Kończy
się jesień, spadają resztki kolorowych liści, snuje się mgła. Czyli nastał
idealny czas na Sherlocka Holemesa i londyńskie mgły, dorożki, fajkę i
wszystko, co wiąże się z tym najsłynniejszym z detektywów. Opowiadania raczej
już nie są w stanie niczym zaskoczyć, ale wracam do nich, jak w stare, dobrze
znane miejsca i z reguły właśnie w listopadzie, na który wszyscy nie wiadomo
dlaczego wiecznie narzekają. Pisałam już o Sherlocku tutaj, tutaj i tutaj.
Zadura jest wyśmienitym lektorem, lepszego trudno byłoby sobie wymarzyć do tego
typu lektury. Trudno mi sobie uzmysłowić,
że komuś mogłoby coś takiego się nie spodobać.
W niemal wszystkich powieściach
detektywistycznych policjant czy detektyw, tropiący dziennikarz, czy ktokolwiek
inny, próbujący rozwiązać zagadkę, występuje sam. Jest sam przeciwko mordercy,
przeciwko przełożonym i wielu innym osobom. Sherlock to jeden z nielicznych
bohaterów tego typu, który ma przy boku przyjaciela. Może i w tym, między
innymi, tkwi fenomen tych książek? Każdy
tęskni przecież za prawdziwą przyjaźnią. Holmes i Watson są nierozłączni. Nie
ma pomiędzy nimi zawiści czy rywalizacji. Watson ma świadomość, że w porównaniu
do Holmesa jest mniej błyskotliwy i że nie ma tak lotnego umysłu. Ale zupełnie
mu to nie przeszkadza, ani trochę nie czuje się gorszy. Jest dumny, że ktoś
taki, jak Holmes jest jego przyjacielem. A Holmesowi też nie przeszkadza, że
jego przyjaciel jest nieco mniej inteligentny od niego, mają przecież i tak
płaszczyznę porozumienia. I zawsze mogą na siebie liczyć. Jest to może troszkę
naiwne, mało kto w rzeczywistym świecie byłby tak wspaniałomyślny, aby znosić z
humorem różne przytyki Holmesa pod swoim adresem co do braków inteligencji. Jest
to nieco naiwne, ale przecież nie niemożliwe.