Początkowo miałam spory problem z "Nokturnami". Opowiadania czyta się wyjątkowo dobrze, napisane są bardzo przystępnym językiem, nie są do tego obszerne. "Albatros" wydał książkę tak, jak się obecnie często robi, czcionka jest duża, odstępy pomiędzy wierszami spore. I pierwsza moja refleksja po przeczytaniu była taka, że te opowiadania są tak strasznie proste, że nie widzę tu żadnej głębi, a sens ich jest jasny i oczywisty, otóż wielu ludziom w pogoni za sukcesem przewraca się w głowach i zachowują się irracjonalnie. Uznałam, że cóż mnie obchodzą pseudo problemy znanych i wielkich artystów czy chociażby celebrytów, że prawdziwe życie toczy się gdzieś indziej. Ale jednocześnie po tej pierwszej, odruchowej refleksji zaczęłam się mocniej zastanawiać nad tekstem. Czy możliwe jest, aby ktoś, kto napisał arcydzieło w postaci "Okruchów dnia", o których pisałam tutaj, kto dostał Nobla, był w stanie napisać banalnego gniota. Teoretycznie wszystko jest możliwe, ale przecież "Nokturny" powstały aż 20 lat po "Okruchach dnia", pisarz z racji wieku był jeszcze mądrzejszy, no i musiał mieć znacznie bardziej wyrobiony warsztat. Zaczęłam więc zastanawiać się głębiej. I dopiero wtedy, gdy zasiadłam z kubkiem kawy i zaczęłam myśleć o książce, zaskoczyłam, o co tak naprawdę w niej chodzi. Paradoks tkwi w tym, że całość jest naprawdę bardzo prosta.
Gdy przestanie się patrzeć na bohaterów w takiej dosłownej postaci, jak ich stworzył Ishiguro, gdy poszuka się ich odpowiedników w najbliższym otoczeniu, wszystko zaczyna mieć sens. Motywem przewodnim opowiadań jest bezwzględna pogoń za sukcesem, za karierą i konsekwencje takiej decyzji. Dla bohaterów najważniejsza jest właśnie kariera, stali się jej niewolnikami, pozbawionymi często radości życia. Nie będę spojlerować, bo to co wspomnę o poszczególnych opowiadaniach jest zasygnalizowane przez autora już na samym początku każdego z nich, na kilku pierwszych kartkach.
Generalnie Ishiguro opisuje ludzi, którzy mogliby być szczęśliwi, gdyby potrafili się zatrzymać, gdyby nie opętała ich żądza jeszcze większego sukcesu niż ten, który już odnieśli. W "Uwodzicielskim głosie " przedstawia małżeństwo, które za próbę osiągnięcia czegoś więcej, jest w stanie zapłacić porażającą cenę, powiedziane jest oczywiście jaką. Ten przyszły sukces jest oczywiście przyszły i niepewny. Wygląda to tak, jakby zwariowali, jakby pogoń za karierą stała się przymusem, czymś w rodzaju nałogu i wciągnęła jak np. narkotyki czy alkohol. Presja otoczenia, nawet niewypowiedziana, też robi swoje. Jeżeli wszyscy niemal w najbliższym otoczeniu zachowują się w określony sposób, to niektórym trudno iść pod prąd. Nie zastanawiają się już nawet nad tym, czy droga, którą idą, jest właściwa, jak narkoman czy alkoholik idą dalej.
W "Come rain or come shine" z kolei oglądamy małżeństwo, którego sukces nie jest spektakularny, bo sprowadza się w zasadzie jedynie do całkiem niezłych zarobków i niezłej pozycji materialnej, do zamieszkiwania w świetnie urządzonym domu w tzw. dobrym miejscu. Małżonkowie zwariowali już do tego stopnia, on nawet bardziej niż ona, że każdego, kto za tym sukcesem nie goni i go nie osiąga, traktują jako godnego politowania nieudacznika. Nawet przez ułamek sekundy nie zastanawiają się nawet nad tym, czy zwykły nauczyciel, który niczego w sensie materialnym się nie dorobił, może być szczęśliwy, wykonując swój zawód. Oczywiste jest przecież dla nich, że szczęśliwy być nie może. Wygląda to w przenośni już tak, jakby mieli przeprogramowane mózgi, jakby zamknęli się już w czymś w rodzaju szklanej bańki i nie znali już niemal nikogo, kto nie podzielałby ich poglądów na karierę.
W "Malvern Hills" z kolei również oglądamy małżeństwo. Kobieta nie jest w stanie zadowolić się "byle czym", nic nigdy się jej nie podoba, jest wiecznie niezadowolona i ma wieczne pretensje niemal do każdego. Spotkanie jej z reguły jest dla drugiej osoby skrajnie niemiłe. Zżera ją frustracja, mogła przecież osiągnąć więcej, nie zrobiła kariery. A że ma kochającego człowieka u boku i wykonuje zawód, który kocha, to nie ma znaczenia.
"Nokturn" z kolei mówi o młodym chłopaku, który uległ szalenie mocnej presji otoczenia i również zdecydował się na absurdalne i ryzykowne posunięcie po to, aby zwiększyć szanse na osiągnięcie sukcesu. W tym przypadku nie miał koło siebie ani jednej normalnej osoby, która odwiodłaby go od koszmarnego pomysłu.
W przypadku z kolei bohatera "Wiolonczelistów" cena, jaką zapłacił za karierę okazała się naprawdę wysoka, chociaż on może nawet nie mieć tego świadomości.
Pozornie może się wydawać, że opisane przypadki są wynaturzeniem i czymś wyjątkowym. Jestem absolutnie przekonana, że wcale nie. Opisane postawy są naprawdę bardzo, ale to bardzo częste. Wystarczy się rozejrzeć dookoła. Pęd za karierą, która nie zawsze przecież musi być czymś złym, często przybiera tak karykaturalną postać, że ludzie podporządkowują temu celowi dosłownie wszystko.
Przypomniała mi się fenomenalna "Kurtyna" Agaty Christie, pisałam o niej tutaj. Christie sportretowała tam wielu emerytów, którzy są skrajnie nieszczęśliwi i sfrustrowani, bo nie zrobili takiej kariery, jaką chcieli i nie osiągnęli wszystkiego, czego chcieli. I nie mogą się przez to cieszyć się życiem i tym, co mają.
5/6