wtorek, 25 lutego 2025

J.K. Rowling „Harry Potter i Czara Ognia” – audiobook, czyta Piotr Fronczewski

 

Mimo że zna się przebieg wydarzeń, akcja wciąga. Piotr Fronczewski czyta rewelacyjnie, audiobook mocno zyskuje na jego osobie. Słuchanie Harrego to naprawdę dobra zabawa. Pierwszy czy drugi tom cyklu z punktu widzenia dorosłego czytelnika jest trochę dziecinny, ale potem jest coraz lepiej.

Jak zawsze Harry zmierzył z Voldemortem, ale wcześniej wziął udział w Turnieju Trójmagicznym, gdzie teoretycznie nie powinno go być, bo nie miał ukończonego wieku wymaganego do startu.

W tym tomie przewija się mocno motyw mierzenia się z wyzwaniami. Gdy zbliżał się dzień zadania w ramach tego turnieju, nasz bohater przeżywał wszystkie takie uczucia, jakie przeżywa każdy, kto musi się z czymś zmierzyć i nie bardzo ma na to ochotę. Przez kilka dni nie można o niczym innym myśleć, tylko o owym zadaniu, życie wydaje się mniej pociągające, wszystko drażni itp. Ale gdy jednak się to wyzwanie podejmie i zrobi to, co trzeba, wszystko wydaje się piękne. Harry nie dezerteruje, czy mu się chce, czy nie, podejmuje walkę. I w tym zakresie książka mocno motywuje, każdy ma przecież różne wyzwania, a to służbowe, a to prywatne, niekoniecznie muszą być one wielkie.

Piękny jest motyw takiej trwałej przyjaźni pomiędzy Harrym, Hermioną i Ronem, nie zawsze wszystko jest idealnie. Są sytuacje, gdy nie do końca się rozumieją, jedno potrafi urazić drugie, przykładowo Ron nie chciał uwierzyć Harremu, że ten nie zgłosił swojej kandydatury do turnieju. Harry posądzony o kłamstwo, był urażony, nie chciał kontaktu z Ronem. Dość szybko jednak obu chłopcom zaczęło brakować swojego towarzystwa. Pozostawało pytanie, jak teraz wrócić do stanu poprzedniego. Na szczęście się udało, Harry darował urazę, Ron zorientował się, że nie miał racji. Mimo drobnego nieporozumienia, mimo wyrządzonej przykrości, przyjaźń przetrwała.

8/10 

środa, 19 lutego 2025

„Moja kochana Judith” – Norm Foster, sztuka teatralna Teatr Kwadrat

 Ilustracja

        Poważne tematy w bardzo lekkim, humorystycznym opakowaniu, sztuki najczęściej napisane przez uznanych twórców i które przeszły już na deskach wielu, światowych teatrów próbę czasu, to wizytówka Kwadratu. „Moja kochana Judith” idealnie wpisuje się w tą konwencję.

        Na pierwszy rzut oka jest to opowieść o stosunkowo młodym biznesmenie, właścicielu wielkiej firmy, zdegenerowanym moralnie pod każdym względem. Wpadł on na pomysł, że chce się rozwieść, a potem ożenić z dotychczasową kochanką. Aby przyszła sprawa rozwodowa potoczyła się szybko, najlepiej było mieć dowody zdrady małżonki. Ściągnął więc na weekend do swojej wiejskiej rezydencji żonę, kochankę i zwykłego pracownika swojej firmy, a pracownikowi temu zlecił, aby uwiódł żonę, w zamian za miał dostać awans, połączony oczywiście ze znaczną podwyżką.

        Tak naprawdę ta sztuka jest o manipulacji ludźmi, o fałszu i prawdzie w relacjach międzyludzkich. Do pewnego momentu wszystkie te osoby łączy fałsz. Każdy coś udawał i taki stan trwał już od długiego czasu, nie dotyczyło to tylko tego, że pan domu miał kochankę, ale również wielu innych kwestii.

        Najciekawiej robi się, gdy konwencja się zmienia. Otóż przed owym weekendem żona, kochanka i ten pracownik się nie znali, w pewnym momencie zaś pomiędzy dwoma z tych osób zaczęła pojawiać się bliskość. Akcja zeszła z utartego toru. Te dwie osoby powoli, powoli zrezygnowały wobec siebie z fałszu. Zaczęły być ze sobą szczere, powoli zaczęły mówić, co czują, a nawet co złego kiedyś zrobiły. Widać było, że czują ulgę, niesamowitą wręcz ulgę, że mogą opowiedzieć komuś o wszystkim, co gdzieś je uwiera.

        Nie ulega wątpliwości, że sztuka jest dla każdego. Każdy w pewnym stopniu żyje w fałszu. I niemal każdy raz na jakiś czas, chociaż trochę, może niekiedy podświadomie, manipuluje innymi. W przestrzeni prywatnej tych mechanizmów, tego fałszu, tej manipulacji już nie powinno być, ale oczywiście są, może nie w aż tak ekstremalnej skali, jak w sztuce, ale są. I dlatego każdy, kto ma sobie pewną dozę autokrytycyzmu wśród postaci ze sztuki odnajdzie cząstkę siebie.

8/10



poniedziałek, 17 lutego 2025

Guillaume Musso „Ta chwila”

 


    Zygmunt Kałużyński mawiał, że jeżeli w filmie jest chociaż jedna scena, która zapada w pamięć i daje do myślenia, to bez względu na wszystko inne, film jest warty obejrzenia. E. M. Remarque w jednej ze swoich książek, chyba w „Łuku Triumfalnym”, napisał, że czasami banalna, prosta melodia tak potrafi wpaść w ucho i zawładnąć człowiekiem, że daje mu niekiedy więcej, niż najwspanialsze utwory największych kompozytorów. Tak właśnie jest z „Tą chwilą” G. Musso. Nie jest to literatura wysokich lotów, momentami jest grafomańska. Opowiada o tym, o czym pisało już wielu twórców, że czas ucieka, że trzeba żyć według zasady „Carpe diem”.

Jest jednak pewne ale. Ale mimo to Musso właśnie zmusza do refleksji. Może to jest kwestia sposobu opowiedzenia, siły sugestii, książka mimo wielu wad zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie.

    Narrator po wejściu do jednego z pomieszczeń w latarni morskiej wpadł w pułapkę czasową. Okazało się, że może przeżyć tak, jak chce, tylko jeden dzień w roku, przez resztę czasu znika i nie wie, co się z nim dzieje. Stara się więc wykorzystać ten dzień najlepiej, jak może, robi tylko to, na czym najbardziej mu zależy. Nie ma mowy o marnowaniu czasu, o spotykaniu się z ludźmi, z którymi nie ma ochoty się widzieć, o robieniu czegoś, czego się nie lubi i na co nie ma ochoty.

    Dla każdego czytelnika gdyby stanął przed takim dylematem, jak ów narrator, zapewne co innego byłoby najważniejsze. I to pytanie, co zrobiłabym w takiej sytuacji, gdybym miała wpływ tylko na jeden dzień swojego życia w roku, gdzieś tkwi w głowie podczas czytania.

„Tą chwilę” czyta się świetnie, można oderwać się od rzeczywistości. Zaskoczenie jest bardzo, ale to bardzo zaskakujące.

7/10

















środa, 12 lutego 2025

Keefe Patrick Radden „Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego”

 

Książka jest porażająca i to pod wieloma względami. Zasadnicza kwestia to oczywiście opis afery opioidowej w USA, zakończonej faktycznie zaledwie kilka lat temu. Jestem przekonana, że niemal każdy czytelnik, bez względu na doświadczenie i bez względu na to, z jak ciemną stroną życia zetknął się osobiście czy zawodowo, po lekturze stwierdzi, że jednak był naiwny. Opisana firma farmaceutyczna Prude i inne z nią powiązane działały jak mafia, korumpując lekarzy, którzy bez opamiętania na masową skalę wypisywali recepty na narkotyczny lek przeciwbólowy, silniejszy od heroiny, twierdząc że nie ma żadnych skutków ubocznych. Adwokaci współdziałający z tymi firmami byli w stanie zrobić wszystko dla pieniędzy, dyskredytować świadków, mieszać ich z błotem itp. Z firmami współdziałała amerykańska agencja, zajmująca się rejestracją leków. Liczba ofiar śmiertelnych to 600 000 – 800 000 tysięcy ludzi i miliony osób, które stały się uzależnionymi narkomanami.

Nie tylko to jednak było ciekawe. Najbardziej intrygująca część książki dotyczy jednak kwestii późniejszych, gdy z tą machiną podjęto walkę. Wydawało się to niemożliwe, bo korupcja, powiązania osobowe i finansowe sięgały szczytów władzy, ale znalazło się parę osób, które tą walkę niezależnie od siebie podjęły. Robiło to wrażenie, jakby Dawid miał się mierzyć z Goliatem. Jedną z tych osób była fotografka, która zmagała się z uzależnieniem, była dosyć znana, podjęła kampanię społeczną, organizowała happeningi, zyskiwała masowe zainteresowanie i poparcie. Drugi to prokurator, a mieć trzeba na względzie, że wcześniejszą sprawę karną zakończono po interwencji na bardzo wysokim szczeblu. Kolejny to dziennikarz. To właśnie zwyczajni ludzie nie mając żadnej gwarancji, że się uda, poświęcili czas, zdolności na walkę. Było to tak jak u Tolkiena, gdy Frodo, zwyczajny hobbit, podjął walkę najstraszniejszym złem, jakie istniało i wygrał. W „Imperium bólu” ta wygrana nie jest taka jednoznaczna.

Zwraca ponadto uwagę wiele innych kwestii, jak chociażby zjawisko, które autor określił jako „całkowity braku refleksji moralnej” ze strony pracowników opisywanej firmy farmaceutycznej. Ciężko jest powiedzieć, czy jest to tylko poza, czy może mają w sobie jednak poczucie winy. Ale skoro tej firmy nie opuścili,  gdy informacje o tym, czym jest jej lek, stały się głośne i powszechne dostępne, to chyba jednak wyrzutów sumienia nie mieli. Zresztą masa ludzi pracuje w firmach, produkujących różne rakotwórcze produkty np. jedzenie i im to nie przeszkadza, nie jest to więc aż tak bardzo dziwne.

Nasuwa się także myśl, że ruchy anty szczepionkowe też mogą mieć źródło w aferze opioidowej. Pojawiła się totalna nieufność do firm farmaceutycznych i do lekarzy. 

9/10



piątek, 7 lutego 2025

Jon Fosse „Białość”

 

        Jon Fosse jest sporym wyjątkiem wśród noblistów. Ostatnimi czasy Literacki Nobel przyznawany był pisarzom o światopoglądzie lewicowym, którzy z religią nie mieli wiele wspólnego, a już z pewnością nie z katolicyzmem. Fosse, Norweg, jest katolikiem i w swej twórczości skupia się na treściach egzystencjalnych, w tym dotyczących Boga. Czytałam, że w częściowo zlaicyzowanym, a częściowo protestanckim społeczeństwie norweskim, w szczególności wśród osób bogatych i wykształconych, katolicyzm teraz powoli, powoli zyskuje zainteresowanie.  Znaczna część tych osób zjeździła już kawał świata, mogą kupić sobie co tylko chcą, próbowali różnych nowych trendów, a katolicyzm zaczynają postrzegać jako coś trwałego i ponadczasowego w zmiennym świecie. Komitet Noblowski określił twórczość Fosse jako „dającą wyraz niewysłowionemu”. Lektura „Białości” to zmierzenie się z prozą naprawdę unikalną. 

        „Białość” to miniaturowe opowiadanie. Opisywane wydarzenie jest tylko pretekstem do rozważań, jakie można snuć po jego przeczytaniu. Narrator jedzie zimą i nocą samochodem przez las, a gdy dalsza jazda jest już niemożliwa, wychodzi w ten las, na zimno i śnieg i idzie przed siebie, nie za bardzo wiadomo po co. Spotyka dziwną Białą, Świetlistą Postać, od której bije ciepło i jeszcze trzy inne osoby. Nie są to materialne postacie. 

         W opowiadaniu nie jest powiedziane wprost, kim jest Świetlista Postać. Można się więc nad tym zastanawiać, aczkolwiek jednoznaczne skojarzenia nasuwają się same. Opis tej postaci nie ma sobie absolutnie nic z grafomanii. Rozważania co do tożsamości nieznanej narratorowi osoby są trudniejsze. Można myśleć także o tym, co symbolizuje bezcelowa jazda samochodem, potem błąkanie się po ciemnym lesie. Właściwie każdy fragment tej miniaturki można analizować i rozmyślać nad nim. 

8/10





wtorek, 4 lutego 2025

Leszek Herman „Sedinum. Wiadomość z podziemi” – tom I cykl „Sedinum” audiobook, czyta Piotr Grabowski

 

        Naprawdę dawno mnie coś tak bardzo nie wciągnęło, jak właśnie „Sedinum”. Słuchając audiobooka, czułam się wręcz  jak osoba uzależniona, ledwo co skończyłam słuchać ten tom i sięgnęłam już po kolejny. Książka napisana jest bardzo, ale to bardzo lekko. To w pewnym sensie majstersztyk, bo po lekturze Szczecin, o którym wiedziałam bardzo mało, wydał mi się intrygujący i warty zobaczenia. Momentami akcja przypomina trochę przygody Pana Samochodzika dla dorosłych, ale można się przyzwyczaić. 

    Wątki z czasów współczesnych to kryminał i powieść przygodowa. Są liczne nawiązania do przeszłości, trochę do II wojny, ale w aspekcie wyjątkowo mało znanym, bo tamte czasy przedstawione są z niemieckiego punktu widzenia, Szczecin przecież długo był niemiecki. Mowa jest m. in. arystokracji niemieckiej z Pomorza, o Werwolfie, czyli niemieckim ruchu oporu na ziemiach, które Niemcy tracili po wojnie na rzecz  Polski. Arcyciekawe są odniesienia do XVI wieku w Księstwie Pomorskim i rządów księcia Barnima IX, w tym również w Szczecinie. O tych kwestiach w szkole nie uczono, przez wieki nie były to ziemie polskie, a jednocześnie nie działo się tam nic tak spektakularnego, aby mogło mieć wpływ na dzieje Europy. Książek na ten temat też wiele nie ma. Barnim był wyjątkowo światłym władcą, interesował się m. sztuką, był wszechstronnie wykształcony, w księstwie wprowadził protestantyzm. Jest też co nieco o malarstwie, w tym Cranacha. 

        Odnośnie samego Szczecina, to mowa jest tu w dużej mierze o szczecińskich podziemiach, o architektach, będących masonami, a którzy mieli gigantyczny wpływ na kształt miasta. Jeden z bohaterów jest architektem, jego koleżanka to dziennikarka,  są więc różne ciekawostki o pracy w tych profesjach. Dla przeciwwagi ich znajomy Anglik to syn pochodzi z bajecznie bogatej rodziny, jest synem lorda, są więc o obrazy życia wyższych sfer. 

8/10