piątek, 24 listopada 2017

Nic Pizzolato „Galveston”


Okładka książki Galveston

  
Dawno nie czytałam tak przejmująco smutnej, a zarazem tak pięknej i tak mądrej powieści. Chociaż minęło już kilka dni, nie może wyjść mi z głowy. Tak samo smutny był serialowy „Detektyw”, do którego scenariusz napisał właśnie Pizzolatto. Do „Detektywa” miałam aż dwa podejścia, za pierwszym razem wydał mi się tak przygnębiający, że nie dałam rady go oglądać. Przełamałam się dopiero po jakimś czasie. „Galveston” wciąga tak mocno, że zaprzestanie czytania byłoby szalenie trudne, a chyba nawet i niemożliwe.

    Do książki przekonałam się dopiero po 30 czy 40 stronach. Do tego czasu zastanawiałam się, po co to w ogóle czytam, nastawiłam się na kryminał, a było to jednak co innego. Roy Cady, główny bohater, to człowiek z marginesu, pracujący dla mafii jako ktoś, kto ściąga różnego rodzaju długi. Początkowo nie wyglądało to przekonująco. Czekałam na różne psychologiczne jego przemyślenia, tymczasem  takich było szalenie mało. Ale było za to co innego, co sprawiło, że to właśnie w tej książce, a nie w innej  się zakochałam i z pewnością uznam ją za jedną z lepszych, jakie przeczytałam w tym roku. „Galveston” jest powieścią szalenie oryginalną, napisaną zadziwiająco prostym i jednocześnie pięknym językiem, w niepowtarzalnym stylu. Ale nie to jest najważniejsze. Pisana jest z punktu widzenia Roya. Czyli z punktu widzenia takiej osoby, na którą się nie zwraca z reguły uwagi i o której się uważa, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Bo cóż ciekawego czy mądrego może opowiedzieć pijany ćpun, ściągający długi dla mafii i mordujący zawodowo ludzi? I na dodatek taki, któremu nic w życiu nie wyszło (mówię tu o punkcie wyjścia książki) … Na szczęście Roy należy do tych, którzy nie biadolą i nie potrzebują litości. 

      Powieść opowiada właśnie o ludziach, którzy już na starcie życia byli straceni. Dzięki tej książce można zacząć ich chociaż trochę rozumieć. Mądrzenie się i opowiadanie, że każdy jest kowalem własnego losu, do nich się nie odnosi. Ich historie są straszne, ale Pizzolatto na szczęście nie epatuje makabrycznymi opisami. Potrafi streścić w kilku dosłownie zdaniach  gehennę wielu lat. I nie wyczuwałam w tekście żadnego protekcjonalizmu czy nuty wyższości. Roy mimo braku wykształcenia jest wyśmienitym i niezwykle bystrym obserwatorem, nauczyło go tego życie. Gdyby nie miał takiego daru, dawno już nie żyłby. Z reguły pijani i zaćpani kloszardzi, wydają się tak znieczuleni, że robią wrażenie osób, które nie mają świadomości, co się wokół nich dzieje.  W przypadku Nicka nie do końca tak jest, czuje, chociaż  znieczulony niezwykle mocno i jest zdecydowanie mądrzejszy, niż niejeden absolwent wyższej uczelni. To mniej więcej tak, jak w przypadku ludzi, którzy przeżyli wojnę. Są oni mądrzy swoim doświadczeniem, dużo bardziej, niż ktokolwiek inny. W powieści nie ma na szczęście żadnego bezpośredniego moralizowania czy pouczania.   

     W tym przypadku dochodzi jeszcze jeden intrygujący czynnik, mianowicie Nick w chwili rozpoczęcia utworu, wie, że lekarz znalazł w jego płucach komórki nowotworowe. Nie ma więc czasu. Jaki wpływ ma  to na jego zachowanie, można poczytać. Gdyby nie ta diagnoza, z pewnością zachowywałby się inaczej. Który wariant zachowania byłby dla niego lepszy i pod jakim względem, każdy może się zastanowić, konkluzje mogą okazać się dosyć przewrotne.  

    Książka ta może trochę przypominać Vernona Subutexa z książki V. Despentes. Tylko że Vernon stoczył się na własne życzenie, miał wcześniej normalne życie. No i nie był tak bystry, jak Roy, a poza tym był egoistą, również w przeciwieństwie do Roya. Trochę przypominał mi się „Łuk triumfalny” Remarque`a. Ravic nie był oczywiście żadnym wykolejeńcem, ale wojna sprawiła, że jako nielegalny emigrant był ścigany, w każdej chwili groziła mu śmierć i bez jakiejkolwiek własnej winy nie mógł żyć tak, jak chciałby.
5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz