piątek, 13 września 2013

„Joyland”- Stephen King



  
Pamiętam  dreszczyk grozy, gdy czytałam „Christine” czy „Lśnienie” Stephena Kinga , tak samo gdy oglądałam „Lśnienie” z Jackiem Nicholsonem,   jeden z moich ulubionych filmów.  Nie czytałam więcej  książek Kinga , tak jakoś wyszło. Ponieważ jednak cały czas jestem na urlopie,  gdy w miejscowej księgarni zobaczyłam „Joyland”, pomyślałam, że to doskonały moment, aby znowu do tego mistrza  sięgnąć.  Zawahałam się, czy aby z niego nie wyrosłam, ale urlop to urlop. Kiedy ma być lepszy moment na coś lekkiego? Odżyły więc chwilowo  dawne sentymenty, powróciły na moment  chwile spędzone nad „Christine” i „Lśnieniem”  i wyszłam z nowym nabytkiem. Pamiętałam też jedną z recenzji, bardzo entuzjastyczną, mojego ulubionego recenzenta, w tym przypadku mieliśmy jednak, niestety,  zupełnie inne zdanie . 

Zabrałam się za „Joyland” bardzo szybko i tak samo szybkie  było rozczarowanie.  Mówiąc krótko, młody chłopak, Jonesy,  postanowił zarobić w wakacje i zatrudnił się właśnie w joylandzie, czyli wesołym miasteczku. Wkrótce rzuciła go dziewczyna, co spowodowało, że wpadł niemal w depresję. Miał jednak swoje towarzystwo , ludzi, z którymi pracował i zaprzyjaźnił się na całe życie,  a poza tym poznał swoich niemal sąsiadów – młodą kobietę i jej kalekiego, bardzo ciężko  chorego synka. Chłopczyk ma paranormalne zdolności, widzi i słyszy to, czego inni widzieć i słyszeć nie są w stanie, chociaż sytuacji, gdy te zdolności się uaktywniają, nie ma wcale tak dużo, jak chociażby w „Lśnieniu”.   W wesołym miasteczku jeszcze przed  przybyciem Jonsiego doszło do zabójstwa młodej dziewczyny, a niektórzy widzą jej ducha. Nasz bohater zaprzyjaźnia się z matką, jej synkiem i próbuje znaleźć zabójcę. Kulminacja następuje w końcowych scenach, które dla mnie były całkowicie nielogiczne. Wszystkie te wydarzenia opisuje sam Jonesy , kilkadziesiąt lat później, co jakiś czas rzucając coś w rodzaju złotych myśli o życiu, miłości itp. dla mnie brzmiały one totalnie kiczowato.  

Całość napisana jest bardzo prosto, jasno, idealnie dla młodszej młodzieży. Nie zauważyłam żadnych nowych pomysłów.    Dreszczyk grozy poczułam w dwóch momentach  , ale trwał krótko . Nie poczułam się ani w trakcie czytania , ani po przeczytaniu,  mądrzejsza w jakimkolwiek stopniu, a poświęcony czas skojarzył mi się z nudą.  Nie doszło nawet do tego, abym wczuła się w książkę i zapomniała o całym świecie, gdyby bowiem tak się stało, nie mogłabym narzekać i zakup uznałabym za udany.  Trudno znaleźć w tym dziele  coś godnego uwagi i zarazem polecenia. Miejsce akcji niewątpliwie jest oryginalne, ale jakie to ma znaczenie? W poprzednich książkach S. King rzeczywiście chyba potrafił wyczuć nasze lęki . W „Lśnieniu” mieliśmy hotel, w którym rozegrały się różne straszne wydarzenia, w tym zbrodnia.  W każdym  prawie z nas drzemie gdzieś pytanie, czy takie wydarzenia i ludzie, którzy żyli dawno temu, mogą aby wpływać na nasze życie? Każdy słyszał o różnych nawiedzonych domach i mimo, że mamy XXI wiek, są miejsca, w których nikt nie chce przebywać i domy, których nawet za pół darmo nikt nie chce kupić.  Nie trzeba daleko szukać , pisałam o „Stacji Muranów” B. Chomątowskiej, która opisała m.in.,  jak obecni mieszkańcy warszawskiego Muranowa, radzą sobie z tym, że mieszkają na gruzach getta. Część z nich nie tylko nie tylko ma świadomość dawnej obecności Żydów, ale tych Żydów  słyszą , czy nawet widzą.  Wracając do Kinga, autentycznie bałam się tamtego hotelu i dawnych jego mieszkańców. W „Joylandzie” trudno było czegoś się bać.  Może to kwestia tego, że King w poprzednich dziełach dość długo budował nastrój grozy, „Lśnienie” czy „Christine” to powieści o sporej objętości. „Joyland” jest stosunkowo krótki . Główny bohater jest wyjątkowo mało dojrzałym  chłopakiem  , sądząc po sposobie opowiadania przez niego wydarzeń, taki pozostał w wieku lat 60-ciu. Może opowiadanie z jego punktu widzenia, spowodowało infantylizację całości?

Wygląda na to , że albo  wyrosłam z Kinga, albo  ta książka nie jest w moim guście, lub też nie jest to żadna rewelacja. Stawiam na to ostatnie wyjście.  Sądzę, że gdyby tą książkę napisał  nie sam Stephen  King i gdyby nie szeroko zakrojona  akcja promocyjna, gdyby napisał ją przysłowiowy John Brown i nie można byłoby jej reklamować hasłem, że „jeden z najpopularniejszych pisarzy wszechczasów powraca! " – mało kto, o ile w ogóle, kupiłby ją.  Zawsze gdy przeczytam cos absolutnie złego, czuje totalny niesmak i staram się, nawet na siłę znaleźć jakiś plus takiego dzieła, aby chociaż trochę zmniejszyć niesmak i nie wyrzucać sobie, że zabrałam się za takiego gniota.  Z powodu urlopu zabrałam się za rzeczy lekkie i mam teraz na koncie aż 2 gnioty – „Rosyjskiego kochanka” i „Joyland” . Czy jest jakiś plus tej lektury? Mam olbrzymi problem, aby go znaleźć. Nasuwa mi się tylko taki komentarz, że powinnam bardziej dokładnie czytać recenzje, komentarze, blogi, wszelkie informacje o danej pozycji. A w razie kupna czegoś  pod wpływem impulsu  muszę liczyć się z takim efektem, jako prawdopodobnym.  Do dzieł znanych pisarzy będę chyba podchodzić z dużo większą dozą ostrożności i obawą, że może już tylko odcinają kupony dawnej wielkości. Nigdy nie przepadałam za bestsellerami i podchodziłam do nich z dużą dożą ostrożności, ale teraz chyba na dźwięk słowa bestseller  będę miała reakcję – oby jak najdalej od nich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz