piątek, 28 listopada 2014

Ewa Winnicka „Angole”



 
Wydawnictwo  Czarne  2014

           Książkę czyta się świetnie, autorka umie słuchać i umie pisać, a towarzyszący jej   Mariusz Śmiejek zrobił  jeszcze ciekawe zdjęcia. W Londynie byłam turystycznie tylko parę dni, ale znam kilka osób, które spędziły tam kilka lat i co nieco opowiadały.  Ale to właśnie z książki dowiedziałam się masy ciekawych rzeczy, o których  nie miałam pojęcia. I vice versa – w książce pewne fakty są z kolei pominięte, są to rzeczy istotne i przez to obraz emigracji nie jest pełny.  

    „Angole”  to zbiór opowieści o Polakach, zamieszkujących Wielką Brytanię. Każdy rozdział to jedna historia, każdy zawiera też jedno zdjęcie, z reguły jest na nim bohater opowieści w charakterystycznej dla siebie scenerii, np. właściciel firmy w specyficznie urządzonym gabinecie , absolwent brytyjskiej uczelni przed budynkiem tej szkoły itp. Opowieści pisane są z punktu widzenia bohatera, np. „do Londynu przyjechałem ..” Ludzie mówią głównie o sobie, o rodzinie i tej na Wyspie i tej w Polsce, o Polakach  będących tam, o Brytyjczykach, o tamtejszej obyczajowości, kulturze itd. Mówią o wszystkim, co ma związek z emigracją.   Wypowiadają się i starsi i młodsi, wykształceni i niewykształceni, ci, którym się powiodło i ci, którym się nie powiodło. Mówią ci z Londynu i z tzw. prowincji. Mówią i polscy bankierzy z londyńskiego City , i pracownik hurtowni toksycznych śmieci,  i bezdomny alkoholik, nigdzie nie pracujący . Cześć z nich ma małżonków i dzieci, cześć dzieci nie ma, niektórzy są sami. Jedni mają stabilną sytuacją zawodową , inni wręcz przeciwnie.  Różnorodność opowiadających jest olbrzymia.   Jest to dokonała opowieść i dla tych, którzy są na emigracji na Wyspach i dla tych, którzy stamtąd wrócili i również dla takich, jak ja, którzy emigrantami nie byli. Ci pierwsi będą mieli możliwość porównania swoich odczuć, a pozostali również nudzić się nie będą.   Osobiście nigdy nie miałam ochoty na wyjazd tego rodzaju , nie mam jej w dalszym ciągu, ale książkę uważam  wyjątkowo ciekawą .

     Nie ma chyba osoby, która nie powiedziałaby czegoś ciekawego. W większości opowieści przewija się motyw kastowości społeczeństwa brytyjskiego. Możliwości zasymilowania się z Brytyjczykami praktycznie nie ma. Jeden z opowiadających wspomina, jak  uczył się w renomowanej brytyjskiej szkole z internatem i jak i nauczyciele i starsi uczniowie wpajali młodszym, że są kimś lepszym od reszty świata. Nasz bohater jako obcokrajowiec traktowany był koszmarnie, ale szkołę skończył, a jak sam stwierdził, to pranie mózgu było tak sugestywne, że niemal uwierzył, że jest jakimś nadczłowiekiem. Byłam totalnie zaskoczona opowieścią z Belfastu o …..  murze, rozgraniczającym cześć katolicką, irlandzką , od części brytyjskiej. Mowa tu o murze w sensie dosłownym , są w nim nawet bramy, otwierane dwa razy na dzień niczym w średniowiecznym grodzie. Zaskoczeniem równie wielkim była dla mnie także opowieść Polaka, który założył firmę pogrzebową, mówi on, że połowa osób- zmarłych  , którymi się zajmuje, to samobójcy.    Opowieść pokojówki z Hiltona o tym, jak straszny wyzysk pracownika tam panuje i jak strasznie pracodawcy  potrafią oszukiwać na płacy, jest porażająca.  

          Szukanie na siłę w dobrych książkach czegoś, czego by w niej brakowało, lub co byłoby nie tak, jest pozbawione sensu. Ale w tym przypadku mimo, że opowieści są ciekawe i chyba prawdziwe  - w sensie takim, czy ktoś nie koloryzował w rozmowie z autorką, obraz jest jednak niepełny i przez to trochę skrzywiony .

     Jeżeli ktoś chciałby pogłębić sobie tą tematykę, może porozmawiać z kimś, kto tam był. Mnie zaintrygowało to, dlaczego ci, którym absolutnie nie wyszło, pracują jak woły za marne pieniądze, nie wracają. Czy perspektywa życia w Polsce jest aby na pewno gorsza?  Te osoby, które znam, które tam są lub były, są bardzo mobilne i raz na jakiś czas zmieniały pracę. Gdy coś zaczynało być nie tak, albo gdy pojawiała się perspektywa lepszego zarobku, każdy decydował się na zmianę. Nikt nie godził się na tak straszne warunki, w jakich niektórzy bohaterowie książki pracują. Nie rozumiem tego całkowitego braku mobilności. 

         Zasadniczy problem jednak tkwi gdzie indziej. Zastanawiające jest to, dlaczego spośród moich znajomych,  lub dzieci znajomych większość chwali sobie emigrację. Większość bohaterów książki Winnickiej z kolei jest rozgoryczona. Czy dziennikarka dotarła tylko do specyficznego kręgu osób? Czy specjalnie taki krąg sobie wybrała? Czy może ludzie w opowieściach z obcą osobą są jednak bardziej szczerzy, nie muszą niczego udawać?  Wiem z pewnością, że jedna z moich znajomych początkowo na Wyspach  pracowała, potem wyszła za mąż również za Polaka, urodziło im się dwoje dzieci . Teraz ona nie pracuje, ona zaś jest kelnerem, legalnie zatrudnionym. Żyją z jego pensji i różnych zasiłków .  Wynajmują piętro w całkiem dobrej kamienicy. Nie chcą asymilować się   z Brytyjczykami , utrzymują kontakty z innymi Polakami i bardzo chwalą sobie taki stan. Ona ma wykształcenie wyższe, on średnie, umiejętności obojga są takie sobie . Mają świadomość, że w Polsce nie mieliby gdzie mieszkać i mieliby olbrzymi problem ze znalezieniem pracy. A gdyby przy swoich umiejętnościach pracę jakimś cudem znaleźli , musieliby zamieszkać z rodzicami w dwupokojowym mieszkaniu , mieliby do dyspozycji jeden pokój dla siebie i dzieci  oraz łazienkę i kuchnię wspólną z rodzicami. Nie mieliby zdolności kredytowej , a na wynajęcie mieszkania też nie byłoby ich stać.  Prawda jest taka, że znaczna część ludzi jest zadowolona z wyjazdu i że nie wszyscy są traktowani tam, jak śmieci.   Gdyby ktoś chciał napisać książkę o Polakach w Wielkiej Brytanii i spotkałby się z osobami, które znam, to z pewnością usłyszałby opowieści bardziej optymistyczne, niż te z książki.

      Główny mankament „Angoli” to właśnie brak opowieści o ludziach, dla których emigracja jest jedyną,  sensowną alternatywą i którzy właśnie tam mogą żyć na znacznie wyższym poziomie, niż tutaj. Są to osoby z reguły z rejonów olbrzymiego bezrobocia i pochodzące z rodzin niezbyt zamożnych. Nie mają one takich kwalifikacji i umiejętności, dzięki którym   można byłoby przebić się w wielkim mieście i wynająć w nim mieszkanie. Nie mają odpowiednich znajomości. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej, nie musieliby wyjeżdżać. I oni są zadowoleni, że jednak mogą w miarę godziwie żyć na własny rachunek . W książce brakuje tego wytłumaczenia, dlaczego wyjechali.

      Generalnie rzecz biorąc, „Angoli”   warto przeczytać  i warto ich oglądać dla zdjęć. Nie są to zdjęcia przypadkowe , wygrzebane gdzieś   parę lat wcześniej. Jak wygląda Londyn, to wie z telewizji każdy. Ale na tych zdjęciach można się skupić , są wyśmienitym dopełnieniem tekstu, dzięki nim można poczuć atmosferę brytyjskich miast  i spróbować trochę lepiej zrozumieć bohaterów tekstu.  Z każdą chwilą wpatrywania się w zdjęcie, coraz więcej się w nim dostrzega. Przykładowo zdjęcie ulicy z pubem i  ludźmi pod tym pubem, wydaje się w pierwszej chwili mało interesujące. Potem zaś dostrzega się, że ci ludzi trzymają kufle z piwem i na chodniku je piją. Garniturowcy z garniturowcami, ci luźniej ubrani stoją z takimi samymi.   Pub oświetlony jest z zewnątrz lampami, stylizowanymi na staroświeckie latarnie, widać wyjątkowa dbałość o szczegóły wystroju właśnie na zewnątrz, co u nas jeszcze jest rzadko spotykane. Ludzie są wyluzowani , nie myślą o niewątpliwej, nawet tu,  kastowości społeczeństwa.
5/6

środa, 19 listopada 2014

Teresa Lubkiewicz – Urbanowicz „Boża podszewka” – audiobook, czyta Stanisława Celińska




      Książka  jest skrajnie tendencyjna, niewiarygodna , nielogiczna i  nudna,  a wykonanie audiobooka przez Stanisławę Celińską było dla mnie histeryczno – patetyczne, równie trudne do słuchania, jak i sam tekst. Całość jest absolutnie niewarta uwagi, chyba że ktoś chciałby się zastanowić, po co coś takiego powstało, czy to jedynie pomysł autorki, czy może ktoś ją „zainspirował”. Całe to „dzieło” to historia życia  Marysi Jurewicz , urodzonej w 1900r. na Wileńszczyźnie  w rodzinie szlacheckiej, ale  składającej się z samych dewiantów . W okolicy panuje bród, smród, ciemnota , a jedynie pozytywni bohaterowie pojawiają się dość późno, są to Rosjanie, wkraczający na tamte tereny w 1939r.

          Marysia Jurewicz urodziła się w Juryszkach, na dalekiej Litwie w 1900r. w szlacheckiej , ziemiańskiej i wielodzietnej rodzinie , składającej się z samych dewiantów i prostaków, w dodatku niewyżytych seksualnie. Sąsiedzi również nie byli normalni. Jeden z nich miał ulubione zajęcie – wpychanie córki do kurnika i podpalanie. Ojciec – gbur i prostak,  uganiał się stale za służącymi , a celem jego życia było wciągnąć którąś z nich do łóżka. Dzieci swoich nie znosił, nigdy nic dobrego o żadnym nie powiedział , szczególnie zaś nie znosił właśnie Marysi. Trudno powiedzieć dlaczego tak się działo, ale głównie z tego powodu, że była wcześniakiem i uchodziła za mało urodziwą. Ten brak urody , jak się później okazało, był kwestią względną. Jednego razu ojciec uznał za konieczne, aby właśnie najmłodszą Marysię, jako jedyną z rodzeństwa i najsłabszą , wciągnąć w prace polowe, czego o mało nie przypłaciła życiem.   Matka Marysi też córki nie lubiła i to z tego samego powodu, co ojciec. Matka skupiała się głównie na tym, aby odciągać męża od służących. Ale była bardzo postępowa, wraz z córką potrafiła rozebrać się na łące, blisko wiejskiej drogi i kąpać się na golasa. Bracia na wyścigi starali się Marysi dokuczyć, podobnie jak i siostry. Gdy wybuchła I wojna , rodzice postanowili zostawić dzieci w majątku, a sami uciekli, nie zapomniawszy przedtem zakomunikować, że gdy gospodarka nie będzie dobrze prowadzona, to dzieci po powrocie dostaną porządnie w skórę. Jedno z dzieci z głodu, braku opieki i choroby zmarło.

     Po I wojnie Marysia wyszła za mąż za sędziego  sądu grodzkiego. Po ślubie już dowiedziała się, że miał on głośny romans ze służącą, służąca była nawet w ciąży. Szybko pojawiły się problemy z ożenkiem braci, każda potencjalna kandydatka leciała tylko na ich majątek. Jedna z kandydatek mieszkała w syfie tak wielkim, że kury chodziły po pokojach i kuchni, robiły kupy tam, gdzie chciały, nawet i na stole. Siostra  Marysi , Staszka,  wyszła  za mąż za nieudacznika, który zabawiał się szczuciem psa na gości. Na edukacji nie zależało nikomu. Gdy Marysia uniezależniła się od rodziny, tzn. od rodziców, braci i sióstr,  poczuła upodobanie do tego, aby im dokuczać i wyszydzać.

   „Najciekawsze” zaczyna się dopiero w czasie II wojny światowej , gdy Rosjanie wkroczyli do Wilna, gdzie Marysia mieszkała z mężem i z córką.  Marysia wiedziała, że „jej mąż był uczciwy , nie brał łapówek” i z tego powodu „nic złego ze strony Rosjan rodzinie nie mogło  się stać” . Generalnie mało komu cokolwiek złego z ręki Rosjan się stało, nawet spoza rodziny, wspomniane jest tylko, że odbywały się wywózki, ale szczegółów brak. Na opowieści Maryśki , że „nic im się nie może stać”, reagowano  z niedowierzaniem, ale okazało się, że miała rację. Ani nią, szlachcianką z bogatej, ziemiańskiej rodziny, ani jej mężem – sędzią, przedstawicielem inteligencji, Rosjanie zainteresowani nie byli. Nie byli też  zainteresowani majątkiem jej rodziny w Juryszkach. Najwidoczniej zajmowali się wywózką jedynie nieuczciwych obywateli.

     Gdy sytuacja na froncie się zmieniła i do Wilna wkroczyli Niemcy, zrobiło się niebezpiecznie. Maryśka ostatecznie zabrała męża i córkę i wróciła do Juryszek. Tam szybko dały o sobie znać geny rodzinne, szczególnie ojca, Maryśce mąż przestał wystarczać i szybko znalazła sobie kochanka. Kiedy mąż umarł, zaczęły ją dręczyć wyrzuty sumienia, dopiero  kolejne zmiany na froncie i powrót Rosjan przyjęła z radością.

   Chętni mogą uzupełnić sobie szczegóły lekturą lub odsłuchaniem audiobooka.  Ciekawe, czy znajdzie się ktoś , kto przejęty szeregiem opisów horroru, jaki przeżyła Maryśka,  pomyśli sobie, że to dobrze, że Rosjanie wkroczyli na nasze tereny i „oczyścili nas z łapówkarzy i innych nieuczciwych” osób . Jak zauważyłam, książka bardzo się podoba .

     1/6

niedziela, 16 listopada 2014

Jean-Luc Bannalec „Śmierć w Pont-Aven”




Wydawnictwo  Czarne  2014

 
                 Zapowiada się nowy i wreszcie oryginalny cykl kryminalny z komisarzem Dupin w roli głównej . Zapowiada się całkiem    nieźle. W przeciwieństwie do wiele innych kryminałów, nie  ma na szczęście w „Śmierci w Pont- Avon”  opisów przemocy. Przykładowo w „Ofierze” Lemaitre opisy brutalnych pobić były tak bardzo drobiazgowe,  że robiły wrażenie, jakby pisał je autentyczny sadysta i jakby się jeszcze wyżywał podczas pisania. Jak dla mnie nie było to potrzebne.  Nie ma  w „Śmierci” tej skandynawskiej mroczności i pesymizmu. Podczas czytania nie łapie się doła. Nie ma eksploatowanych teraz ponad miarę dewiacji typu pedofilia, nie ma przemocy domowej , ani handlu kobietami. Nie ma nawet opisów seksu, aczkolwiek wiadomym jest, że postaci z miasteczka nie żyją w celibacie, baja nawet poza ślubnymi małżonkami i kochanków.  Komisarz Dupin nie jest neurotykiem, nie ma traumatycznych przeżyć z dzieciństwa, nie cierpi na depresję , a jego nałogiem jest jedynie mało groźna kawa.  Można więc odetchnąć od tych mrocznych postaci policjantów i detektywów z całą masą problemów, które wymagałyby gruntownej kuracji u psychiatry.  Wydarzenia rozgrywają się w pięknej scenerii w  Bretanii , w malowniczym miasteczku Pont-Aven, ukochanym niegdyś przez artystów malarzy, w tym przez Gaugina . Komisarz ma możliwość złapania oddechu nad wodospadem, może też spacerować brzegiem stromego klifu i podziwiać Atlantyk.  Musi jedynie uważać, aby podczas wiatru nie został zepchnięty w przepaść. Jaka to piękna odmiana po częstych w kryminałach opisach różnych obrzydliwych i śmierdzących melin. Dupin gdy jest głodny,  może  zjeść typowy  bretoński posiłek z owocami morza, co ma niewątpliwy urok i powoduje nawet u czytelnika apetyt na coś pysznego . Trudno było nabrać ochoty na jedzenie po opisach obrzydliwych resztek  z lodówki, a w najlepszym razie  mrożonej pizzy , zjadanych nagminnie  przez policjantów skandynawskich.  Miłą odskocznia przy czytaniu są nawiązania do malarstwa impresjonistów. Wśród bohaterów nie ma ludzi z marginesu. Nie ma dewiantów. A w tekście nie ma  wulgaryzmów. Wydawało mi się, że już nikt takich książek nie pisze.    Plusów jest sporo, oczywiście jest to kwestia gustu, czy komuś tego rodzaju literatura odpowiada.

            „Śmierć w Pont Avon” zaczyna się od odnalezienia zwłok 90-letniego właściciela renomowanego  hotelu. Hotel pamiętajczasy Gaugina i tego Gaugina niegdyś tam właśnie goszczono.  Analiza trybu życia Piera-Lousia Penneca prowadzi szybko do wniosku, że możliwość zabicia go miało dość wąskie grono osób, najbliższa rodzina i najbliżsi znajomi. Sytuacja dość szybko się komplikuje , gdy okazuje się , że parę dni przed śmiercią hotelarz kontaktował się z notariuszką i sygnalizował jej chęć dokonania zmian w testamencie. Zmian nie zdążył dokonać i długo nie wiadomo  , czego miała ona dotyczyć. Wśród osób podejrzewanych są ciekawe indywidua, np. brat polityk, majętny i wysoko postawiony. Jest wśród nich też  znajomy – społecznik, udzielający się w wielu organizacjach . Jest pokojówka, robiącą wrażenie kochanki. Są i inni. Wszyscy mają swoje większe i mniejsze tajemnice. Ukrywają wiele i przed innymi członkami społeczności i przed samym komisarzem. Kolejna komplikacja następuje, gdy na plaży zostają znalezione drugie zwłoki i nie ulega wątpliwości, że ta osoba spadła lub została zrzucona z klifu.

        Mankamentem i to zasadniczym książki, z pewnością jest -  mimo szybkiego tempa akcji – to, że przez długi czas te wydarzenia nie wciągają czytelnika i dzieją się jakby obok. Nie miałam problemu, aby w dowolnym momencie  książkę odłożyć i zająć się czymś innym. Ale tak działo się tylko do pewnego momentu, bo stan ten zaczyna się zmieniać około połowy książki. Akcja zaczyna porywać , ale prawdziwe napięcie pojawia się dopiero pod koniec, gdy zbliża się kulminacja wydarzeń. Nad tym Jan Luc Bannalec powinien trochę popracować, ale ponieważ jest debiutantem,  dam mu szansę i następną książkę , o ile się pojawi,  również zakupię.  Wolniejsze tempo akcji też ma jednak swój urok.

           Bannalec mógłby też pogłębić od strony psychologicznej portrety bohaterów, są one jedynie zasygnalizowane. Może to pogłębienie nastąpi w dalszych częściach serii. Sam Dupin jest postacią zagadkową, z pewnością nie ma żony, ani partnerki. Partnera nie ma również, książka jest przecież nawiązaniem do tradycji . Wiadomym jest, że nie tak dawno zakończył się jego związek z kobietą. Poza siostrą nie utrzymuje on kontaktów z rodziną. Nie wiadomo, czym się interesuje i czy w ogóle się czymś interesuje. Wydarzenia rozgrywają się zaledwie w ciągu kilku dni, a komisarz nie może sobie w tym  czasie pozwolić nawet na chwilowe oderwanie się od pracy . Z pewnością nie jest on konformistą, znany jest z konfliktów z przełożonymi i one właśnie były powodem, dla którego został zesłany ze stolicy na prowincję.   Z pewnością jest czuły na piękno przyrody i szuka chociaż chwili odpoczynku w samotności, na łonie natury. We współpracy z pewnością jest trudny. Nie raczy powiadomić innych policjantów, co już ustalił, co robi i gdzie w ogóle jest. Nie odbiera telefonów i bardzo rzadko oddzwania. Ale tak jak i większość policjantów czy detektywów z różnorakich kryminałów, jest inteligentny i błyskotliwy .

   Na uwagę w przypadku tej książki  szczególnie zasługuje też … okładka. To niby taki drobiazg, ale to przecież na nią się patrzy , gdy książkę bierze się do ręki i wtedy, gdy leży ona na stole.  Czasy, gdy książki wydawano na byle jakim papierze, a okładką mało kto zawracał sobie głowę, dawno już minęły. Okładka naszego, polskiego wydania jest wyjątkowo zachęcająca, zdjęcie tajemniczego wybrzeża i latarni morskiej wyjątkowo kusi  , aby zagłębić się w treść.

5/6

     

niedziela, 9 listopada 2014

Piotr Zychowicz „Opcja niemiecka”




Rebis 2014 

     Niewiele jest osób, które potrafią tak ciekawie opowiadać o historii, jak Zychowicz.  I nikt chyba nie jest tak bardzo atakowany z prawa i z lewa. Nie należy on na szczęście do tych historyków, którzy podejmują jedynie tematy  modne, łatwe i jednoznaczne , gdzie nikt nikomu się nie naraża. Wręcz przeciwnie, podejmuje on  kwestie najtrudniejsze, naraża się i tym z lewa i tym z prawa. Zawsze lubiłam historię, ale lekcje w szkole z reguły do ciekawych nie należały. A gdy się bierze książkę Zychowicza do ręki, okazuje się, że masa rzeczy jest niezwykła. Gdy wydawało nam się, że ktoś był zdrajcą okazuje się, że mogło być zupełnie odwrotnie. I vice versa, postacie uchodzące za kryształowe, po bliższym przyjrzeniu się, okazują się najprawdopodobniej właśnie zdrajcami. Gdy wydawało się nam, że wiemy sporo na jakiś temat i że mamy już wyrobioną opinię, po poznaniu nowych faktów ta nasza dotychczasowa opinia niejednokrotnie przestaje już być taka jednoznaczna, a niejednokrotnie ulega zmianie. Wszystkie  książki Zychowicza, tą również,  czyta się doskonale, tak jakby to był wyjątkowy kryminał. Nie są one wcale przeznaczone tylko dla miłośników historii, czy znawców II wojny światowej. Może je czytać absolutnie każdy.  Nie są to prace naukowe . I podczas czytania nie można się opędzić od stawianych pytań, czy dane posunięcie było słuszne ? Dlaczego ? Są też i dywagacje, przez wielu nie za bardzo lubiane, a które z kolei do mnie zawsze przemawiały, typu „co by było gdyby”.   

    A „Opcja niemiecka” jest pozycją szalenie kontrowersyjną. Zychowicz chronologicznie opowiada o przypadkach , gdy Polacy w trakcie II wojny podejmowali w imię dobra naszego kraju współpracę z Niemcami. Wiem, że brzmi to niedorzecznie. Ale problem polega na tym właśnie, że w wielu wypadkach byli oni w stanie dzięki temu zrobić sporo dobrego.

       Każdy przypadek jest inny. Ale jeden  z najciekawszych  to historia hrabiego Adama Ronikera. Nie jestem fascynatką II wojny światowej i przed przeczytaniem tej książki nic o nim nie wiedziałam, nie wiedziałam nawet o jego istnieniu.  Stał na czele Rady Głównej Opiekuńczej, działającej właśnie w trakcie II wojny zupełnie legalnie. Była to instytucja dobroczynna, mająca na celu niesienie pomocy ubogim z tereny Generalnego Gubernatorstwa. Zychowicz wylicza, ile dobrego Rada ta zrobiła. Jej funkcjonowanie było możliwe tylko dzięki temu, że Roniker miał bardzo rozległe kontakty z wieloma ustosunkowanymi Niemcami. Jak można się domyślić, nie wszystkim Niemcom podobało się to, że taka Rada istniała, Roniker narażał się więc stale gestapo. Miał też świadomość, że jego działalność była bardzo niemile widziana przez nasz rząd w Londynie i przez AK. Narażał się więc jednocześnie na to, że może zostać uznany przez swoich za zdrajcę i może zostać wydany i wykonany na nim wyrok śmierci. Zychowicz ma świadomość, że współpraca z Niemcami od strony etycznej może budzić wiele wątpliwości, z drugiej zaś wie, że to właśnie na skutek takich działań   uratowanych zostało wielu Polaków.  Każdy czytelnik oczywiście sam wyrabia sobie pogląd na tą kwestię i odpowie na pytanie, co jest więcej warte, czy bliżej nieokreślony honor, czy zwykła racja stanu, czyli troska o życie ludzi .

      Autor nie ukrywa, że opowiada się za pragmatyzmem. Mottem książki jest sentencja:  „Zadaniem narodu jest szukać sobie dróg życia, a nie śmierci” Stanisława Cata - Mackiewicza . Występuje ostro p-ko donosicielstwu i szkodzeniu innym Polakom, ale uważa jednocześnie, że bezsensowne umieranie „za honor” i walczenie na wielu frontach w mię cudzych interesów. Naczelną zasadą,  jego zdaniem powinno być, aby w trakcie wojny oszczędzać maksymalnie życie ludzi , dziedzictwo narodowe i mienie, a nie bezustanne narażać się i walczyć za innych. Nie omieszka też przypominać, że za nas jakoś nikt nigdy nie chciał walczyć. Zychowicz idzie nawet dalej i żałuje, że nie powstał rząd polski, który podjąłby współpracę z władzami niemieckimi. W „Opcji niemieckiej” opisuje właśnie próby tworzenia takiego rządu. Ku mojemu zaskoczeniu, chętni byli, a całe przedsięwzięcie nie doszło do skutku tylko  z tego powodu, że ostatecznie nie wyraził na to zgody Hitler. Rok po roku i miesiąc po miesiącu opisywane są działania, zmierzające do powołania oficjalnego rządu polskiego, działającego legalnie.  Jak wskazują przykłady innych krajów, gdzie rządy takie powstały, skutkowało to znacznym ograniczeniem strat i ludzkich i materialnych. Żadne inne państwo  nie straciło 6 mln. obywateli.  

         W „Opcji niemieckiej” jest cała masa nieznanych, albo bardzo mało znanych faktów . Opisane są np. polskie organizacje, które nie popierały działań rządu londyńskiego i uznawały, że naszym największym wrogiem jest Rosja , a nie Niemcy.  Przykładem są chociażby Muszkieterowie. Sporo jest też  w książce o działalności wywiadów, zarówno polskiego, jak i niemieckiego, jak też i NKWD.  

        Pisałam już dwa razy o Zychowiczu, ale jeszcze raz podkreślę, nie każdy czytelnik musi zgadzać się z każdą jego tezą i ja też nie ze wszystkimi jego poglądami się zgadzam.  Ale o tych faktach, o których pisze on, albo nikt inny nie pisze, albo ewentualne inne publikacje mają charakter niszowy i nikt o nich nie wie. A o takich rzeczach warto wiedzieć. I jest to absolutnie nowe spojrzenie na wszystko to, co się rozegrało. Z reguły gdy czyta się coś o wojnie, to działania naszego rządu są opisywane z umiarkowanym krytycyzmem, tutaj zaś na tym rządzie nie została zostawiona przysłowiowa sucha nitka . Wyeksponowany został fakt ucieczki do Rumunii i dalej, co było ewenementem na skalę europejską i wobec braku jakiegokolwiek podmiotu do rozmów z Niemcami, przyczyniło się w sporym stopniu do eskalacji  niemieckiego terroru i przemocy wobec ludności. Książki tego rodzaju znacznie rozszerzają horyzonty, nie jest to tylko , tak jak to często ma miejsce u wielu autorów, suche podanie faktów i na dodatek w nieprzystępnej formie.

      Myślę, za zasadniczy problem przy czytaniu Zychowicza może polegać na tym, że czytelnik prędzej czy później natrafia na pogląd, z którym się nie zgadza i to go zniechęca do dalszej lektury. Tak było i z moim kolegą i z moją koleżanką.  Każdego z nich zdenerwowało co innego . Uznali, że są to bzdury i nie warto tego  czytać, bo natrafią na bzdury jeszcze większe.  Do dalszego ciągu przeszli dopiero po dłuższej przerwie.  Nie zmienili poglądów co do tych spornych kwestii, ale finalnie byli zadowoleni. W dalszej części nic już aż tak bardzo nie denerwowało, a gdy była mowa o tych spornych sprawach nie reagowali już emocjonalnie .   I wiele się dowiedzieli.

6/6

czwartek, 6 listopada 2014

George R.R. Martin „Gra o tron” – audiobook, czyta zespół autorów


Gra o tron

      Bez cienia wątpliwości mogę powiedzieć, że jest to najlepszy audiobook,  jaki kiedykolwiek  wysłuchałam.  Nie znałam do tej pory ani książek Martina, ani nawet i filmu. Nie ciągnęło mnie do nich, ale w końcu pojawiła się ciekawość, cóż to takiego jest, że tylu ludzi to czyta. I ciekawość zwyciężyła. Książka naprawdę jest bardzo dobra, a w tym przypadku wykonanie jest absolutnie rewelacyjne. Czyta ją zespół aktorów,   np. Więckiewicz, Adamczyk . O mojej zaś „ulubienicy” – Blance Kutyłowskej, która potrafiłaby zohydzić każda książkę, na szczęście można zapomnieć, nie ten poziom.  Ale to nie wszystko. Specjalnie dla stworzenia audiobooka skomponowana została muzyka i nagrane zostały efekty specjalne, a wszystko to daj taki efekt,  że momentami aż przechodzą dreszcze.   Wyjątkowo wciągająca książka  w takim wykonaniu dała efekt, który przeszedł najśmielsze oczekiwania. Jestem zachwycona, jak nigdy dotąd. Wykonanie jest naprawdę na tak obłędnym poziomie, że tak wysoko postawioną poprzeczkę mało co będzie w stanie przeskoczyć.

      Czy są jeszcze osoby, które nie wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi? Pewnie tak, bo sama jeszcze miesiąc temu nie miałam świadomości, co to jest ta „ Gra o tron”. Wiele mówi sam tytuł, a opowieść  należy do gruntu fantasy. Bohaterów jest sporo. Cześć z nich faktycznie walczy o tron, część walczy o życie, inni próbują trzymać  się na uboczu, jeszcze inni są w tą grę mocno wplątani na skutek zbiegów okoliczności.  Zasadniczy atut książki, to niesamowicie wciągająca intryga.  Ostatnio zwiększyłam wydatnie ilość jazd samochodem , mogłabym sobie bez niego poradzić, ale nie mogłam się powstrzymać, myśl o „Grze o tron”  w samochodowym odtwarzaczu czyniła cuda. Ale wciągająca akcja to nie wszystko,  oczywiście.

        Mocni przyciągały do słuchania sylwetki bohaterów. Co charakterystyczne, nikt z nich nie  jest czarno- biały z charakteru, każdy niemal jest mieszanką dobra i zła,  no może poza drobnymi wyjątkami.  Kolejny atut to psychologia postaci . Są pewne zgrzyty, czyli kilka momentów, kiedy pewne zachowania wydały mi się nieprzekonujące. Są też pojedyncze postacie, które  wydają się mało interesujące, typu wydmuszki. Generalnie większość ma złożone osobowości i słuchanie o ich poczynaniach jest szalenie interesujące. 

        Jeden z moich ulubionych bohaterów,  JON, jest nieślubnym dzieckiem lorda Starka. Żona lorda , Catelyn, rozumna , inteligenta kobieta , mimo że wobec innych jest wrażliwa,  nienawidzi Jona, tym bardziej, że wszyscy mieszkają razem.  Ojciec działa na zasadzie „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”, kocha syna, ale gdy musi opuścić domostwo rodzinne,  nie sprzeciwia się żonie, która chce pozbyć się Jona. Chłopak w takiej sytuacji zgadza się  na to, aby podjąć służbę w Nocnej Straży.  Jest to coś w rodzaju wyroku śmierci za życia, bo strażnicy mają co prawda zapewniony wikt i opierunek, ale  składają przysięgę, że służbę będą pełnić w tym samym miejscu aż do śmierci ,  nigdy nie ożenią się i nie będą mieli dzieci.

       Inny jeszcze bohater to karzeł - Tyrion  Lannister, który jest jedną z najbystrzejszych postaci w książce. Jest wyjątkowo inteligentny i ma niewyparzony język. Jest też piekielnie wnikliwym obserwatorem ludzkich zachowań. Zawsze gdy zaczynał się rozdział o nim, wiadomo było, że będzie to uczta dla intelektu.

   Godne uwagi  okazały się nawet i zachowania bohaterów nieciekawych, jak np. Sansy, córki lorda Starka. Jest ona niezbyt mądra, do tego tchórzliwa i koniunkturalna. Cała masa ludzi taka właśnie jest. I Martin pokazuje , jak  zachowuje się ona  w trakcie rutyny dnia codziennego i w chwilach próby. Nie jest to nic godnego naśladowania, ale godnego obserwacji już tak.

   Frapujące było  słuchanie o ludzkich postawach. Jedna z postaci, określiłabym ją jako raczej szlachetną, z pewnymi wyjątkami, jest nie tylko prawa i uczciwa, ale i bystra. Postać ta w swej uczciwości jest zarazem tak potwornie naiwna i idealistyczna, że aż budzi irytację.  Brakuje jej odrobiny chociaż przebiegłości. Ostatecznie naraża się osobom najwyżej postawionym i za swoje działania, podjęte w imię prawdy i uczciwości, płaci najwyższą cenę. Inna osoba z kolei jest  początkowo zwykłym zapłakanym popychadłem, też prawym i uczciwym. Los jej nie oszczędza i spotykają ją wszelakie nieszczęścia. O dziwo , zaczyna ją to w pewien sposób hartować i robi się powoli, powoli coraz silniejsza.

      Mankamentem książki jest to, że  jest okrutna i to z kilku powodów. Martin nie oszczędza swoich bohaterów i sporo z nich uśmierca. To, czy ktoś jest dobry, czy zły, nie odgrywa żadnej roli, giną i tacy i tacy.  Większość z nich przechodzi też dość makabryczne koleje losu. Czas jest niespokojny, nadchodzi wojna i nikt nie może żyć w spokoju i siedzieć przy kominku. Na początku nie mogłam się przyzwyczaić do tego.  Akcja moim zdaniem nie ucierpiałaby zbytnio, gdyby z części tych okrucieństw autor zrezygnował, ale trudno.

    „Gra o tron” jest powieścią rozrywkową, nie można jej porównywać np. z „Władcą pierścieni”, ale rzadko się zdarza, aby jakaś pozycja mogła budzić tak wielkie emocje i tak olbrzymie zainteresowanie. Jest to idealna pozycja dla kogoś zmęczonego, w stresie, z masą problemów do rozwiązania. O wszystkim tym można zapomnieć.  

        A co do oceny, to książce dałabym 5, na ocenę zaś wykonania brakłoby mi skali, ostatecznie więc będzie najwyżej, co może być. Czasem się dziwiłam, jak to się dzieje, że różne  grafomańskie gnioty stały się bestsellerami. „Gra o tron” w wersji audiobooka w Audiotece w grupie – Bestsellery wszech czasów,  zajmuje drugie miejsce. I w tym przypadku jest to miejsce absolutnie zasłużone.  Jeżeli tylko ktoś nie jest snobem i nie wmówił sobie, że czytać należy tylko działa Noblistów lub tylko klasyków, będzie zachwycony.

6/6