Książka
Ostachowicza zapowiadała się świetnie. Gdy o niej usłyszałam, wiedziałam, że sięgnąć
po nią muszę. Tomasz Sobczak też bardzo tekstowi pomaga. Ale rozczarowanie było
spore.
Sam pomysł opierał się na tym, że we
współczesnej Warszawie pojawili się Żydzi, konkretnie rzecz biorąc były to
trupy Żydów, które żyły. A ludzie ci zmarli bądź zginęli w czasie II wojny.
Pojawili się najpierw w piwnicy domu głównego bohatera, potem u niego w
mieszkaniu, a jeszcze później to chodzili po całej Warszawie, a szczególnie upodobali
sobie galerię handlową Arkadię. Przez długi czas nie wiadomo, co spowodowało, że
Żydzi ożyli, nie wiadomo, czego chcą, jak długo zamierzają przebywać wśród żywych.
Opisanie tego wyszło autorowi znacznie gorzej, niż sam pomysł.
Akcja
rozwija się bardzo szybko. Momentami robi wrażenie mocno bełkotliwej. Ani
główny bohater, narrator jednocześnie, ani jego dziewczyna, Chuda, nie wiedzą,
co się dzieje. Obraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Nasz bohater kilkakrotnie
raptownie przenosi się w różne makabryczne miejsca, np. do obozu
koncentracyjnego, gdzie jest więźniem czy np. do Warszawy w czasie powstania.
Odczuwa tam ból czy strach, nie są to więc tylko zwidy. Gdy tego słuchałam, cały
czas myślałam, o co w tym wszystkim chodzi? Czy ja czegoś nie dosłyszałam, na
coś nie zwróciłam uwagi, czy to jest może jednak pozbawione sensu? Opisy
brzmiały niedorzecznie. Może miłośnicy tego rodzaju konwencji byliby bardziej
tolerancyjni. Nasz bohater, zblazowany 30-latek, początkowo egocentryczny, w
miarę rozwoju wydarzeń robił się coraz bardziej empatyczny w stosunku do Żydów.
Akcja natomiast robiła się coraz bardziej i bardziej niedorzeczna. Na sam koniec
opisana jest bitwa trupów i ich przyjaciół z całą resztą.
Przesłanie całości wyłożone jest mocno
łopatologicznie. Nieco bezrozumny człowiek, nikim i niczym się nie przejmujący,
raptem poznał Żydów, tzn. trupy, a poznanie zrodziło zainteresowanie i współczucie.
Nagle uświadomił sobie, że Warszawa jest wielkim cmentarzyskiem i że całe
dzielnice powstały w miejscach, gdzie leżą setki czy tysiące zmarłych, czy też
ich szczątków. Dotarło do niego, że ci ludzi też kiedyś czuli , kochali,
marzyli, mieli swoje zainteresowania i że chcieli żyć. Tyle, że mieli pecha, że
urodzili się w niewłaściwym czasie. Przemiana wewnętrzna tego chłopaka jest
błyskawiczna.
Są też i antysemici, narodowcy i tym podobne
osoby. Ich portret jest uproszczony do granic absurdu, są ograniczeni umysłowo,
przytępawi, fanatyczni i na nic nieczuli. W rzeczywistości nie jest to takie
proste, a antysemityzm, co oczywiste, bynajmniej
nie cechuje tylko przygłupów. Nie każdy narodowiec to idiota itp. Część
powieści właśnie z tego typu osobnikami jest najsłabsza, napisana w kolorach
czarno – białych. Siada wówczas też i styl pisania.
Zdecydowanie bardziej przemawiająca do
mnie była, napisana w reporterskim stylu „Stacja Muranów”, która podejmowała
podobne tematy, a o której pisałam tutaj. Ona opowiada o Muranowie, który w
sensie dosłownym powstał na gruzowisku getta żydowskiego. Autorka opowiada, jak
ta dzielnica powstała i jak się w niej mieszka i czy w ogóle ktoś z mieszkańców
zwraca uwagę na przeszłość. Po lekturze „Stacji Muranów” wiedziałam, że nigdy
nie zamieszkam na Muranowie.
A wracając do „Nocy żywych Żydów” to po
skonfrontowaniu recenzji z różnych gazet i po lekturze samej powieści miałam
wrażenie, że już samo podjęcie przez autora tego tematu równoznaczne było z
pozytywnymi ocenami. A że książki trudno jest słuchać, czytać z pewnością też, to
już dla recenzentów nie miało większego znaczenia.
2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz