Czytywałam
Chmielewską kilkanaście lat temu , ten tom nie trafił mi do tej pory w ręce. Po
upływie 50 około lat od daty powstania książki , można już mówić o tym, czy
literatura poddaje się próbie czasu i nie nadaje się do czytania, czy wręcz
przeciwnie. Chmielewska sama podchodziła do swoich powieści z dystansem i nie pretendowała
do bycia Dostojewskim. Traktowała swoje książki jako czystą rozrywkę .
Zastanawiałam się , czy „Krokodyl ” przetrwał próbę czasu i czy można , chcąc się
rozerwać i pośmiać, po nią sięgnąć. Właśnie
w takim celu ja po nią sięgnęłam. Przeżyłam rozczarowanie.
„Krokodyl z Kraju Karoliny” to książka z
początkowego okresu twórczości autorki, z późnych lat 60-tych. W tym tomie
zaraz na początku zabita została przyjaciółka Joanny, Alicja, a nasza
narratorka postanowiła prowadzić w tej sprawie własne śledztwo. Nie zdradzając
szczegółów mogę napisać, że rozważano, czy aby zabójstwo to miało związek z
międzynarodową grupą, zajmującą się handlem
narkotykami, czy może zabójcą był jedynie zazdrosny facet.
Najbardziej
rzucało mi się w oczy jednak co innego, niż intryga, związana z morderstwem. W
tej powieści króluje zachwyt nad ówczesną milicją . Prowadzący śledztwo major był uosobieniem wszelkich
cnót, był super przystojny, mądry, wnikliwy , błyskotliwy itp. Narratorka nie
mogła niczego przed nim zataić, bo on natychmiast był w stanie ja rozgryźć i
domyślał się, że coś nie gra. Książka to istna apoteoza milicji, „07 zgłoś się”
nie umywa się do niej, bo w 07 był błyskotliwy Borewicz , ale był i głupkowaty
Zubek. Prowadzenie śledztwa przez narratorkę, a właściwie próba jego
przeprowadzenia nie wynikała bynajmniej z braku zaufania do ówczesnej milicji,
ale z poczucia obowiązku i obawy , aby nie wyszły na jaw różne tajemnice
zamordowanej. Ostatecznie narratorka podjęła jednak współpracę z milicją, w
przeciwnym razie niczego nie byłaby w stanie wykryć , a poza tym nie dostałaby wizy do Danii,
gdzie prowadziły pewne tropy. Ta apoteoza milicji i permanentne zachwyty nad
nią były tak silne, że przeszkadzały w czytaniu. A major był niestety jedną z
pierwszoplanowych postaci. W żadnej
powieści kryminalnej czegoś takiego nie spotkałam. Rozumiem, ze był to
specyficzny okres, ale nie jestem pewna, czy w tamtych czasach aż takie
zachwyty były niezbędne. W PRL ukazała się przecież masa książek, w których
temat milicji w ogóle nie był poruszany,
albo takich gdzie był poruszany, ale nie tak.
Narratorka pieje z zachwytu nad milicją, mimo iż ewidentnie została
zaszantażowana zablokowaniem zagranicznego wyjazdu w przypadku braku współpracy.
Zachwyt budzi też w narratorce jej małżonek , prokurator, w tym przypadku jest
to jednak zachwyt tylko nad jego zawodowym profesjonalizmem.
Chmielewska w innych książkach świetnie pisze
o tym, na czym się zna, czyli np. o pracy inżynierów czy architektów, o tym jak
funkcjonuje to środowisko. W tym przypadku zaś to, co pisze o międzynarodowych
handlarzach narkotyków jest i nudne i mało przekonujące. Intryga związana z zabójstwem i sam sposób
jego dokonania też są mocno naciągnięte i mało wiarygodne. Na dodatek wszystkiego ta książka szczególnie
zabawna nie jest. Nie tak dawno czytałam „Wszystko czerwone” Chmielewskiej i
zdecydowanie lepiej mi się podobało, chociaż też bez rewelacji. Może
rzeczywiście czas tych książek minął, a może sięgnęłam po te trochę gorsze. Z
pewnością teraz są one odbierane inaczej, niż np. 50 lat temu. Trudno wczuć się
w uczucia kogoś, kto w latach 60-tych w Danii z zachwytem patrzy na dobrze
zaopatrzony sklep. Odczucia tego kogoś nie są już zrozumiałe. Nie wiem też, co
zabawnego może być w tym, że ktoś chce kupić zwykłą kiełbasę i musi jeździć aż
do sześciu sklepów, aby ją znaleźć.
2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz