niedziela, 10 września 2017

Marcel Proust „Nie ma Albertyny” – część VI „W poszukiwaniu straconego czasu”




To kolejny wpis w ramach nadrabiania zaległości w opisywaniu przeczytanych i odsłuchiwanych pozycji. Tak jak i w poprzednich tomach (o tomie piątym pt. „Uwięziona” pisałam tutaj), Proust snuje refleksje o życiu i zgłębia naturę ludzką. Punktem wyjścia do rozważań są konkretne wydarzenia z jego życia i rodzinnego i towarzyskiego; zawodowego nie miał, bo nie musiał. Rozgrywające się wypadki są nierozłącznie związane ze wspomnianymi refleksjami, wszystko tworzy spójną całość. W tym tomie narrator jest już dojrzalszy nie tylko z racji wieku, ale głównie z tego powodu, że spotkały go wydarzenia dla niego traumatyczne, a oprócz tego odnalazł swoje prawdziwe powołanie, tj. pisanie. No i niezależnie od tego nie mogło braknąć rozmyślań nad sztuką, literaturą czy muzyką. Istnieje zawsze spora grupa ludzi, którzy nie mają żadnych potrzeb kulturalnych, Proust jest jej całkowitym przeciwieństwem.   

      Powieść zaczyna się dokładnie w momencie, gdy kończy się tom poprzedni. Otóż miłość jego życia, Albertyna, porzuciła go. Jeszcze w „Uwięzionej” brał pod uwagę, czy nie lepiej dla niego byłoby, gdyby rozstał się z Albertyną. Chociaż pojęcie „toksyczny związek” wówczas nie istniało, miał on świadomość, że układ, istniejący miedzy nimi, wyniszczał go. Ale gdy został porzucony, doznał traumy i dopiero wówczas sam sobie uświadomił, że bez Albertyny nie wyobraża sobie życia.  Musiał jednak z  traumą tą się zmierzyć. Nie zdradzając szczegółów, dość szybko okazało się, że związek z Albertyną nie będzie mógł zostać odbudowany i że będzie musiał radzić sobie bez niej. Marcela opanowała wówczas obsesja na punkcie tej kobiety. Jego życie przez jakiś czas sprowadzało się do rozważań o niej, do analizowania różnych szczegółów z jej życia, do przypominania sobie wielu wydarzeń. I na tym właśnie tle snute są początkowe refleksje.

       Zasadnicza kwestia to taka, czy tak naprawdę on znał Albertynę i czy w ogóle można kogoś dogłębnie poznać. Przy pomocy osób trzecich dotarł do tych, którzy mogli co nieco wiedzieć na temat tego, czy Albertyna go zdradzała. Jedna osoba potwierdziła to z całą stanowczością, potem druga, później zaś pojawiły się wątpliwości. Jak sam stwierdził, było tak, jakby istniało kilka Albertyn, jakby jedną osobę można było postrzegać w różny sposób w zależności od tego z jakiego punktu widzenia się na nią patrzy. Oczywiście jest to dużo bardziej zgłębione, ja jedynie sygnalizuję. Autor opisuje stratę, życie bez swojej ukochanej, a potem powolne wychodzenie z mroku. Ostatecznie z tej depresji wydobył się częściowo wskutek upływu czasu, a częściowo dzięki innej kobiecie, którą okazała się panna Forcheville, czyli jego dawna znajoma, Gilberta, córka Swanna, przez około 10 lat niewidziana i z którą nie miał żadnego kontaktu.  

             Rozważania mogą być idealne nie tylko dla osób, którym z różnych przyczyn rozpadły się związki, ale i dla wszystkich, którym ktoś bliski z różnych przyczyn wypadł z życia.  W trakcie refleksji autor jednak przeskakuje z tematu na temat, potem wraca. Nigdy więc nie można powiedzieć, że w określonej części książki zawarł rozmyślania tylko na jeden jedyny temat.  Przykładowo wychodząc z od straty Albertyny w pewnym momencie rozważał już ogólnie kwestię przyzwyczajenia. I doszedł do konkluzji, że przyzwyczajenie „to otępiająca siła, co przez całe życie ukrywa przed nami cały świat i wśród ciemnej nocy, nie zmieniając ich etykiet , podsuwa nam zamiast najniebezpieczniejszych i najbardziej upajających trucizn życia substancje całkiem nieszkodliwe i niesprawiające przyjemności.”  

         Stale odnosi się też do sztuki, rozmyślał m. in. o malarstwie i o portretach, a w ramach tego także o kwestii podobieństwa i niepodobieństwa malowanego obiektu do oryginału. Doszedł do wniosku, że gdy z kochankiem sprzymierzy się artysta malarz w jednej osobie, to  „klucz tajemnicy zostaje ujawniony.  Widzimy wreszcie wargi, których pospólstwo nigdy nie dostrzegło u tej kobiety, widzimy jej nos, nikomu nieznany, ruchy, których się nie podejrzewało. Obraz powiada : To co kochałem, co mi kazało cierpieć, to, co bez przerwy widziałem – oglądacie na tym płótnie”.

     Drugie koszmarne wydarzenie w życiu Marcela to koniec przyjaźni z Robertem Saint – Loup. Robert był dla niego kimś tak bliskim, jak rodzina, znowu więc strasznie to przeżył. Do tej traumy doszły jeszcze inne „drobiazgi”, jak chociażby fakt, że na skutek fatalnych posunięć finansowych narratora, jego spory majątek skurczył się do około 1/5 tego, co było wcześniej, znaczna część z tego poszła na Albertynę. Ten problem kazał się stosunkowo najmniej absorbujący, widocznie ta 1/5 to i tak było sporo.

        I jest w tym tomie jeszcze jedno wydarzenie, przełomowe w życiu narratora. Po raz pierwszy opublikował on artykuł na łamach prasy. Chociaż nie był do końca usatysfakcjonowany tym, co napisał, wtedy właśnie poczuł, że pisanie jest jego prawdziwym powołaniem. Opisując te kwestie , mimo wszystko, tzn. mimo całego krytycyzmu nie mógł ukryć,  że tworzenie za pomocą słowa jest tym,  co dodało mu skrzydeł. Dość ciekawie ocenił swój debiut literacki, pisząc tego bloga znam doskonale opisane uczucia : „Po napisaniu artykułu jego zdania wyglądały tak bezbarwnie, gdym je porównywał z moją myślą, były do tego stopnia pogmatwane i matowe w zestawieniu z moją harmonijną i przejrzystą wizją, tak pełne luk, których nie potrafiłem wypełnić, że lektura sprawiała mi ból, potęgowała uczucie bezsilności i nieuleczalnego braku talentu”. Inne osoby , znane z poprzednich tomów są tylko w tle, jest matka, jest Franciszka i in.  Kwestie pisania znajdą zaś swoje honorowe miejsce w ostatnim tomie cyklu „Czas odnaleziony”.

    W tym tomie Proust opisuje także pobyt w Wenecji, do której w końcu się udał, a o której to podróży marzył już od małego dziecka. W czasie pobytu tam skupił się głównie na zwiedzaniu i opisał swoje doznania w trakcie oglądania zabytków czy arcydzieł malarstwa, a także nawet podczas zwykłego rejsu gondolą po mieście. Ale nie tylko, mowa jest też o różnych osobach i sytuacjach, z nimi związanych. Przykładowo opisał dość humorystycznie, bo i humoru w całym cyklu nie brakuje,  jak można całe życie żyć w jakimś urojeniu i nie zwracać uwagi na to, że czas płynie i wszystko się zmienia.  Właśnie w Wenecji spotkał panią de Villeparisis, znaną mu już wiekową  arystokratkę wraz ze swoim dawnym kochankiem. Spotkał również niejaką panią Sazerat, która była bardzo poruszona wieścią, że w tej samej restauracji jest pani  de Villeparisis. Pani Sazerat  powiedziała Marcelowi, że jej ojciec był w tej kobiecie zakochany , że ona „pociesza się, że kochał  najpiękniejszą  kobietę swych czasów”, ona sama zaś nigdy jej nie widziała. Marcel wskazał jej panią de  Villeparisis, ale pani Sazerat  wzrokiem „szukała dalej, w pogoni za znienawidzoną, uwielbianą wizją, która od tak dawna zamieszkiwała jej wyobraźnię”. Gdy w końcu wskazał jej ponownie odparła, że „tam siedzi tylko jakaś mała grubaska o czerwonej twarzy, coś okropnego”.    

         Gdyby ktoś chciał zgłębić wszystkie złote myśli  z tego tomu, musiałby poświęcić wiele dni, ja swoim zwyczajem  zaznaczałam je w książce, cały tom w znacznej części jest pobazgrany , z różnymi podkreśleniami, wykrzyknikami itp. Każdy oczywiście w zależności od swojej sytuacji życiowej i od nastroju inne myśli uznałby za najbardziej trafne. W tym właśnie m. in. tkwi potęga tej literatury. 

6/6


                         

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz