To jedna z moich ulubionych książek, w topie
10 książek życia byłaby z pewnością. Powinna dostać wszystkie możliwe nagrody
literackie, a faktycznie dostała National Book Award i Pulitzera. Czytałam ją
teraz po raz czwarty lub piąty, nie pamiętam dokładnie. Jest to książka o
nadziei, najpiękniejsza, jaką na ten temat kiedykolwiek czytałam.
Jest to współczesna opowieść o Quoylu, ok. 36- letnim mężczyźnie, który po
śmierci żony wyjechał wraz z ciotką i dwoma córkami na Nową Funlandię, czyli do krainy przodków, gdzie nigdzie
wcześniej nie był. Był on nieudacznikiem, nie był w stanie znaleźć
satysfakcjonującej pracy, jego małżeństwo było jedną wielką pomyłką, żona
permanentnie go zdradzała. W nowym
miejscu nic nie wyglądało tak, jak mogłoby się wydawać, ale powoli, bardzo
powoli zaczął stawać na nogi i cieszyć się życiem. Nowa Funlandia w latach
90-tych, kiedy była pisana książka , jak również w okresie wcześniejszym, była
miejscem , z którego się uciekało. Jak jest teraz, nie wiem, ale prawdopodobnie
nadal tak może być. Prawie nikt nie chciał mieszkać tam, gdzie jeszcze w maju
bywają burze śnieżne . Nasz bohater był absolutnym wyjątkiem. Dostał pracę w
lokalnej gazecie, gdzie sporządzać miał m. in. właśnie kronikę portową. Były to opowieści o wypływających z portu i
powracających statkach, które z biegiem czasu stały się dla czytelników czymś
fascynującym.
Pozornie może się to wydawać mało odkrywcze,
szczególnie w zalewie książek o zaczynaniu wszystkiego od nowa. Diabeł tkwi w
szczegółach . „Kronik portowych” w żaden sposób nie można porównywać do „Powrotu
nad rozlewisko” lub do podobnej literatury.
„Kroniki” nie są bynajmniej lekturą tylko
dla tych , którzy myślą o diametralnie zmianie życia. Fascynacja nią może
zacząć się już od pierwszych kartek. Pisarka wpadła na pomysł, aby każdy
rozdział poprzedzony był cytatem z innej książki, z nieznanej zupełnie „Księgi
węzłów Ashleya”. Opis węzła jest idealnie dopasowany do treści rozdziału.
Przykładowo na początku rozdziału jest opis liny z węzłem , jaka rzucana jest
rozbitkowi, a w rozdziale jest mowa o tym, jak Quoyle powolutku zaczyna sobie w
życiu radzić, np. przyjaciel – jedyny, jakiego do pewnego momentu miał, znalazł
mu pracę. Zabieg taki stwarza atmosferę pewnej magii, codzienne wydarzenia
zaczynają przypominać coś absolutnie wyjątkowego.
Niepowtarzalna jest też sceneria. Zimne
tereny ze śniegiem i lodem rzadko kiedy są miejscem akcji książek czy filmów, a
jeżeli już tak się stanie, trudno taką książkę czy film zapomnieć lub z czymś
pomylić. Niezapomniana śniegowa sceneria z „Fargo” braci Coen każdemu utkwiła w
pamięci. W przypadku „Kronik portowych” poza śniegiem mamy jeszcze klifowe
wybrzeże i Atlantyk oraz burze śnieżne. Najbardziej popularnym środkiem
komunikacji są łodzie . W takiego
rodzaju miejscu , przez długie lata niemal odciętym od świata, ludzie żyją w
rytmie przyrody i często mają zdolności, które można byłoby nazwać
paranormalnymi. Bardziej wsłuchują się w siebie i miewają różnego rodzaju
przeczucia . Takie nietypowe zdolności
ma chociażby córka Quoyle`a , Bunny, a
także wydawca gazety.
Ciekawe są bardzo sylwetki głównych
bohaterów, nie są to banalne opisy z czytadeł, pokazana jest głębia
psychologiczna postaci. Osobiście nie mam nic przeciwko czytadłom, sama raz na
jakiś czas po nie sięgam, co widać chociażby w tym blogu . Biorąc do ręki „Kroniki
portowe” trzeba mieć świadomość, że jest to jednak coś zupełnie innego.
Przykładowo Quoyle początkowo wydaje się niezaradnym i nieciekawym facetem, do
tego nieszczególnie mądrym i mało
urodziwym. Rzadko kiedy pisarz wybiera sobie takiego bohatera. Ale sytuacja się
zmienia. Przypadkowo poznany mężczyzna dostrzegł jednak w Quoyle`u jakiś
potencjał , chyba dostrzegł w nim dobrego człowieka i zaproponował mu przyjaźń.
Kolejną szansę dała mu ciotka,
proponując wspólny wyjazd. Później wydawca gazety dał mu pracę. Wydobywanie z Quoyle`a
mądrości , dobroci czy zaradności odbywa się bardzo powoli, ale czytanie o tym
jest fascynujące. Nie ma tu prostych życiowych recept i banalnych schematów.
Nowa Funlandia nie jest miejscem, gdzie każdemu żyje się świetnie, a każdy, kto
tam przyjedzie ma życie usłane różami. Sporo jest też o życiu mieszkańców tej
wyspy, tym współczesnym i tym dawnym. Jest to rzeczywiście miejsce dziwne. Tak
długo odciętym od świata, że kwitną tam różnego rodzaju gusła i przesądy.
Równolegle do tej książki czytałam też trzeci
tom „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta – „W stronę Guermantes”. Narrator
w pewnym momencie zastanawiał się nad swoimi lekturami i przypominał sobie
książki autorstwa niejakiego Bergotta ( postać fikcyjna). Wywarły one na nim
kiedyś kolosalne wrażenie. Kiedy znacznie później sięgnął po nie kolejny raz,
był zdumiony, że nie wydały mu się już takie wyjątkowe. Zaczął się zastanawiać,
jak to się stało. I doszedł do wniosku, że te książki na pewnym etapie życia
otwarły mu oczy na pewne sprawy i rozszerzyły mu horyzonty. W późniejszym
okresie życia, to co wyczytał u Bergotte`a miał już przyswojone . Wrażenie
oszołomienia nie mogło się więc już powtórzyć. Oszołomić mogło go tylko coś
nowego, co znowu zmieniłoby jego spojrzenie. Zastanowiło mnie, czy te
rozmyślania mogą mieć zastosowanie do mnie i do moich lektur, do których
wracam, chociażby do „Kronik portowych”. W pewnym stopniu tak. Oszołomienie po
pierwszym czy nawet drugim przeczytaniu już się nie powtórzyło. Ale czytając tą
, czy też i inną , książkę ponownie ,
zawsze zwracam uwagę na coś jeszcze, co wcześniej mi umknęło. Tym razem
zainteresowałam się bardziej opisami tych nietypowych, paranormalnych zdolności
, zastanawiałam się, czy są to wyjątkowe zdolności, czy może ma je każdy, tyle tylko że większość z
nas nie przywiązuje do nich wagi lub nawet nie zwraca na nie uwagi i
koncentruje się na codziennych obowiązkach.
No i lektura takiej książki sama
w sobie jest czystą, niemal zmysłową, przyjemnością, taką, o jakiej w odniesieniu do
innych jeszcze książek pisał w „Klubie Dumas” Artura Perez-Reverte.
„Kroniki portowe” są książką o nadziei.
Nie dotyczy to tylko życia Quoyle`a. Dotyczy to również i życia ciotki i
właściwie wszystkich bohaterów. Nawet w pewnym momencie autorka pisze o ptaku.
Ptaka, wydawałoby się, że martwego, ze złamanym karkiem, zauważyła córka Quoyle`a.
Było to przygnębiające . Na drugi dzień ptaka nie było. Wszystko wskazywało na
to, że ten ptak nie miał jednak złamanego karku i że odleciał. Coś pięknego, nawet nieoczekiwanego można
znaleźć wszędzie, nawet i w miejscu, skąd każdy ucieka. Może się to stać na
każdym etapie życia, nawet po tym, gdy ktoś przeżył koszmar. Nawet dla takiego
przesłania warto czytać tą powieść .
Warto też obejrzeć film Lasse Halstroma
z Kevinem Spacey (Quoyle), Julianne Moore (miłość z Nowej Funlandii), Judi Dench (ciotka) , Cate Blanchett (żona).
Scenariusz nie jest wierny książce, ale nie o to przecież chodzi, sedno i
atmosfera są uchwycone. W filmie
przepiękna jest muzyka Jerry`ego Goldsmitha i Christophera Younga. Dopiero po
obejrzeniu filmu tak naprawdę mogłam zrozumieć, jak wygląda życie w takich
realiach i jak piękne są tamtejsze krajobrazy.
6/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz