czwartek, 23 listopada 2023

Lilian Jackson Braun „Kot, który mówił po indyczemu”

 


      Tom 26 to już prawie końcówka serii, jego objętość jest już zdecydowanie mniejsza, niż tomów wcześniejszych, stąd też pozostawia pewien niedosyt. Jest mniej wątków, nieco mniej głębi, ale przeczytać naprawdę warto. 

     „Znak firmowy” całego cyklu, czyli cieszenie się życiem i zwyczajną codziennością, jest tu nadal. Jednym z elementów tej radości życia jest tu zafascynowanie się Qwilla historią regionu, w którym mieszka. Motyw ten przewija się przez cały cykl, ale tutaj jest już spotęgowany. Ukazała się bowiem książka Qwilla, zbiór miejscowych legend. Nasz bohater ponadto zajął się teatralną inscenizacją autentycznego wydarzenia sprzed około 100 lat, miał wówczas miejsce sztorm stulecia. W trakcie widowiska Qwill, grając spikera  radiowego, odczytuje fragmenty starych gazet, opowiadające o tym zdarzeniu. Każda miejscowość ma swoją historię i jej zgłębianiem może zająć się każdy. Ciężko mi jest sobie wyobrazić, żeby mogło to kogoś w ogóle nie interesować. W przypadku większych miast jest sporo książek, jest też wiele wycieczek, organizowanych przez lokalnych przewodników, otwartych dla każdego. W mniejszych miejscowościach trzeba byłoby bardziej poszperać. 

         Kolejna ciekawa rzecz, to najzwyklejsza życiowa zmiana. Qwill jest zadowolony z tego, co robi, niczego u siebie nie zamierza więc zmieniać, ale już jego partnerka, spełniona kierowniczka biblioteki troszkę się przebranżowiła. Podjęła się prowadzenia nowo powstającej księgarni. Dało jej to mnóstwo radości, zaangażowała się na całego, niby taki drobiazg, a jednak  też zmienił jej życie na lepsze. W księgarni tej będzie musiał być oczywiście kot. 

       Koty w tej serii to absolutny pewnik. Qwill zajmując się swoimi kotami, nazywał czas spędzany z nimi, czasem świętym. Nikt i nic nie mogło mu w tym przeszkodzić.   

        Jest tu też malutka scenka, w trakcie której mężczyzna sprzedaje małe dziwaczne gwizdki, które mają przywołać dzikie ptactwo, gdyby ktoś chciał iść do lasu i je podziwiać. Okazało się, że ów człowiek sam te gwizdki wyrabiał, potem je wraz z żoną sprzedawał, a zysk przeznaczali na cele charytatywne. Działalnością tą zajęli się po tym, jak ich dwóch synów utonęło w jeziorze.   

7/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz