To
kolejny wpis w ramach nadrabiania zaległości w opisywaniu przeczytanych i
odsłuchiwanych pozycji. Tak jak i w poprzednich tomach (o tomie piątym pt. „Uwięziona”
pisałam tutaj), Proust snuje refleksje o życiu i zgłębia naturę ludzką. Punktem
wyjścia do rozważań są konkretne wydarzenia z jego życia i rodzinnego i
towarzyskiego; zawodowego nie miał, bo nie musiał. Rozgrywające się wypadki są
nierozłącznie związane ze wspomnianymi refleksjami, wszystko tworzy spójną
całość. W tym tomie narrator jest już dojrzalszy nie tylko z racji wieku, ale
głównie z tego powodu, że spotkały go wydarzenia dla niego traumatyczne, a
oprócz tego odnalazł swoje prawdziwe powołanie, tj. pisanie. No i niezależnie
od tego nie mogło braknąć rozmyślań nad sztuką, literaturą czy muzyką. Istnieje
zawsze spora grupa ludzi, którzy nie mają żadnych potrzeb kulturalnych, Proust
jest jej całkowitym przeciwieństwem.
Powieść zaczyna się dokładnie w momencie,
gdy kończy się tom poprzedni. Otóż miłość jego życia, Albertyna, porzuciła go.
Jeszcze w „Uwięzionej” brał pod uwagę, czy nie lepiej dla niego byłoby, gdyby
rozstał się z Albertyną. Chociaż pojęcie „toksyczny związek” wówczas nie
istniało, miał on świadomość, że układ, istniejący miedzy nimi, wyniszczał go.
Ale gdy został porzucony, doznał traumy i dopiero wówczas sam sobie uświadomił,
że bez Albertyny nie wyobraża sobie życia.
Musiał jednak z traumą tą się
zmierzyć. Nie zdradzając szczegółów, dość szybko okazało się, że związek z
Albertyną nie będzie mógł zostać odbudowany i że będzie musiał radzić sobie bez
niej. Marcela opanowała wówczas obsesja na punkcie tej kobiety. Jego życie
przez jakiś czas sprowadzało się do rozważań o niej, do analizowania różnych
szczegółów z jej życia, do przypominania sobie wielu wydarzeń. I na tym właśnie
tle snute są początkowe refleksje.
Zasadnicza kwestia to taka, czy tak
naprawdę on znał Albertynę i czy w ogóle można kogoś dogłębnie poznać. Przy
pomocy osób trzecich dotarł do tych, którzy mogli co nieco wiedzieć na temat
tego, czy Albertyna go zdradzała. Jedna osoba potwierdziła to z całą
stanowczością, potem druga, później zaś pojawiły się wątpliwości. Jak sam
stwierdził, było tak, jakby istniało kilka Albertyn, jakby jedną osobę można
było postrzegać w różny sposób w zależności od tego z jakiego punktu widzenia
się na nią patrzy. Oczywiście jest to dużo bardziej zgłębione, ja jedynie
sygnalizuję. Autor opisuje stratę, życie bez swojej ukochanej, a potem powolne
wychodzenie z mroku. Ostatecznie z tej depresji wydobył się częściowo wskutek
upływu czasu, a częściowo dzięki innej kobiecie, którą okazała się panna
Forcheville, czyli jego dawna znajoma, Gilberta, córka Swanna, przez około 10
lat niewidziana i z którą nie miał żadnego kontaktu.
Rozważania mogą być idealne nie tylko
dla osób, którym z różnych przyczyn rozpadły się związki, ale i dla wszystkich,
którym ktoś bliski z różnych przyczyn wypadł z życia. W trakcie refleksji autor jednak przeskakuje
z tematu na temat, potem wraca. Nigdy więc nie można powiedzieć, że w
określonej części książki zawarł rozmyślania tylko na jeden jedyny temat. Przykładowo wychodząc z od straty Albertyny w
pewnym momencie rozważał już ogólnie kwestię przyzwyczajenia. I doszedł do
konkluzji, że przyzwyczajenie „to otępiająca siła, co przez całe życie ukrywa
przed nami cały świat i wśród ciemnej nocy, nie zmieniając ich etykiet ,
podsuwa nam zamiast najniebezpieczniejszych i najbardziej upajających trucizn
życia substancje całkiem nieszkodliwe i niesprawiające przyjemności.”
Stale odnosi się też do sztuki,
rozmyślał m. in. o malarstwie i o portretach, a w ramach tego także o kwestii
podobieństwa i niepodobieństwa malowanego obiektu do oryginału. Doszedł do
wniosku, że gdy z kochankiem sprzymierzy się artysta malarz w jednej osobie,
to „klucz tajemnicy zostaje ujawniony. Widzimy wreszcie wargi, których pospólstwo
nigdy nie dostrzegło u tej kobiety, widzimy jej nos, nikomu nieznany, ruchy, których
się nie podejrzewało. Obraz powiada : To co kochałem, co mi kazało cierpieć,
to, co bez przerwy widziałem – oglądacie na tym płótnie”.
Drugie koszmarne wydarzenie w życiu
Marcela to koniec przyjaźni z Robertem Saint – Loup. Robert był dla niego kimś
tak bliskim, jak rodzina, znowu więc strasznie to przeżył. Do tej traumy doszły
jeszcze inne „drobiazgi”, jak chociażby fakt, że na skutek fatalnych posunięć
finansowych narratora, jego spory majątek skurczył się do około 1/5 tego, co
było wcześniej, znaczna część z tego poszła na Albertynę. Ten problem kazał się
stosunkowo najmniej absorbujący, widocznie ta 1/5 to i tak było sporo.
I jest w tym tomie jeszcze jedno
wydarzenie, przełomowe w życiu narratora. Po raz pierwszy opublikował on
artykuł na łamach prasy. Chociaż nie był do końca usatysfakcjonowany tym, co
napisał, wtedy właśnie poczuł, że pisanie jest jego prawdziwym powołaniem.
Opisując te kwestie , mimo wszystko, tzn. mimo całego krytycyzmu nie mógł
ukryć, że tworzenie za pomocą słowa jest
tym, co dodało mu skrzydeł. Dość
ciekawie ocenił swój debiut literacki, pisząc tego bloga znam doskonale opisane
uczucia : „Po napisaniu artykułu jego zdania wyglądały tak bezbarwnie, gdym je
porównywał z moją myślą, były do tego stopnia pogmatwane i matowe w zestawieniu
z moją harmonijną i przejrzystą wizją, tak pełne luk, których nie potrafiłem
wypełnić, że lektura sprawiała mi ból, potęgowała uczucie bezsilności i
nieuleczalnego braku talentu”. Inne osoby , znane z poprzednich tomów są tylko
w tle, jest matka, jest Franciszka i in.
Kwestie pisania znajdą zaś swoje honorowe miejsce w ostatnim tomie cyklu
„Czas odnaleziony”.
W tym tomie Proust opisuje także pobyt w
Wenecji, do której w końcu się udał, a o której to podróży marzył już od małego
dziecka. W czasie pobytu tam skupił się głównie na zwiedzaniu i opisał swoje
doznania w trakcie oglądania zabytków czy arcydzieł malarstwa, a także nawet
podczas zwykłego rejsu gondolą po mieście. Ale nie tylko, mowa jest też o
różnych osobach i sytuacjach, z nimi związanych. Przykładowo opisał dość
humorystycznie, bo i humoru w całym cyklu nie brakuje, jak można całe życie żyć w jakimś urojeniu i
nie zwracać uwagi na to, że czas płynie i wszystko się zmienia. Właśnie w Wenecji spotkał panią de
Villeparisis, znaną mu już wiekową
arystokratkę wraz ze swoim dawnym kochankiem. Spotkał również niejaką
panią Sazerat, która była bardzo poruszona wieścią, że w tej samej restauracji
jest pani de Villeparisis. Pani Sazerat powiedziała Marcelowi, że jej ojciec był w tej
kobiecie zakochany , że ona „pociesza się, że kochał najpiękniejszą kobietę swych czasów”, ona sama zaś nigdy jej
nie widziała. Marcel wskazał jej panią de
Villeparisis, ale pani Sazerat
wzrokiem „szukała dalej, w pogoni za znienawidzoną, uwielbianą wizją,
która od tak dawna zamieszkiwała jej wyobraźnię”. Gdy w końcu wskazał jej
ponownie odparła, że „tam siedzi tylko jakaś mała grubaska o czerwonej twarzy,
coś okropnego”.
Gdyby ktoś chciał zgłębić wszystkie złote
myśli z tego tomu, musiałby poświęcić
wiele dni, ja swoim zwyczajem
zaznaczałam je w książce, cały tom w znacznej części jest pobazgrany , z
różnymi podkreśleniami, wykrzyknikami itp. Każdy oczywiście w zależności od
swojej sytuacji życiowej i od nastroju inne myśli uznałby za najbardziej
trafne. W tym właśnie m. in. tkwi potęga tej literatury.
6/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz