„Jezioro” jest właściwie książką o upływie czasu, o niezmienności
ludzkich charakterów bez względu na to, czy ktoś ma lat 20 czy 75 , o tym jak
ustrój totalitarny mógł na zawsze zniszczyć życie ludzkie, niekoniecznie kogoś
uśmiercając . Ludzie, których bliscy zaginęli ,
w zdecydowanej większości żyją tak, jakby czas stanął w miejscu, jakby
dramat wydarzył się wczoraj , robią wrażenie zahibernowanych w czymś w rodzaju
kapsuły czasowej. Rozważają stale, co mogło się stać. Szalenie ciekawe są te
fragmenty książki, kiedy to możemy zobaczyć ,
co dzieje się obecnie z ludźmi,
których wspominał nieznany (do pewnego momentu) mężczyzna. Okazuje się, że wcale się nie zmienili, kto
był kanalią, szedł w tym kierunku, uczciwi pozostali uczciwi itd. Część ma „wyprany” socjalistycznymi hasłami mózg już na zawsze. Problem polegał tylko na
tym, że w Lipsku w latach 50-tych
trudno było odróżnić przyjaciela od wroga i że wróg przybierał maskę
przyjaciela. Ku mojemu zaskoczeniu
Indridasur poradził sobie całkiem dobrze z opisem życia z kraju komunistycznym
w latach powojennych. Czytając właśnie o Lipsku czytelnik czuje coraz bardziej gęstniejąca atmosferę i gubi
się w domysłach, kto jest donosicielem Stasi, a kto nie. Opisana jest też
sytuacja w Islandii w tym czasie. Z racji bliskości sąsiedztwa ZSRR, wpływ
komunizmu na część młodych ludzi był bardzo silny, socjalistyczne hasła były
bardzo chwytliwe. Najbardziej zaangażowani i najbardziej pewni mogli nawet
wyjechać za granicę na studia do któregoś państw komunistycznych. Co
najważniejsze w kryminałach, „Jezioro” mnie zaskoczyło. Przez znaczną cześć
książki byłam pewna, kto i przez kogo został zabity. Byłam w błędzie.
Zaskoczenie było pełne.
Całość optymistyczna nie jest , jest lekko
melancholijna, jak zawsze gdy mowa jest o upływającym czasie. Ddy czytałam
poprzednie książki Indridasona, odbierałam je jako smutne, a bohaterów jako
nieszczęśliwych . Teraz z kolei popatrzyłam na to jeszcze inaczej. Nasz bohater – Erlendur Sveinsson jest
rozwiedziony, ma dorosłe dzieci, córka jest narkomanką a z synem kontakt ma
sporadyczny. Jego najbliżsi to koledzy i koleżanki z pracy. A jego pasja to książki o zaginięciach ludzi,
co wiąże się z tym, że w dzieciństwie zaginął bez wieści jego mały braciszek. Całość
nie wygląda wesoło, ale jest też druga strona medalu. Jest on wrażliwy,
empatyczny, refleksyjny, sumienny i niczego
przed nikim nie musi udawać. Jest sobą. Czy taki wariant jest gorszy od życia w
zakłamaniu np. w nieudanym małżeństwie ? Mimo z pozoru mrocznej tematyki w książce jest
też miejsce na humor. Autor, żywiący wyraźną
sympatię do takich osób, jak nasz Erlendur, nie przepada z kolei za rodzinkami przypominającymi
reklamy, wszyscy uśmiechnięci, żadnych problemów . Koleżanka Erlendura napisała
książkę i przygotowywała mowę na imprezę
promocyjną. Mowę tą kolega Erlendura skomentował tak : „nic śmieszniejszego,
niż „gdzie przy stole codziennie zbiera się rodzina, by przeżywać chwile
błogiego spokoju” nie mogłaś wymyślić”. Spośród
tych książek Indridasona , które znam, ta przypadła mi najbardziej do gustu.
Pozostałe są mroczniejsze. W tej nawet pojawia się iskierka nadziei dla
Erlendura, spotyka się z kobietą, rzadko bo rzadko, ale jednak, wydaje się też
, że kontakty z dziećmi mogą leciutko się polepszyć. Takiej
iskierki w poprzednich tomach nie było, „Głos”, o którym pisałam w lipcu 2003r.
był wyjątkowo mroczny. Ale cały cykl jest warty uwagi. Dla mnie urok miały
nawet zwykłe wzmianki o pogodzie, typu narzekanie Erlendura na trwający aż 6
miesięcy dzień i jego tęsknota za odrobiną ciemności. Ale on był wyjątkiem, bo większość
postaci ma przez 5 miesięcy nocy depresję.
5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz