wtorek, 19 marca 2019

Joseph Roth "Proza podróżna"

  
 Dawno nie przeżyłam takiego zachwytu nad dziełem, które bez cienia wątpliwości jest wielkie i nad twórcą, który pisze tak wspaniałe rzeczy przepięknym językiem. Podobało mi się wiele książek, ale ostatnimi czasy nie odkryłam dla siebie żadnego twórcy, który byłby w stanie mnie aż tak zachwycić. Raczej natrafiałam na bardzo dobrą literaturę rozrywkową. Zachwycałam się "Władcą pierścieni", "Mistrzem i Małgorzatą" , "Łukiem  Triumfalnym", "Wojną i pokojem", "W poszukiwaniu straconego czasu", "Kronikami portowymi",  i z najnowszych to wszystkim, co napisał Marias. Przez dobre kilka lat żadna z przeczytanych książek nie zrobiła na mnie aż tak wielkiego wrażenia. I wreszcie pojawił się nieznany, a genialny Joseph Roth. 

   "Proza podróżna" to zbiór drobnych form, które są częściowo reportażem, częściowo dziennikiem i pamiętnikiem i jeszcze esejem. Pisane były do gazet w okresie od 1920 do 1939r. Joseph Roth prawie cały czas był w podróży, mieszkał w różnych hotelach. Nie robił żadnych oszczędności. Pisał o ludziach i o  miejscach. Obserwował wnikliwie. Szalenie wnikliwie. Nie jest to raczej proza wesoła. Szalenie charakterystyczny jest przepiękny język. Joseph Roth żył inaczej, niż wszyscy, nie można go zamknąć w żadnym schemacie i pewnie dlatego jego spostrzeżenia co do świata są inne, niż zdecydowanej większości. 

    Dla przykładu w tekście "Człowiek się nudzi" opisał swoje spostrzeżenia odnośnie sąsiada zza hotelowej ściany. Był  to człowiek, który nie potrafił być sam ze sobą nawet chwili i jakbyśmy powiedzieli współczesnym językiem, wyznawał zasadę keep smiling, nie dopuszczał do siebie smutku. Ten nieznany mu człowiek przyjechał do hotelu na jeden dzień, najprawdopodobniej rzadko bywał sam i to jeszcze w obcym miejscu. Już z samego rana "otrzymał pierwszy, straszliwie bolesny cios nudy" . Po ziewaniu i zjedzeniu śniadania, zaczęło być z nim coraz gorzej. "Przybywał z Ameryki. Nie umiał być sam i nie umiał być cicho". Po umyciu się zaczął podśpiewywać znane przeboje. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że on "właściwie ich nie śpiewał - wzywał je tylko na pomoc". "Najwidoczniej myślał przy tym o wszystkich środkach stosowanych na świecie przeciwko samotności". W końcu nastawił gramofon. "Rozległ się poruszający murzyński śpiew". I człowiek ten wreszcie się uspokoił. "Obca melancholia zrobiła mu dobrze...".  "Może nawet posmutniał, może nawet płakał". Dotychczas zaś "piękna , miękka, spokojna przegródka ludzkiego serca, w której zazwyczaj drzemie smutek, była pusta: opróżniona. Był człowiekiem tych czasów." Sąsiad Rotha odjechał następnego dnia. W samochodzie na kolanach trzymał gramofon. W kolejnym hotelu zapewne będzie rozkręcał "słodką melancholię, bez której człowiek nie może żyć".

     Niespotykane spostrzeżenia dotyczą i innych kwestii. W hotelu Joseph Roth spotykał ludzi różnych narodowości i różnych religii. "Stykają się tu ze sobą ludzie wyrwani z ciasnoty lokalnych więzi, uwolnieni od otępienia patriotyzmu, urlopowani od narodowej buty i przynajmniej wydają się tym, czym zawsze powinni być: dziećmi tego świata". Spośród gości można zauważyć chociażby starą damę "o chłodnym, odpychającym spojrzeniu, które jest rezultatem długiego i beztroskiego życia" i masę innych osób. Chętni mogą sięgnąć po książkę.
   6/6
    
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz