nie uważał, że ludzie są dobrzy, a życie jest piękne. Uważał, że jest dokładnie odwrotnie. Oczywiście nie generalizował, był mędrcem. W felietonie „Marionetki” opisał 7 letnią dziewczynkę, Lily, którą zabrał na przedstawienie kukiełek. Wspomniał, jak widzowie obserwują w trakcie spektaklu poruszające się marionetki. „Widz nie widzi poruszanych przez aktorów grubych drutów, ani prymitywnego mechanizmu, którym opatrzność boska dyryguje losami”. Doszedł też do wniosku, że „Marionetki nie kłamią tak, jak ludzie. Gdy nie porusza ich drut, tkwią w bezruchu. I nie udają wolnej woli tam, gdzie istnieje tylko dyktat aktora, poruszającego drutami. Prawda istnieje tylko w świecie marionetek”. Po spektaklu chciał pokazać dziewczynce „powagę życia”, „by zobaczyła, jaki jest koniec każdej ziemskiej przyjemności. Jak biedne i pozbawione duszy są te lalki”. „Zburzę okrutnie iluzje, myślałem”. Ale dziewczynce w niczym nie przeszkadzało, gdy zobaczyła z bliska lalki. Widziała, że są częściowo popsute i wyglądają strasznie. Śmiała się. Zamiast rozczulać się nad dziewczynką, jak jest piękna i mądra, jak to mają w zwyczaju dorośli, konkluzja autora była zupełnie inna. Stwierdził, że małe dziewczynki potrafią być „jakże okrutne”. A potem, gdy dorosną są okrutne jeszcze bardziej.   

     W innym tekście opisał, jak to młoda dziewczyna, Resi poznała mężczyznę. Zauważył, że się sobie spodobali. Stwierdził jednak, że wie, jak historia ta dalej się potoczy. Mężczyzna, nauczyciel zresztą, będzie czytał Resi swoje poezje, potem pojawi się dziecko. A potem nastąpi koniec miłości. Opowiedział też bajkę o biednym skrzypku, który zakochał się w królewnie, „I stało się to, co musiało się stać”, królewna wybrała innego. I jeszcze jedna próbka, aby zobrazować styl pisania Rotha. Opisał oszusta. „Spójrzcie na tego małego jasnowłosego chłopca w marynarskim stroju. Święty duch zysku nadał jego twarzy rys zadufania, na czole wyrył kainowy znak: piętno oszusta, co mydli oczy własnemu bratu”.

    Od kiedy pierwszy raz sięgnęłam po Josepha Rotha, nie przestaję go czytać. Postrzegam go jako geniusza i wybitnego Pisarza, właśnie przez duże P. W tekstach wiedeńskich jedne są lepsze, drugie ciut gorsze, ale te lepsze rekompensują wszystko. Na uwagę zasługuje też wstęp prof. Jacka Purchli, który snuje swoje refleksje na temat felietonów, ale przybliża też historię Wiednia z okresu, w jakim mieszkał tam pisarz.  

     6/6

wtorek, 13 sierpnia 2019

Lilian Jackson Braun „Kot, którego tam nie było” tom 14

Okładka książki Kot, którego tam nie było


    Jak zwykle zagadka kryminalna plus pochwała życia, indywidualizmu i cieszenia się codziennością. Tym razem wyjątkowo Qwill pojechał wraz z mieszkańcami Pickax na wycieczkę do Szkocji. Koty zostawił w domu pod znakomita opieką. Podczas wycieczki jedna z uczestniczek nagle zmarła, a okoliczności śmierci wydały się Qwillowi podejrzane. Swoje śledztwo rozpoczął po powrocie. Czas wycieczki jest wspomniany dość ogólnikowo, to taki wstęp, a właściwa akcja rozpoczyna się po powrocie.

    Qwill nie marudził, że wycieczka wyglądała nie do końca tak, jak można było się spodziewać. Cieszył się tym, co zobaczył. Wyspy szkockie wspominał jako najciekawsze. Jest w nich bowiem „coś dzikiego i mistycznego, coś ponadczasowego. Czujesz to w kamieniach pod stopami, pradawną obecność Piktów, Rzymian, Saksonów, Celtów, Anglów, wikingów.”

   Zainteresował się przygotowaniami miejscowego, amatorskiego teatru do wystawienia „Hamleta.” Rozmawiał o „Hamlecie” z Polly. I nie rozumiał go tylko jako czegoś starego, klasyki, bez związku ze spółczesnością, tylko jako sztukę aktualną. „To dzieło pełne emocji. A roi się w niej od wiedźm, duchów, pojedynków i okropnych zabójstw. Wiele mówi o pokusach, ludzkim upadku, duchowym złu i nieopanowanej ambicji.”

   Qwill musiał też stoczyć „walki” o to, aby mógł być sobą i aby nikt nie zmuszał go do ożenku i posiadania potomstwa. Nawet najbardziej życzliwi przyjaciele bowiem  nie dawali mu pod tym względem spokoju. Mówił „Jestem  kawalerem  z wyboru, charakteru i w moim postrzeganiu świata nie ma miejsca na potomstwo”, a majątek po śmierci przejdzie na cele charytatywne. Był rozwodnikiem, a nie kawalerem, ale widocznie bardziej czuł się kawalerem, skoro tak mówił. Jego przyjaciel tłumaczył mu, że małżeństwo, to jedyny przyzwoity sposób na życie, a Polly „się marnuje” skoro nie jest mężatką. Hasło o marnowaniu się Polly mocno Qwilla zdenerwowało, więc zripostował, że Polly prowadzi udane i pożyteczne życie.

   No i nie zabrakło kotów.  Jedni ludzie cały czas muszą być w ruchu, jeździć gdzieś lub być w towarzystwie, a Qwill chociaż spotykał się często ze znajomymi i przyjaciółmi, potrzebował też czasu dla siebie. Wieczorem koty  lokowały się na jego nogach. Jednego wieczora ”Yum Yum zapadła się w nie ciężko, opierając brodę na jego nadgarstku. Nawet Koko, który unikał czułości, wtulił się w jego brzuch. Dopiero wtedy Qwilleran mógł obiektywnie pomyśleć.”   

   Zagadka kryminalna też jest ciekawa. I w tym tomie pojawia się też moja ulubiona bohaterka całego cyklu, czyli Amanda, która jak zawsze mówi każdemu, co myśli.

6/6

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Paweł Jasienica „Rzeczpospolita Obojga Narodów. Dzieje agonii” cz. III, audiobook, czyta Marcin Popczyński

Audiobook Rzeczpospolita Obojga Narodów. Dzieje agonii  - autor Paweł Jasienica   - czyta Marcin Popczyński


Ostatni tom trylogii Jasienicy opowiada o najmroczniejszym okresie w historii Polski przed rozbiorami, kiedy królowała anarchia i rządzili Sasi. Wspomina oczywiście o Leszczyńskim, a potem skrupulatnie skupia się czasach St. Augusta Poniatowskiego i próbach reform. O ile czasy ostatniego króla są znane, o tyle czasom saskim nie poświęca się wiele miejsca w podręcznikach. Wiadomo, że „Za króla Sasa  jedz, pij i popuszczaj pasa” i niewiele więcej. Mnie najbardziej zainteresowały właśnie nasze dzieje za Sasów. Wszystko opisane jest w niepowtarzalnym stylu, nazwałabym to gawędy. Z tekstu emanuje subiektywizm, bardzo przekonujący, nie ma nudy. Jasienica miał dar do trafiania w sedno problemu, znajdowania najważniejszego aspektu opisywanego wydarzenia. Ujmował każde zagadnienie niezmiernie szeroko. Opisując pewien okres w dziejach skupiał się na wydarzeniach politycznych, kontekście międzynarodowym,  kwestiach gospodarki ,kultury, roli kościoła, przyczynach, skutkach, wspominał też o  tych jednostkach, które zasłużyły się czymś szczególnym, czy negatywnym, czy pozytywnym, nie stronił też od nowinek chociażby damsko-męskich. Oceny Jasienicy niejednokrotnie różnią się od ocen innych historyków, ale nie zawsze. Co najważniejsze, to wiele jego spostrzeżeń nie ma charakteru tylko historycznego, ale spokojnie można je zastosować i w czasach współczesnych. Chociażby zwrócił on uwagę na zależność pomiędzy pozycją państwa na arenie międzynarodowej, zamożnością obywateli i poziomem ich wykształcenia, a tolerancją religijną. W czasach świetności, kiedy ludziom żyło się dobrze, innowiercy nikomu nie przeszkadzali. Nie przeszkadzała wówczas inność, chociażby za Jagiellonów. Ludzie byli światli i otwarci. Po Jagiellonach w zakresie tolerancji religijnej było już coraz gorzej, a za Sasów nastąpił wręcz fanatyzm religijny.

        Odnośnie czasów saskich, to poczynania oby królów autor ocenia skrajnie negatywnie pod każdym względem, natomiast akcentuje, że nie wszystko wówczas wyglądało tragicznie. To jednak, co było dobre, wynikało wyłącznie z inicjatyw oddolnych, pojedynczych obywateli czy grup osób i nie miało to żadnego związku z władzą na jakimkolwiek szczeblu. Kraj był wyniszczony, wplątany w wojnę północną, panowała anarchia, korupcja była wszechobecna, poczucie państwowości było żadne. Okazało się jednak, że znalazły się osoby, którym zależało na czymś więcej, niż czubek własnego nosa i nawet na czymś więcej, niż własna rodzina. Myśleli już o przyszłych pokoleniach. Mimo beznadziei, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi i poczuciu, że przecież rozsądne inicjatywy w takich warunkach udać się nie mogą, jednak podjęli skuteczne działania. To kolejne ze spostrzeżeń, które się nie dezaktualizują. Jak zauważył Jasienica, ludzie światli, dążący do naprawy państwa, musieli to robić niejednokrotnie kosztem utraty własnych przywilejów stanowych, czyli pogarszając własną sytuację. Szkolnictwo w stanie upadku zostało podźwignięte przez Pijarów. Familia Czartoryskich zaczęła walczyć o zreformowanie ustroju państwa i m. in. zniesienie liberum weto. Pierwsze wartościowe czasopisma wydawane były przez osoby prywatne.

    Odnośnie upadku państwa i rozbiorów, to Jasienica zwrócił uwagę na kontekst międzynarodowy, na rewolucję francuską i obawy innych państw, aby co takiego  nie wystąpiło również w Europie Środkowej. Aczkolwiek stanowczo twierdził, że rozbiory były już przesądzone z chwilą wyboru pierwszego Sasa na tron, mógł jednak zachować się kadłubek państwa, złożony z terenów zaanektowanych w czasie III rozbioru. I zachowałby się jego zdaniem, gdyby nie powstanie kościuszkowskie. Bezsensowny zbrojny zryw skazany na niepowodzenie przypieczętował tylko agonię.

6/6







































































































































































































































































































































































































  































piątek, 9 sierpnia 2019

Marcel Proust „Czas odnaleziony” cz. VII „W poszukiwaniu straconego czasu”

Okładka książki Czas odnaleziony

   
        Ostatni tom genialnego „W poszukiwaniu straconego czasu” jest najwybitniejszy. Ale żeby w pełni móc się nim delektować trzeba jednak znać tomy poprzednie. W „Czasie odzyskanym” akcji praktycznie już nie ma. Oprócz  krótkiego resume, dotyczącego tego, co działo się z baronem Charlusem, Proust opisał jedynie przyjęcie u Guermantów, a reszta to refleksje na temat czasu, przemijania, sensu życia, roli sztuki, muzyki i literatury w życiu człowieka, i masy innych. Dojrzały już wiek autora, pogarszający się coraz bardziej stan zdrowia, świadomość zbliżającego się kresu  i właśnie wspomniane przyjęcie skłoniły do wielu przemyśleń. Przyjęcie u Guermantów mocno różniło się od poprzednich, bo z racji częstych wyjazdów do tzw. wód celem podratowania zdrowia i częściowo przez wojnę, autor wypadł z towarzystwa i spotkał się ze znajomymi po dość długim czasie. Ku swojemu gigantycznemu zaskoczeniu zobaczył, jak bardzo wszyscy się postarzali, jak bardzo zmieniły się obyczaje salonowe i doszedł do wniosku, że ludzie ci swój czas właściwie zmarnowali. Że dopiero byli młodzi czy w średnim wieku, a już to ktoś inny jest młody, a oni  powoli już odchodzą. I z tego ich bytowania wiele nie wynikło.

      Proust sam czuł nostalgię, gdy pomyślał o tzw. dawnych czasach. I jak każdemu chyba przychodziło mu myśl, czy można byłoby coś zrobić, aby cofnąć czas. Skojarzył sobie, że są w życiu momenty, kiedy jest się jednak niejako poza czasem. Dzieje się tak wtedy, gdy nagle pod wpływem jakichś okoliczności człowiek przypomina sobie wydarzenie z przeszłości. Przykładowo stając na chwilę na ulicy, nagle przypomniał sobie podobną sytuację sprzed lat w Wenecji. I tak naprawdę zapomniał, gdzie jest, było tak, jakby na moment podróżował w czasie i rzeczywiście znalazł się w Wenecji. Albo czując smak ciastka, magdalenki, przypomniał sobie dzieciństwo.  Uzmysłowił sobie wówczas, że dusza ludzka może przebywać gdzieś bez ciała. Dało mu to z kolei asumpt do myśli o śmierci człowieka. Napisał, że „Można zrozumieć, że „śmierć” dla niego to już słowo bez znaczenia, bo skoro znalazł się poza czasem, jakie niebezpieczeństwo może mu grozić w przyszłości?”.  I „Mój lęk, spowodowany myślą o śmierci zniknął w chwili, gdy nieświadomie rozpoznałem smak magdalenki, bo skoro moja osoba już przed ową chwilą była istotą poza czasem,  to nie miały dla niej żadnego znaczenia sprawy przyszłości”.

    Nawiązał również do innego momentu, opisanego w tomie V, o czym szerzej pisałam tutaj, kiedy to słuchając muzyki, konkretnie sonaty, usłyszał fragment, pochodzący jakby z innego świata, będącą dowodem, że ten inny świat istnieje, że po śmierci jest coś jeszcze. Starał się „odnaleźć z wysiłkiem pamięci coś sobie przypominającej, jak gdyby melodie nigdy niesłyszane, które ustawicznie do nas wracają i chcemy je słyszeć, zapisać.” Przypominając sobie jakieś widoki, np. trawę, dzwonnicę czuł, „że to wszystko było znakami ukrywającymi coś innego, co powinienem odczytać, myślą zapisaną pismem hieroglificznym”.   

      Proust doszedł do wniosku, że „dzieło sztuki jest jedynym sposobem odnalezienia Czasu straconego.” I ta myśl pchnęła go ku pisaniu. Zawarł nawet w tekście przesłanie do przyszłego czytelnika i wyjaśnienie, czym jest jego, twórcy, dzieło. Artysta tworząc nie może omijać „tajemnic, których rozumienie jest może dostępne tylko w innych światach, ani takich których przeczuwanie stanowi o doznaniach w życiu i w sztuce, wzruszających nas najbardziej”.

   Rozważań jest mnóstwo, np. o rozwoju duchowym. Cierpienie jego zdaniem może być cenne. „Bo nawet w najkrótszym życiu tylko wówczas gdy cierpimy, nasze myśli, wstrząsane  jakby we władzy nieustannych i zmiennych ruchów, niczym w burzy wynoszą na niewidoczny dla nas poziom ogromną, rządzoną swoimi prawami nawałnicę, a my nie zobaczylibyśmy jej, stojąc przy niewłaściwym oknie, gdy uspokojenie szczęściem pokazuje gładką wodę, zbyt nisko płynącą.”

   A o czym tak naprawdę  jest „W poszukiwaniu straconego czasu”?  Co chciałby Proust powiedzieć wprost czytelnikowi? Pisze on „Rozmyślałem o mej książce i niedokładnie określając tych,  którzy będą mnie czytać, o moich czytelnikach. Mianowicie nie byliby to właściwie moi czytelnicy, ale czytelnicy samych siebie, ponieważ moje dzieło byłoby czymś w  rodzaju szkła powiększającego, które optyk w Combray daje do ręki klientom – przyrządem do czytania w sobie”. Czytelnicy mogliby czytać o tych samych odczuciach, zwyczajnych, prozaicznych problemach, ale i dylematach, które przeżyli oni i które też przeżył wcześniej autor. Mogliby porównywać. Przy czym każdy miałby też swoje doznania indywidualne, niepowtarzalne.

    Siódmy tom, podobnie jak i szósty,  przetłumaczył z francuskiego Maciej Żurowski. Wcześniejsze tomy przetłumaczone zostały przez Tadeusza Boya – Żeleńskiego. Żeleński tłumaczył tuż przed wybuchem wojny, Żurowski zdecydowanie później. Wszystkie te tomy w pięknej oprawie graficznej wydało Wydawnictwo MG. Są też stare tłumaczenia tomu szóstego w wykonaniu Magdaleny Tulli i siódmego w wykonaniu Juliana Rogozińskiego. Przez 80 lat zaś nikt nie odważył się natomiast zmierzyć z tłumaczeniem Boya Żeleńskiego. Aż do teraz. Wydawnictwo Officyna wydało właśnie pierwszy tom cyklu , tj. „W stronę Swanna” w zupełnie nowym tłumaczeniu, współczesnym, Krystyny Rodowskiej. Chyba ma wydać całość, ale nie jestem pewna. Z ciekawością przeczytałabym wszystko jeszcze raz, właśnie w nowym tłumaczeniu.  Cykl jest oszałamiający. W czasach wiecznego pośpiechu pozwala na zatrzymanie się i skupienie się na literaturze, muzyce, sztuce, miłości, przyjaźni…

6/6


poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Alan Ayckbourn „Trzy sypialnie” spektakl teatralny - Teatr Kwadrat – Warszawa

Ilustracja


Ten niepozornie wyglądający starszy pan, Alan Ayckbourn, pisze jedne z najśmieszniejszych  sztuk, jakie kiedykolwiek oglądałam. Dawno temu w Teatrze Telewizji obejrzałam 2 jego komedie i do dziś pamiętam, że były arcyzabawne. Jego nazwisko to gwarancja dobrego humoru, niesamowitego relaksu. Nie mam do  tekstu żadnych zastrzeżeń, wykonanie też jest wyśmienite. Doprowadzenie widza do takiego stanu, że zapomina o całym świecie i śmieje się niemal do łez, naprawdę jest trudne, a Ayckbourn potrafi tego dokonać. Myślę, że gdyby ludzie zamiast  kuracji na depresję i łykania tabletek, oglądnęli „Trzy sypialnie”, a potem jeszcze parę innych dobrych komedii, nastrój z pewnością by im się poprawił i spojrzenie na świat również.

    Sztuka jest współczesna, mowa jest w niej o perypetiach 4 par, oglądamy zwyczajne, codzienne problemy, z którymi ludzie borykają się każdego dnia. Problemy każdego bohatera oglądane z zewnątrz nie wydają się aż tak poważne, jak jemu samemu. A humor jeszcze bardziej dystansuje. Para w średnim wieku jest komiczna, gdy każde z małżonków mówi coś do drugiego, a małżonek tego nie słucha. On opowiada, że dach przecieka, a ona że zgubiła rzęsę, a zaraz przecież wychodzą do restauracji. Inny małżonek ma z kolei akt korzonków lub czegoś podobnego, nie może ruszyć się z łóżka, a żona idzie na imprezę, na której może spotkać się z dawną miłością. Kolejna para jest w trakcie rozstawania się i nie mogą się na siebie patrzeć. Gdy już jednak się zobaczą, to jedyną niewiadomą jest to, czy do awantury dojdzie po minucie czy dwóch. No i jest jeszcze czwarta para, organizująca parapetówę.

   5/6