wtorek, 9 lipca 2013

Wiesława Bancarzewska "Powrót do Nałęczowa"


Powrót do Nałęczowa - Wiesława Bancarzewska

     Jak już wcześniej pisałam, lekki romans – książka - to mój sposób na upał. W tym roku nie zastanawiałam się długo, co wybrać.  Zmęczona gorącem  wzięłam pod uwagę kilka pozycji, ostatecznie wybór padł na „Powrót do Nałęczowa”.  Kryteria wyboru tym razem były irracjonalne. Ale w końcu mogę raz na jakiś czas zadziałać irracjonalnie 1. Zaczęło się od okładki – spodobała mi się .   2. Lubię Nałęczów, mam do niego sentyment. 3. Autorka związana była z miesięcznikiem „Kocie sprawy”. A ja też jestem kociarą. I to ostatnie przeważyło. Brzmi to wszystko dosyć głupio, ale tak to wyglądało . A najgorsze, że efekt tych działań też był do przewidzenia.

        Bohaterka – Anka  , 42-latka, w 2011r. mieszka sama, mężczyzną jej życia jest  Bartek , jest bezdzietna i pracuje jako tłumacz. Za sprawą dziwnych czarów uzyskuje moc przenoszenia się w czasie , w lata 30-te, do Nałęczowa , Berlina i nie tylko. W Nałęczowie zamieszkuje jako letniczka w domu swojej babci, gdzie poznaje też swoją matkę i ciotki jako dzieci i młode dziewczyny.   I poznaje dwóch mężczyzn, a jeden z nich  – Olek, wyraźnie zaczyna się jej podobać.  Zaczyna się flirt.

      Wątków nie ma wiele, nie ma się co pomieszać. Na upał i zmęczenie wydawałoby się, że jest w sam raz.  Ale było tak sobie. Książka najgorsza nie jest. Nie wszystko do końca jest przewidywalne. Ale pytań jest tylko kilka  : którego mężczyznę wybierze Anka?  Czy zechce żyć w 2011r. z  Bartkiem? Czy jednak do współczesności ściągnie Olka?  A może zechce jednak żyć w latach 30-tych z jednym z nich? Problem polega na tym, że wszystko jest  opowiedziane w sposób pozostawiający sporo do życzenia, raz jest ciekawiej, ale często dość nudno, szczególnie pod koniec (trwający 150 stron), gdy wszystkie zagadki są już rozwiązane. Podstawowym minusem jest tu właśnie niekiedy wiejąca nuda ,  mimo wszystko brak komplikacji akcji ,  zbyt mało wątków, zbytnie uproszczenie wszystkiego. Obraz wspaniałej wdowy niezbyt wiele różnił się od średniowiecznych opowieści hagiograficznych.

   Poza pewnym lekkim zresetowaniem się i oderwaniem od rzeczywistości można jednak  w tej książce jeszcze co nieco odnaleźć. Są i plusy. Autorka stara się odmalować realia życia w latach 30-tych od tej strony, która obecnie rzadko jest eksponowana. Dwudziestolecie międzywojenne często bywa gloryfikowane, a był  to też czas biedy . Gdy Anka przenosi się w lata 30-te poznaje również właśnie tą mroczną stronę tamtego czasu . Nie chodzi tu tylko brak kanalizacji, elektryfikacji, niższy poziom wiedzy medycznej , ale  o analfabetyzm i właśnie straszną biedę, w jakiej żyła cała masa ludzi. Te realia  przedstawione są  dość obrazowo. Babcia Anki chodzi z wiadrami po wodę do sąsiedniego domu, ma problem, co włożyć do garnka, jada się m. in. grzyby uzbierane w lesie, cały niemal dzień spędza się na ciężkiej fizycznej pracy w domu. Spotykamy się też i z realiami życia wyższych sfer, ale dla mnie było to mniej interesujące. Autorka nie ucieka od realiów tamtych  lat i chwała jej za to. Dla miłośników Nałęczowa dochodzą jeszcze dodatkowe smaczki, w akcję wplecione są krótkie informacje o tym miasteczku, jego historii, znanych osobach, które tam żyły.   Wszystkie te spostrzeżenia nie są oczywiście odkrywcze, ale szkoda, że zamiast chociaż lekkiego kunsztu pisarskiego, mamy grafomanię .

    Po przeczytaniu żałuję trochę , że nie sięgnęłam po pozycję, która byłaby wydana wcześniej i która przeszłaby już test wśród czytelników. Tak zrobię następnym razem. „Powrotu do Nałęczowa” nie polecam. Tego lata po kolejny romans chyba nie sięgnę, po tym rozczarowaniu mam ochotę na coś  w innym stylu.

5/10

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz