Pamiętam dreszczyk grozy, gdy czytałam „Christine” czy
„Lśnienie” Stephena Kinga , tak samo gdy oglądałam „Lśnienie” z Jackiem
Nicholsonem, jeden z moich ulubionych
filmów. Nie czytałam więcej książek Kinga , tak jakoś wyszło. Ponieważ jednak
cały czas jestem na urlopie, gdy w
miejscowej księgarni zobaczyłam „Joyland”, pomyślałam, że to doskonały moment,
aby znowu do tego mistrza sięgnąć. Zawahałam się, czy aby z niego nie wyrosłam,
ale urlop to urlop. Kiedy ma być lepszy moment na coś lekkiego? Odżyły więc chwilowo
dawne sentymenty, powróciły na
moment chwile spędzone nad „Christine” i
„Lśnieniem” i wyszłam z nowym nabytkiem.
Pamiętałam też jedną z recenzji, bardzo entuzjastyczną, mojego ulubionego
recenzenta, w tym przypadku mieliśmy jednak, niestety, zupełnie inne zdanie .
Zabrałam się
za „Joyland” bardzo szybko i tak samo szybkie
było rozczarowanie. Mówiąc
krótko, młody chłopak, Jonesy,
postanowił zarobić w wakacje i zatrudnił się właśnie w joylandzie, czyli
wesołym miasteczku. Wkrótce rzuciła go dziewczyna, co spowodowało, że wpadł
niemal w depresję. Miał jednak swoje towarzystwo , ludzi, z którymi pracował i
zaprzyjaźnił się na całe życie, a poza
tym poznał swoich niemal sąsiadów – młodą kobietę i jej kalekiego, bardzo
ciężko chorego synka. Chłopczyk ma
paranormalne zdolności, widzi i słyszy to, czego inni widzieć i słyszeć nie są
w stanie, chociaż sytuacji, gdy te zdolności się uaktywniają, nie ma wcale tak
dużo, jak chociażby w „Lśnieniu”. W
wesołym miasteczku jeszcze przed przybyciem Jonsiego doszło do zabójstwa młodej
dziewczyny, a niektórzy widzą jej ducha. Nasz bohater zaprzyjaźnia się z matką,
jej synkiem i próbuje znaleźć zabójcę. Kulminacja następuje w końcowych
scenach, które dla mnie były całkowicie nielogiczne. Wszystkie te wydarzenia
opisuje sam Jonesy , kilkadziesiąt lat później, co jakiś czas rzucając coś w
rodzaju złotych myśli o życiu, miłości itp. dla mnie brzmiały one totalnie
kiczowato.
Całość napisana
jest bardzo prosto, jasno, idealnie dla młodszej młodzieży. Nie zauważyłam żadnych
nowych pomysłów. Dreszczyk grozy poczułam w dwóch
momentach , ale trwał krótko . Nie
poczułam się ani w trakcie czytania , ani po przeczytaniu, mądrzejsza w jakimkolwiek stopniu, a
poświęcony czas skojarzył mi się z nudą.
Nie doszło nawet do tego, abym wczuła się w książkę i zapomniała o całym
świecie, gdyby bowiem tak się stało, nie mogłabym narzekać i zakup uznałabym za
udany. Trudno znaleźć w tym dziele coś godnego uwagi i zarazem polecenia.
Miejsce akcji niewątpliwie jest oryginalne, ale jakie to ma znaczenie? W poprzednich
książkach S. King rzeczywiście chyba potrafił wyczuć nasze lęki . W „Lśnieniu”
mieliśmy hotel, w którym rozegrały się różne straszne wydarzenia, w tym
zbrodnia. W każdym prawie z nas drzemie gdzieś pytanie, czy takie
wydarzenia i ludzie, którzy żyli dawno temu, mogą aby wpływać na nasze życie?
Każdy słyszał o różnych nawiedzonych domach i mimo, że mamy XXI wiek, są
miejsca, w których nikt nie chce przebywać i domy, których nawet za pół darmo
nikt nie chce kupić. Nie trzeba daleko
szukać , pisałam o „Stacji Muranów” B. Chomątowskiej, która opisała m.in., jak obecni mieszkańcy warszawskiego Muranowa,
radzą sobie z tym, że mieszkają na gruzach getta. Część z nich nie tylko nie
tylko ma świadomość dawnej obecności Żydów, ale tych Żydów słyszą , czy nawet widzą. Wracając do Kinga, autentycznie bałam się
tamtego hotelu i dawnych jego mieszkańców. W „Joylandzie” trudno było czegoś
się bać. Może to kwestia tego, że King w
poprzednich dziełach dość długo budował nastrój grozy, „Lśnienie” czy „Christine”
to powieści o sporej objętości. „Joyland” jest stosunkowo krótki . Główny bohater
jest wyjątkowo mało dojrzałym chłopakiem
, sądząc po sposobie opowiadania przez niego
wydarzeń, taki pozostał w wieku lat 60-ciu. Może opowiadanie z jego punktu
widzenia, spowodowało infantylizację całości?
Wygląda na to
, że albo wyrosłam z Kinga, albo ta książka nie jest w moim guście, lub też nie
jest to żadna rewelacja. Stawiam na to ostatnie wyjście. Sądzę, że gdyby tą książkę napisał nie sam Stephen King i gdyby nie szeroko zakrojona akcja promocyjna, gdyby napisał ją
przysłowiowy John Brown i nie można byłoby jej reklamować hasłem, że „jeden z najpopularniejszych pisarzy wszechczasów powraca! " –
mało kto, o ile w ogóle, kupiłby ją. Zawsze
gdy przeczytam cos absolutnie złego, czuje totalny niesmak i staram się, nawet
na siłę znaleźć jakiś plus takiego dzieła, aby chociaż trochę zmniejszyć niesmak
i nie wyrzucać sobie, że zabrałam się za takiego gniota. Z powodu urlopu zabrałam się za rzeczy lekkie
i mam teraz na koncie aż 2 gnioty – „Rosyjskiego kochanka” i „Joyland” . Czy
jest jakiś plus tej lektury? Mam olbrzymi problem, aby go znaleźć. Nasuwa mi się
tylko taki komentarz, że powinnam bardziej dokładnie czytać recenzje,
komentarze, blogi, wszelkie informacje o danej pozycji. A w razie kupna czegoś pod wpływem impulsu muszę liczyć się z takim efektem, jako
prawdopodobnym. Do dzieł znanych pisarzy
będę chyba podchodzić z dużo większą dozą ostrożności i obawą, że może już tylko
odcinają kupony dawnej wielkości. Nigdy nie przepadałam za bestsellerami i
podchodziłam do nich z dużą dożą ostrożności, ale teraz chyba na dźwięk słowa
bestseller będę miała reakcję – oby jak
najdalej od nich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz