Aż
nie mogę w to uwierzyć, ale jest to ostatni tom z Zygą. Informacje takie podaje
samo wydawnictwo na okładce książki, ale mówi o tym i sam autor. Wroński
stwierdził, że jest już zmęczony 10 – letnią przygodą z Zygą i chce zabrać się
za coś nowego. Oby zmienił zdanie. Prawdopodobnie sięgnę po to coś nowego, gdy
już powstanie, ale wolałabym, aby moja ulubiona seria była kontynuowana.
Tym razem wydarzenia rozgrywają się wiosną
1938r. w Chełmie, gdzie Zyga został służbowo wysłany jako ktoś w rodzaju
kontrolera z zadaniem skontrolowania miejscowej policji. W Chełmie doszło właśnie w tym czasie do
zabójstwa, potem do kolejnego, a że „ciągnie wilka do lasu”, to Zyga jako
rasowy policjant zaczął zamiast kontrolować miejscowych, wciągać się w osobiste
prowadzenie nowej sprawy.
Tło historyczne w tym przypadku jest
jeszcze inne, niż w tomach poprzednich, nie ma wielkich nawiązań do Niemców czy
do Rosji, ani do zbliżającej się wojny. Z racji usytuowania Chełma, w centrum
zainteresowania Wrońskiego znaleźli się tym razem Ukraińcy i to właśnie w tej
książce najwyraziściej pokazane jest, jak fatalnie w tamtych czasach wyglądało
koegzystowanie Polaków i Ukraińców. Każdy czytelnik ma świadomość tego, co
stało się na Wołyniu. „Czas Herkulesów” idealnie naświetla tło wydarzeń. Zyga
dostał do pomocy młodego policjanta, Horejuka, właśnie narodowości ukraińskiej.
Horejuk do katolików miał uraz, bo pamiętał, jak w 1918r. po odzyskaniu przez
Polskę niepodległości właśnie w Chełmie z katedry wyrzucano na bruk trumny prawosławnych biskupów. W czasie opisywanych wydarzeń Stepan Bandera
odsiadywał wyrok dożywocia zamach na Ministra Spraw Wewnętrznych, Pierackiego,
a wizerunek Bandery, z racji publicznych nawoływań za samoistną Ukrainą, był
doskonale znany. Był on, jak to określił Wroński, „bożyszczem” Rusinów.
Standardem w tamtych czas był polski pan i ukraiński służący. Wymowny jest też
bardzo opis zniszczenia prawosławnej cerkwi w Szkodyniu. Została ona zburzona w
majestacie prawa przez polskich strażaków i policjantów, w asyście wojska. W
tamtym czasie obowiązywały przepisy, w myśl których można było zlikwidować
zbędne świątynie prawosławne, ale pod warunkiem, że w pobliżu były inne. W tym
przypadku prawo było ewidentnie naciągnięte, bo z świątyni ludność korzystała,
wierni stanęli wraz z popem w jej obronie cerkwi, obronie bezskutecznej
oczywiście. Najbliższa cerkiew była odległości 20 km. Całemu wydarzeniu
przyglądali się uradowani miejscowi katolicy wraz z księdzem, który
błogosławił burzących świątynię. Jak wynika
z innych już źródeł, takie przypadki nie były bynajmniej wyjątkiem. Ta książka
w kontekście opisu podłoża wydarzeń na Wołyniu, jest idealnym dopełnieniem i
filmu Smarzowskiego i „Sprawiedliwych zdrajców” Szabłowskiego i książek prof.
Motyki.