czwartek, 23 lipca 2015

Marta Kisiel „Nomen omen”

Nomen omen


  W ramach eksperymentowania raz na jakiś czasu, raz na rok lub nawet rzadziej,  przełamuję konwencję i czytam coś z takiej literatury, której z reguły nie czytuję i która wydaje mi się odstraszająca. Warto to robić, bo wrażenie typu, że coś jest „nie dla mnie”,  może być mylne. Poza tym gusta się zmieniają, doświadczenie życiowe też się zmienia i czasem po takiej próbie można znaleźć dla siebie coś nowego i ciekawego, tak jest np.  z potrawami i smakami.

     „Nomen omen” jest literaturą luźną, na lato , czyta się wyjątkowo dobrze, tak jakby czytało się samo. Tym zabiegiem, z którym dotychczas nie miałam do czynienia jest wprowadzenie do książki elementów  całkowicie nierealnych, typu zjawa , która się porusza, mówi i działa, czy chociażby 3 siostry, które mają więcej niż paranormalne zdolności . Jest to zabieg, pozwalający poruszyć trudny temat w bardzo lekkiej formie. Wielu ludzi ma różne traumatyczne przeżycia z przeszłości, mają oni koszmarne sny, nerwice i różnorakie problemy. Można o tym pisać w formie prozy realistycznej, opisując , co dzieje się w ich głowach, jak to wpływa na otoczenie, jak otoczenie na to reaguje itp. itd. Coraz powszechniejsze staje się teraz wprowadzanie do powieści elementów paranormalnych i nie mam na myśli literatury fantasy. Coś co zostało wyparte z umysłu, siedziało lata ukryte w podświadomości i czego ludzie panicznie się boją,  wychodzi na jaw. Słyszałam o książce Igora Stachowicza „Noc żywych Żydów”, której nie czytałam, o współczesnej Warszawie, w   której raptem pojawiają się Żydzi, ukrywający się trakcie wojny w piwnicach. Oni wychodzą z tych piwnic, ma to związek z pewnym, srebrnym,  przedmiotem skradzionym Żydom.  Mam w domu na półce kryminał „Duchy Belfastu”, Nevilla, w którym byłego zamachowca IRA prześladują duchy ofiar. Wielką popularnością cieszy się cykl  kryminałów Bena Aaronovitcha o detektywie Peterze Grancie.    W „Nomen Omen” jest zastosowany podobny zabieg, jak w tych i podobnych im książkach.

       U Marty Kisiel główna bohaterka – Salka, po skończonych studiach, wyprowadziła się z domu do Wrocławia i zamieszkała na stancji u trzech dziwnie zachowujących się sióstr w bardzo podeszłym wieku. W trakcie czytania poznajemy brata Salki, Niedasia , jej rodziców i babcię. Wydawałoby się, że są to najzwyklejsi ludzie pod słońcem  . Okazuje się, że nie do końca tak jest, bo nikt z rodziny nie znał historii wczesnych lat życia owej babci . Okazało się , że babcia ku zaskoczeniu syna, synowej, wnuka  i wnuczki pochodziła z rodziny niemieckiej, mieszkającej we Wrocławiu,  jej rodzice byli Niemcami, babcia też nosiła niemieckie imię. Miała  ona też koszmarne wspomnienia z wojny, szczegółów zdradzić nie można, ale można zasygnalizować, że w trakcie obrony Wrocławia w 1944r. zginął jej ojciec. Tajemnica z tym związana jest dosyć makabryczna. Przez kilkadziesiąt lat babcię i jeszcze 3 wtajemniczone we wszystko panie, dręczyły  koszmary, o których nikt nie mógł się dowiedzieć. Ale od wojny minęło sporo lat. Jest to wystarczający czas, aby likwidować różne białe plamy , aby mówić o tym, o czym z różnych względów się nie mówiło. Im dłużej trwa milczenie, tym jest gorzej. I okazuje się, że pradziadek Salki powrócił, chodzi po Wrocławiu i robi krzywdę ludziom. Jest upiorem, choć sam o tym nie wie.  A skoro już do tego doszło, skrywane z uporem tajemnice wychodzą na jaw. W tym przypadku są to wydarzenia ściśle związane z przedwojenną  i wojenną , a nawet tuż powojenną historią Wrocławia. Pasjonaci historii będą zadowoleni  .

       Książka jest nie do końca typowym czytadłem. Opisy współczesności są pełne humoru i bardzo luźne, ale raz na jakiś czas autorka cofa nas w przeszłość. Te retrospekcje nie mają nic wspólnego z wesołością, są tragiczne, ale na szczęście  nie są długie, bardziej przypominają dygresje i wyraźne zejście  z głównego nurtu wydarzeń. Jest to zrobione na tyle umiejętnie, że nie potrafią one popsuć dobrego humoru. Mimo tych retrospekcji książka jest wyjątkowo luźna. Ma też wątki damsko – męskie, Salka poznaje bowiem kogoś, jej brat też.

    Podczas  czytania trzeba się mocno zdystansować i nie spodziewać się powagi. Chyba rok temu zaczęłam pierwszy raz czytać „Nomen Omen” , gdy wyłonił się upiór, a trzy siostry dały pokaz swoich umiejętności, uznałam, że to jest nonsens i po kilkudziesięciu stronach książką odłożyłam. Teraz zaś, pamiętając, że czytało się ją wyjątkowo dobrze i szybko , sięgnęłam po nią ponownie i zaczęłam od nowa. I skończyłam oczywiście. Lektura jest pewnego rodzaju zabawą , ale i mini lekcją historii , a właściwie jej mniej znanych epizodów.

     Nie żałuję spędzonego tak czasu i nie wykluczam, że sięgnę i po inne pozycje tego nurtu. Ale „Nomen Omen” był dla mnie trochę za dziecinny. Kisiel napisała bardzo młodzieżowym językiem, używanym chyba głównie wśród licealistów, może ewentualnie jeszcze studentów młodszych roczników. Wydarzenia opisywane są z punktu widzenia,  w tym konkretnym przypadku,  zdziecinniałych i infantylnych dwudziestolatków. Przeszkadzało mi też i to, że dorośli ludzi , typu rodzice Salki też byli tacy trochę głupkowaci i niedojrzali. No i jest kilka scen, niepotrzebnych, gdzie starsza pani łopatologicznie naucza młodych prawdy o życiu. Nie wszystkie fragmenty są do końca logiczne . Wszystkim zaś scenom towarzyszą przerysowania i przesada, moim zdaniem, w nadmiarze. Wszystko to jest kwestią gustu, fanów „Nomen Omen” ma sporo. Jeśli komuś takie mankamenty nie przeszkadzają, może spokojnie czytać, nawet w upały,  wystarczy jeden wieczór . Dla mnie ta książka miała  być swoistego rodzaju relaksującym odmóżdżaczem właśnie na upał , no i w pewnym stopniu była.  Każdy musi sam poczuć, czy humorystyczna  formuła „z przymrużeniem oka” ze zjawami i czarami mu odpowiada.  

3/6    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz